Winnetou w Afryce/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Winnetou w Afryce |
Pochodzenie | cykl Szatan i Judasz |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ogromnie bawiło mnie powszechne zaciekawienie osobą Apacza. Nie waham się powiedzieć, że dla przelotnych i powierzchownych spojrzeń mógł uchodzić za wystrychniętego wagabundę. Ale kto przyjrzał się jego postawie oraz szlachetnym, dumnym i poważnie niewzruszonym rysom jasnobronzowej twarzy, ten musiał pomyśleć, że nie ma przed sobą zwyczajnego zjadacza chleba.
Pomijam milczeniem drobne przygody, czasem nawet bardzo interesujące i zabawne, które nam się przytrafiły w drodze, gdyż nie należą do niniejszej opowieści. Stwierdzę tylko, że, mimo indjańskiej powściągliwości, Winnetou nie mógł wyjść z podziwu, tyle bowiem nowych, nieznanych i niespodziewanych zjawisk oglądał. W Aleksandrji kupił strój arabski, w którym Apaczowi było do twarzy, ale który wydał mu się bardzo niewygodny.
Po przybyciu do Kairu zgłosiliśmy się natychmiast do hotelu du Nil, gdzie mieszkał przedtem Small Hunter. Dowiedzieliśmy się, że przed trzema miesiącami wyjechał. To odpowiadało informacjom, uzyskanym w amerykańskim konsulacie, gdzie dowiedzieliśmy się jeszcze czegoś ponadto. Powiedziano nam, że listy do Smalla Huntera wysyłano z początku do Aleksandrji, a następnie zaś do Tunisu, na adres żydowskiego kupca Musaha Babuama.
Postanowiliśmy zatem wyjechać z Kairu do Tunisu już nazajutrz rano, nie można było bowiem tracić czasu. Wprawdzie uspakajano nas zapewnieniem, że Small Hunter miał się wyśmienicie i że bardzo serdecznie obcował z towarzyszem podróży.
— Podobieństwo ich obu — mówiono — było istotnie uderzające, tem bardziej, że ubierali się jednakowo.
Wieczorem przespacerowaliśmy się do Hotelu d’Orient, w którym ongi mieszkałem. Nie kierowały mną żadne uboczne zamiary. Poprostu nieświadomie zwiedza się miejscowości, w których się kiedyś mieszkało. W jasno oświetlonym ogrodzie usiedliśmy przy stoliku, aby się napić limonjady. Zwracaliśmy powszechną uwagę, gdyż Winnetou nosił włosy rozpuszczone na plecach.
Było sporo stolików. Siedziało przy nich mnóstwo ludzi, rozkoszując się chłodnem powietrzem wieczora. Na widok nasz podniósł się z krzesła jakiś pan w muzułmańskim ubiorze. Zbliżał się coraz bardziej i nie spuszczał nas z oka. Zapewne człowiek ten widział mnie już niegdyś. Nie zwracałem na niego uwagi. Naraz ściągnął kaptur swego jasnego haiku na pół twarzy, podszedł do mnie i, kładąc mi dłoń na plecach, powitał w pięknej mowie Indjan szczepu Tehua.
— Oseng-ge tah, mo Old Shatterhand!
Znaczy to mniej więcej: — Dobry wieczór Old Shatterhandzie! — Następnie położył rękę także na ramieniu Apacza i ponowił powitanie, zmieniwszy tylko imię:
— Oseng-ge tah, mo Winnetou.
Arab znał więc nas dobrze. Skoczyłem żywo, zdumiony, i zapytałem w tem samem narzeczu:
— Toh-ah oh sse! — Kim jesteś, człowieku?
Odezwał się po angielsku:
— Poznajże nareszcie, stary pogromco lwów! Jestem naprawdę ciekaw, czy nie poznasz mnie po głosie.
— Emery, Emery Bothwell! — zawołałem, zsuwając mu z twarzy kaptur, i objąłem serdecznie. Przycisnął mnie do potężnej klatki piersiowej i rzekł głosem wzruszonym:
— Oddawna, od bardzo dawna, tęskniłem za tobą, mój stary druhu. Nigdzie cię jednak nie mogłem zdybać. Teraz znów omal, żeś mi się nie wymknął z tego błogosławionego ogrodu. Tak chciał kismet, ale ja także mam swoją wolę, a mianowicie, abyśmy się zbyt rychło ze sobą nie rozstali. Czy przystajesz na to, druhu?
