Willa pana regenta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Willa pana regenta |
Podtytuł | Obraz z życia wiejskiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Kostrzewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Raz na tydzień w willi pana Gorgoniusza odbywał się wint zwyczajny, a kilka razy na rok bardzo uroczysty, na cztery stoliki. Zwyczajne miały swój dzień stały, mianowicie wtorek, i z tej racyi wszystkie wtorki w kalendarzu pana regenta były podkreślone ołówkiem czerwonym.
W zebraniach wtorkowych uczestniczyli najbliżsi przyjaciele ex-regenta, dawni towarzysze biurowi, ludzie, którzy już karyerę swoją skończyli i używali spokojnie dobrze zasłużonej emerytury. Wśród nich znajdowało się kilku takich, z którymi pan Gorgoniusz jeszcze od szkolnej ławy się znał. Byli to najlepsi przyjaciele i ci ani jednego wtorku nie opuszczali, chyba nadzwyczajny wypadek mógł którego z nich w domu zatrzymać.
Przyjeżdżali zazwyczaj wcześnie, koło czwartej lub piątej po południu, opuszczali zaś willę, zaraz po dziesiątej, ponieważ każdy z nich miał jeszcze jakieś zajęcie koło własnej osoby. Pan Roman, ex-sędzia, przyrządzał sobie cudowne jakieś ziółka, których kilka szklanek codziennie przed pójściem na spoczynek wypijał; pan Salezy, były patron, nacierał się zimną wodą z solą; pan Józef Kalasanty, niegdy podprokurator sądu poprawczego, praktykował co wieczór gimnastykę i przez kwadrans odbywał ćwiczenia z hantlami, a przez drugi zabawiał się piłką.
Wszyscy trzej byli najmocniej przekonani, że tylko dzięki tym niewinnym środkom leczniczym utrzymują się przy życiu, dzięki tym środkom, oraz hygienicznemu życiu, wczesnemu wstawaniu i wczesnemu udawaniu się na spoczynek.
Oczywiście, że z takimi partnerami trzeba było grę zaczynać i kończyć wcześnie.
Oprócz tych trzech najbliższych pana Gorgoniusza przyjaciół, bywali jeszcze i inni: pan Damian, pan Ignacy, pan Teodor, ale ten ostatni najrzadziej bywał zapraszany, gdyż grał nieszczególnie i kłócił się przy kartach. Był właśnie wtorek, pogoda prześliczna, dzień jasny a nie gorący, godzina czwarta po południu. Pod werendą od strony ogrodu przygotowano zielony stolik, na nim karty i kredki. Pan Gorgoniusz z okna swej kancelaryi spoglądał na drogę i gości oczekiwał.
Mateusz, stangret p. Gorgoniusza, pojechał po nich przed godziną, a że są to ludzie punktualni, więc nie powinniby się spóźnić. Jakoż nie spóźnili się: w kilka minut po czwartej powozik zatoczył się przed ganek, i uprzejmy gospodarz wybiegł powitać swych gości. Przyjechał tylko pan Salezy i pan Kalasanty.
— A gdzieżeście podzieli Romana? — spytał regent.
— Nie mógł przybyć razem z nami, ale przyrzekł solennie, że za godzinkę stawi się. Przyjedzie dorożką.
— Ano, to chodźcie do ogrodu.
— Owszem, owszem, na świeżem powietrzu najlepiej. Szczęśliwy jesteś, regencie, że masz takie śliczne ustronie. Żyjesz sobie jak w raju, kwiaty pachną, drzewa szemrzą, a powietrze! to balsam, kadzidło, ale nie powietrze. Gdybym ja takiem mógł oddychać, tobym, panie dobrodzieju, przez płoty skakał, jak sarna!
— A jakże się w ogóle miewasz, panie Salezy? jużeśmy się kilka dni nie widzieli...
— Dziękuję, jako tako... chociaż mi czasem reumatyzm dokucza, ale woda z solą! Zimna woda z solą, powiadam wam, że to nieocenione lekarstwo. Jabym już dawno nie żył, gdyby nie woda.
Pan Salezy był to człowiek małego wzrostu, szczupły, trzymał się pochyło, nosił okulary ciemne, które mu zupełnie oczy zasłaniały. Pan Kalasanty, przeciwnie, tuszę okazałą miał, kark szeroki, i gdyby nie łysina i białe jak mleko włosy, możnaby go wziąć za tłuściocha, który niedawno pięćdziesiątkę przekroczył.
— Eh, — rzekł — kochany nasz Salezy zawsze bo ze swoją metodą. W rybę się zamienisz, dobrodzieju, w stokfisza!
— Powiedzcie mi, cóż się stało Romanowi? — zapytał regent.