— Z przyjemnością drogi przyjacielu. A zatem odrazu nas poznałeś?
— Ciebie natychmiast, ale wodza nieodrazu zgryzłem. Któżby to się mógł spodziewać, że ten strój okrywa najsłynniejszego wojownika Apaczów? Któżby mógł wyobrazić sobie Winnetou w odległym Kahira? Jestem tak zdumiony, że nie wierzyłbym, gdybym nie ufał swym dobrym oczom. Niezwykła i ważna musi to być sprawa, która skłoniła wodza, aby zamienił Llano estacado na pustynię libijską i Góry Skaliste na zamierzchły Mokattam.
— Istotnie ważna. Zajmij miejsce — wkrótce się dowiesz.
Kazałem kelnerowi przenieść sorbet i krzesło. Emery przysiadł się do naszego stolika.
Kto mógł przypuścić, że spotkam dziś tutaj mego dobrego, odważnego, niezwyciężonego przyjaciela z Sahary i prerji. Miałem wszelkie powody, aby się cieszyć z tego spotkania. Zrozumieją mnie ci z pośród czytelników, którzy czytali Gum. Niechaj wolno mi będzie powtórzyć to, co powiedziałem tam o Bothwellu:
„W Far-West spotkałem człowieka, który — tak samo, jak ja, — jedynie z żądzy przygód odważył się sam jeden zapuścić w „ciemne i krwawe dno“ indjańskich terenów, i który był mi wiernym przyjacielem i towarzyszem w obliczu wszelkich przeciwieństw losu. Sir Emery Bothwell był Anglikiem najczystszej krwi, dumnym, szlachetnym, zimnym, skąpym w słowie, odważnym aż do zuchwałości w czynie, pełnym przytomności ducha, silnym zapaśnikiem, wprawnym szermierzem, pewnym obrońcą, i ponadto człowiekiem skorym do poświęceń, ilekroć tego wymagała przyjaźń. Obok tych zalet Emery posiadał parę osobliwych właściwości, które odrazu zdradzały Englishmana i mogły doń zniechęcić obcego. Mnie bynajmniej nie odstraszały, wręcz przeciwnie, były dla mnie często prawdziwą rozrywką.“
Takim to człowiekiem, zupełnie takim, był ów Emery Bothwell, który wraz ze mną i z paroma jeszcze ludźmi zmiótł całą rozbójniczą karawanę w Saharze. — Było to dowodem wielkiej i szczerej radości ze spotkania, jeżeli ten Englishman, tak skąpy w mowie, powitał nas tylu słowami. Znał Winnetou tak samo, jak mnie, gdyż razem przez trzy kwartały wędrowaliśmy po południowo-zachodnich Stanach i razem przeżyli niejedną niezwykłą przygodę. Apacz cieszył się niemniej ode mnie z niespodzianego spotkania, ale nie zwykł się wywnętrzać.
Szczególnie zaś byłem zadowolony, że spotkałem Bothwella w obecnych okolicznościach. Emery był tak usytuowany, że zawsze mógł rozporządzać swoim czasem, to też nie wątpiłem, że przyłączy się do nas bez wahania. Szło wszak o to, aby odnaleźć zaginionego, a nawet wykryć lub zapobiec zbrodni, co stanowiło dla tego poszukiwacza przygód gratkę nielada. Posiadał wszystkie zalety uczestników tego rodzaju wypraw — poprostu nie mógłbym sobie wymarzyć lepszego towarzysza. Gdziekolwiek bądź ukryliby się złoczyńcy, mając przy boku Winnetou, najsłynniejszego na Zachodzie tropiciela śladów, i Emery’ego, prawie równie głośnego Behluwan-beja algerskiej pustyni, wytrząsnąłbym ich z pod ziemi.
Emery’ego bardzo zdziwiła obecność Winnetou w Kairze. Zrozumiał wlot, że tylko niezwykły powód mógł skłonić Apacza do tej podróży. Winnetou na jego miejscu nie pytałby, tylko czekał. Emery był białym i jako taki nie nakładał wędzideł ciekawości. Ledwo usiadł, zaczął nas ciągnąć za języki rozmaitemi pytaniami.
— Czy to być może? — zawołał. — Wybieracie się do Tunisu? Bo ja także!
— Kiedy?
— Kiedy wam się spodoba.
— Doskonale! A więc pojedziemy razem. A ty w jakim celu jedziesz?
— Co za pytanie! Przygoda. A wy?
— Sądzę, że i my doznamy przygód. Przypuszczałem, że jakiś określony powód sprowadza cię do Tunisu?
— Słusznie. Powód, któremu na imię Small Hunter.
— Uff! — zawołał Apacz. Nazwisko Huntera tak go zelektryzowało, że nie mógł powstrzymać się od okrzyku.
— Small Hunter? — zapytałem szybko. — Czy to możliwe? Czy go znasz?
— Yes. A ty również, jak się zdaje?
— Nie. Natomiast szukam go w Tunisie.
— Jesteś na złym tropie. Small przebywa w Egipcie, mówiąc ściślej, w Aleksandrji.
— A myśmy stamtąd przyjechali! Gdybyśmy wiedzieli! Poinformowano nas, że Hunter przed trzema miesiącami wyjechał do Tunisu.
— Duby smalone! Przebywa jeszcze tutaj.
— Wszak kazał przysyłać listy do Tunisu, dokąd też zostały skierowane.
— Cóż z tego? Small bawi jeszcze tutaj, ale zamierza wyjechać i to ze mną. Oczekuje mnie właśnie w Aleksandrji.
— A zatem spotkałeś się z nim poprzednio?
— Pytania i znów pytania! Czy mam ci opowiedzieć wszystko?
— Chętnie wysłucham.
— Well! Ale to potrwa krócej, niż sądzisz. Spotkaliśmy się w Neghileh i zrobili dwumiesięczną wycieczkę do Berd Aïn. Obecnie Hunter musi jechać do Tunisu, ja zaś pragnę mu towarzyszyć. Do Kairu wstąpiłem tylko po pieniądze. Hunter czeka na mnie w Aleksandrji.
— I poto tylko, aby mu dotrzymać towarzystwa, jedziesz do Tunisu?
— Nie. I takbym pojechał. Zbadałem wraz z tobą Saharę angielską, teraz poznałem Egipt, chciałbym więc zwiedzić leżący między niemi Tunis oraz Tripolis.
— Ach, tak! Kto jeszcze towarzyszył Hunterowi?
— Nikt.
— Istotnie nikt? Wszak miał towarzysza podróży, Jonatana Meltona?
— Nie znam takiego. Nie widziałem.
— Czy Hunter nie opowiadał o nim?
— Ani słowa,
— Hm! To dziwne. Ale chyba mówił o swoich stosunkach życiowych?
— Ani zgłoski. Nie pytałem o to.
— Przecież nie podróżuje się z człowiekiem nieznajomym!
— Nieznajomy? — Pshaw! Hunter wygląda bardzo przyzwoicie. Jak się przekonałem od dłuższego czasu przebywa na Wschodzie. Czego więcej pragniesz?
— Zdaje się, że znam go lepiej od ciebie, aczkolwiek nigdy nie widziałem. Poszukujemy go. Powinien wrócić do ojczyzny — czeka go tam olbrzymi spadek. Jego ojciec umarł. W jakim hotelu mieliście się spotkać w Aleksandrji?
— W żadnym. Hunter mieszka prywatnie. Jedzie do Tunisu, aby odwiedzić przyjaciela Kalafa Ben Urik, który jest kolorasim[1] tuniskiego wojska.
— Kalaf Ben Urik? Dziwne nazwisko! Ani Arab, ani Maurytanin, ani Beduin — nie może się tak nazywać. Brzmi, jak pseudonim.
— Cóż cię to obchodzi?
— Więcej, niż sądzisz. A może wiesz, ile lat ma Kalaf Ben Urik?
— Jest to starszy jegomość. Hunter napomknął o tem przypadkowo. Nadmienił także, że będę mógł się rozmówić z kolorasim po angielsku.
— Po angielsku? Ach, jakże to być może, aby kapitan tuniski władał angielskim?
— Jest to podobno cudzoziemiec. Hunter opowiadał, że kolorasi przed ośmiu laty przybył do Tunisu i przeszedł na islam.
— Ale skądże przybył?
— Nie wiem. Skoro włada angielskim, jest zapewne moim ziomkiem.