— Nie wiemy; widać ważny jakiś interes. Wpadł do mnie jak po ogień i oświadczył, że przed piątą w żaden sposób wyjechać nie może. Ponieważ deklarował, że się stawi, więc jesteśmy.
— Ślicznieście z robili. Poczekamy na niego. Przyniosę cygara, a może się napijecie po kieliszku wina?
Rozsiedli się wygodnie i gawędzili o polityce, o najświeższych wydarzeniach w mieście, wreszcie o zdrowiu i najlepszych sposobach jego konserwacyi. Był to najbardziej interesujący przedmiot rozmowy dla każdego z tych panów, temat, nad którym całemi godzinami dysputować mogli bez zmęczenia, sprzeczać się i kłócić. I tym razem pomiędzy panem Salezym i Kalasantym wywiązał się spór ożywiony.
— Dajże jegomość pokój ze wszelką wodną kuracyą — mówił tłuścioch: — gdzież są logiczne motywy, któreby za nią przemawiały? Głupstwo! tylko katary i przeziębienia z tego wynikają. Gimnastyka, to zupełnie co innego: człowiek się rusza, cała machina się rozgrzewa, muskuły wzmacniają się, krew żywiej krąży...
— Zapewne, ale...
— Niema ale! Dziś cały świat się gimnastykuje. I to nie tylko tacy biedni emeryci, jak my, ale uczeni, filozofowie, mężowie stanu. Naprzykład Gladstone! Wiecie, co on robi w wolnych chwilach? Drzewo rąbie! A cóż jest rąbanie drzewa, jeżeli nie gimnastyka? A Bismarck? Przecież to dziad stary, jak grzyb, a jednak zdrów, a dlaczego zdrów? bo w kręgle grywał... A propos kręgli... wiesz, kochany regencie, że mógłbyś tu dla przyjaciół kręgielnię urządzić. O tu, wzdłuż parkanu, miejsce przepyszne... Powiadam ci, że to doskonała rozrywka. Cóż, pomyślisz o tem?
— Dlaczego nie? Jeżeli wam to zrobi przyjemność...
— Ja kłaniam uniżenie — rzekł pan Salezy. — Zdania mojego nikomu nie narzucam, przekonań cudzych, chociażby błędnych, nie obalam, ale w kręgle grać nie będę.
— Czy dlatego, że ja tę grę proteguję? — zapytał Kalasanty.
— Uchowaj Boże! lecz dlatego, że ja jej nie proteguję.
Pan Kalasanty miał temperament dość krewki, a w rozmowie zapalał się. Wygłosił na poczekaniu długą tyradę o nadzwyczajnych skutkach gimnastyki i zakończył temi słowy:
— Najpiękniejsza jednak teorya bez dowodu nic nie znaczy; we wszystkiem, wszędzie i zawsze, dowód jest niezbędny, a właśnie jestem w tem szczęśliwem położeniu, że prawdy słów moich dowieść mogę w każdym czasie. Pan Salezy mówi: „Chlap się w wodzie, a zobaczysz jakie będą skutki... po roku.“ — a ja powiadam: „Próbuj gimnastyki, a rezultat będziesz miał na poczekaniu, natychmiast!“.
— No, tak to chyba nie...
— Zaraz, kochany regencie, przyznasz mi racyę. Ja już oddawna noszę się z myślą założenia towarzystwa gimnastycznego.
— Tak — wtrącił ironicznie pan Salezy, — słyszę to od lat trzech, ale dotychczas towarzystwa nie widzę.
— Niech-no tylko opracuję projekt ustawy, pójdzie wszystko gładko.
— Ale odbiegamy od głównego przedmiotu — rzekł gospodarz, — mieliśmy mieć dowody.
— Bardzo pięknie. Romana nie widać, mamy czas, więc zagrajmy sobie tymczasem w piłkę. Jest to bardzo dobra forma gimnastyki, jak was kocham.
Regent roześmiał się.
— Jak to? — rzekł, — my starzy mamy w piłkę grać?
— Może nie umiecie? Nie pamiętacież, jak to było temu lat... lat... kiedyśmy do szkół chodzili! Regencie, przecież ty byłeś pierwszym do palanta, a i Salezy nie obcierał się wówczas słoną wodę...
— Któżby zapomniał! — rzekł regent. — Najmilsze to czasy w życiu człowieka — czasy szkolne! Żyliśmy wówczas jak ptaki, nie znając co zmartwienia i obowiązki, czasem łacina się sprzykrzyła, czasem do „carceresu“ wsadzono, ale też na tem się nasze ówczesne troski kończyły.
— Więc też przypomnijmy sobie owe czasy dzieciństwa i zagrajmy w piłkę! Przekonacie się, jaki będziecie mieli apetyt, jaki humor!
Pan Salezy protestował energicznie.
— Do czego to podobne?! Szanowny kolega Kalasanty nie chce pamiętać o swoim wieku i tuszy, że już nic nie mówię o powadze.
— Ależ panie Salezy...
— W każdym razie propozycya dość dziwna. Ciekawym, jak się na to zapatruje regent?
— Tak, tak — wtrącił Kalasanty, — jak się zapatruje nasz kochany gospodarz? Rozstrzygniemy kwestyę przez głosowanie. Pan Salezy oczywiście, głosuje contra...
— Naturalnie...
— Ja pro, a regent?
— Ja również, cóż mi to szkodzi?
— Przegłosowany jesteś, panie Salezy!
— Większością jednego głosu, wielka rzecz!
— Znajdzie się i drugi — rzekł pan Kalasanty, ujrzawszy zbliżającą się córkę gospodarza. — Panno Wando, prosimy bliżej, jest ważna sprawa. Dla stwierdzenia pewnej teoryi, wnoszę, abyśmy zagrali w piłkę.
— Panowie?
— Tak jest, my, to jest: ojczulek pani, pan Salezy i ja. Cóż pani na to?
— Prześliczna myśl — odpowiedziała, śmiejąc się.
— A widzisz, panie Salezy, że mamy już większość absolutną, która twoją opozycyę rozbija na proch... Panna Wanda nie odmówi nam zapewne towarzystwa?
Pan Kalasanty uszczęśliwiony, że może stwierdzić swoją teoryę czynem i przekonać niedowiarków o skuteczności gimnastyki, wziął się energicznie do rzeczy i urządził zaraz grę. Pomimo otyłości swojej, ruszał się nader żwawo, podskakiwał, piłkę w lot chwytał i odrzucał, nie jak stary emeryt, lecz jak młodzieniaszek, oddający się całą duszą ulubionej zabawie. Regent także się rozruszał, a pan Salezy, chcąc uniknąć żartów i docinków Kalasantego, uwijał się, jak mógł.
Panna Wanda śmiała się serdecznie z tej zaimprowizowanej zabawy, a że wesołość jest zaraźliwą, więc i panowie wpadli w doskonały humor. Kalasanty sypał koncepty jak z rękawa i do dalszej gry zachęcał, co chwila czoło czerwonym fularem ocierając.
— No, panowie, dość! — zawołał regent: — ja już nie mogę. Zmęczyłem się...
— Głupstwo — rzekł Kalasanty, — nie zważać! To tylko pierwszy raz czuje się fatygę, później już nic, żadnego znużenia, nic a nic. Pan Salezy, naprzykład, w tej chwili ledwie się rusza, a zobaczycie, jaki będzie żwawy jutro!
— Przepraszam szanownego kolegę — odezwał się ironicznie Salezy, — wcale nie jestem zmęczony.
— Proszę!
— Tak jest. Człowiek, który co wieczór naciera się wodą słoną, nabiera tyle sił, że może zostać nie tylko członkiem czynnym, ale nawet prezesem towarzystwa gimnastycznego.
Pocisk był dobrze wymierzony i ugodził pana Kalasantego w najczulszą strunę serca.
— Oho, prezesem! proszę jaki mi prezes! A czy dobrodziej wiesz, kogo na taką godność wybierają?
— Prawdopodobnie Herkulesa...
— W każdym razie atletę — rzekł pan Kalasanty, składając ręce na piersiach i przybierając pozę gladyatora. — Tak, kochany Salezyuszu, tak! Miej to na pamięci, gdy zechcesz stawiać swoją kandydaturę.
— No, chodźcie odpocząć — rzekł regent, spoglądając na zegarek, — już blizko szósta; dziwię się bardzo, że Romana dotychczas nie widać.
— W samej rzeczy to szczególna rzecz. Sędzia był zawsze wzorem punktualności.
— Jabym wnosił — rzekł pan Salezy, — ażeby drogiego czasu nie tracić, rozpocząć grę we trzech z dziadkiem.
— Jak chcecie.
— Zapewne — odezwał się pan Kalasanty, — kiedy inaczej nie można. Zastanawia mnie jednak nieobecność Romana; bez kozery to nie jest. Czy nie zachorował?
— Nie jest to nieprawdopodobne — wtrącił zwolennik zimnej wody, — truje się codzień jakiemiś szkaradnemi ziółkami i zdrowie już przez to dobrze nadszarpnął. Perswadowałem nieraz, tłómaczyłem; ale na upór lekarstwa niema...
— Zaraz się dowiemy, — rzekł regent.
— Jakim sposobem?
— Poszlę Mateusza z karteczką. Za trzy kwadranse najdalej będzie z powrotem.
— Dopiero co nas przywiózł, za parę godzin nas odwiezie do miasta, czy nie zanadto fatygujesz swego woźnicę, regencie? — zauważył pan Salezy.
— Co mu tam będzie?.. przejedzie się darmo...
— Tak, to bardzo zdrowo, przepyszny rodzaj gimnastyki, i ja sam praktykowałbym ją chętnie, gdybym posiadał zwierzę w miarę spokojne i odpowiednio wytresowane.
Trzej przyjaciele zasiedli do gry i zatonęli w kombinacyach; z otwartych okien willi dolatywały ich dźwięki muzyki i śpiewu. To pana Wanda, akompaniując sobie na fortepianie, śpiewała jakąś rzewną i smętną piosnkę ludową.
Regent bardzo lubił te pełne prostoty melodye i przekładał je nad wszelkie inne „uczone muzykalia,“ jak się wyrażał. I pan Kalasanty i Salezy podzielali gust gospodarza i byli uszczęśliwieni, gdy panna Wanda śpiewała. Regent lubił dumki, Salezy upominał się specyalnie o kujawiaki, Kalasantego zaś, który miał żywy temperament i zawsze był wesoły, zachwycały oberki. Panna Wanda znała dobrze te ich predylekcye i starała się wszystkie gusta zadowolić, co też wprawiało staruszków w złoty humor.
Mateusz powrócił z miasta w godzinę i przywiózł list, który regent zaraz gościom swoim odczytał. Brzmiało owo pismo tak:
— Co u licha! — zawołał Kalasanty: — kobieta?
— Zawsze wam mówiłem — wtrącił pan Salezy, — że Roman jest stary romantyk. Stary i co gorsza niepoprawny. Dlaczego się nie ożenił, tak jak my naprzykład? Dlaczego? Bo zawsze był wietrznik, motylek, niestały i jest taki do dziś dnia...
— Dajże kolega pokój! — rzekł regent; — że był niegdyś motylkiem, to wiemy, ale dziś... co wam się śni?
— No, no, przekonacie się. Nie darmo mówi przysłowie o starym piecu, w którym dyabeł pali, i o owej skorupie nasiąkłej za młodu... Wojował, wojował, i dowojował się...
— Ależ jeszcze nic nie wiemy...
— Tak, ale swoją drogą może istnieć domniemanie.
Partya się skończyła wcześnie, zegar wskazywał dziewiątą, podano kolacyę, ciotka Malwina i panna Wanda robiły honory domu. Głównym przedmiotem rozmowy był oczywiście pan Roman i nieznana osoba, która mu klina w głowę zabiła. Gubiono się w przypuszczeniach, ale wobec braku wszelkich danych, nikt nie mógł wywnioskować nic prawdopodobnego.
Pan Kalasanty ciągle się uśmiechał i miał minę tajemniczą; zarazem na jego twarzy malował się wyraz wielkiego zadowolenia i zarazem tryumfu.
Dopiero gdy zaczęto sprzątać ze stołu, odezwał się:
— Wierzycie teraz w skuteczność mojej metody, w zbawienne skutki gimnastyki? Czy dowód jaki dałem, jest dość przekonywający?
— Pokaż nam ten dowód, — rzekł pan Salezy.
— Nie widzicie pustych talerzy i półmisków? Gdzież się podziały te kurczęta, ta masa mizeryi, sałaty? gdzie jest ten chleb wyborny, ta legumina wspaniała, przynosząca zaszczyt gospodyni i vice-gospodyni? gdzież się to podziało?
— Oczywiście, zjedliśmy — rzekł pan Salezy.
— My? myśmy zjedli?... jesteś w grubym błędzie, kolego. Podoba mi się to: my! przecież ty jadasz, jak kanarek, regent nie odznaczał się nigdy nadzwyczajnym apetytem. Ja jeden jadam nieźle, ale tylu imponującym porcyom nie dałbym rady.
— W takim razie któż je zjadł?
— Gimnastyka zjadła, piłka zjadła, ruch zjadł! I oto cała moja teorya: Ruszaj się dobrze, będziesz jadł dobrze — a będziesz jadł dobrze, będziesz zdrów, a będziesz zdrów, będziesz długo żył. Jeżeli kto wymyśli lepszą kuracyę, dam mu konia z rzędem.
Wymowny potok słów pana Kalasantego przerwał Mateusz, który przyszedł na werendę z zapytaniem, czy ma już zaprzęgać.
Pożegnani przez uprzejmego gospodarza, emeryci odjechali, a przez całą drogę zastanawiali się nad pytaniem:
— Co ten siedmdziesięcioletni motylek, Roman, zwojował?