— Anglikiem? Raczej uważałbym go za Amerykanina, ponieważ Hunter, który jest Jankesem, zna go i chce odwiedzić.
— Być może. Tem lepiej! Byłbym zgorszony, gdyby zaprzaniec urodził się w Old England. Ale co ty za miny stroisz? Nad czem medytujesz? Zawsze, kiedy się zastanawiasz nad tropem, miewasz takie nieprzytomne, a jednak przenikliwe spojrzenie.
— Tak, być może, jestem na tropie i to niezwykle interesującym — na bardzo ważnym. Powiedz mi tylko jedno: Hunter nic ci nie wspominał o swoich stosunkach osobistych? Czy nie napomykał o kimś jeszcze z Tunisu, z kim pozostaje w stosunkach?
— Tak. Polecił przysyłać listy do jakiegoś jegomości.
— Czy wiesz, jak się nazywa?
— Jest to Żyd i, jeśli się nie mylę, nazywa się — hm, jakże się nazywa?
— Musah Babuam?
— Tak, istotnie, tak się nazywa! Ale czemu wypytujesz o szczegóły, na które zwykle nie zwraca się uwagi?
— Ponieważ te szczegóły mogą doprowadzić mnie do wniosków bardzo ważnych. Zdaje mi się, że Hunter jest oszustem.
— O — szu — stem —? — zapytał Emery w najwyższym stopniu zdziwiony. — To jest niemożliwe!
— Nietylko możliwe, ale nawet wielce prawdopodobne.
Winnetou nie wtrącał się do rozmowy, aczkolwiek znając angielski, rozumiał wszystko. Teraz jednak rzekł tonem zdecydowanym i pewnym:
— Mój brat Old Shatterhand jest na właściwym tropie. Ten Smali Hunter nie jest prawdziwym Smallem Hunterem.
— Nie jest prawdziwym?- — zapytał Bothwell. — Sądzicie, że to nie jest jego nazwisko?
— Sądzimy — odpowiedziałem. — Właściwie nazywa się Jonatan Melton.
— Wymieniłeś już to nazwisko w związku z jego towarzyszem podróży?
— Owszem. Twój Hunter jest właśnie towarzyszem podróży człowieka, pod którego nazwisko się podszywa.
— Wyrażasz się zagadkowo! Wytłumacz mi to, proszę.
Opowiedziałem Emery’emu to, co uważałem za konieczne, odkładając szczegółowe wyjaśnienia na później. Słuchał mnie z coraz bardziej wzrastającą uwagą, a kiedy skończyłem, wyraził niezadowolenie z pobieżnego ujęcia opowiadania. Musiałem tedy powtórzyć ze wszystkiemi szczegółami, począwszy od poprzedniej podróży po Meksyku, aż do dnia dzisiejszego. Skoro skończyłem, nie wyrwał mu się żaden okrzyk, jak to na pewno zdarzyłoby się innemu. Siedział zamyślony i milczący. Wreszcie podniósł głowę i rzekł z błyskiem w oczach:
— Ta podróż do Tunisu będzie nader interesująca, albowiem znajdujesz się na wspaniałym tropie. Mój master Hunter jest naprawdę nikim innym, tylko Jonatanem Meltonem, towarzyszem podróży Huntera.
— Z czego wnosisz?
— I ty pytasz? Aha, chcesz wystawić na próbę moją przenikliwość!
— A czy wiesz, kim jest kolorasi, tuniski kapitan?
— Tomaszem Meltonem, którego ścigałeś dziewięć lat temu z fortu Uintah aż do fortu Edwarda. Od ośmiu lat przebywa w Tunisie, a zatem brak roku, który strawił na uczeniu się arabskiego, aby móc zaciągnąć się do wojska. Jak sądzisz?
— Podzielam twoje zdanie.
— Czemu jednak wrzekomy Hunter polecił przesyłać listy do Żyda, a nie do kolorasiego, którego wszak zna lepiej?
— Ponieważ jest Meltonem, a nie Hunterem. Prawdziwy Hunter nie zna kolorasiego. Polecił skierowywać listy do kupca, którego odwiedzi w Tunisie. Lecz dalej! Dlaczego Hunter mieszka w Aleksandrji prywatnie, a nie w hotelu?
— Ponieważ nie chce być widzianym. Chce pozostać w ukryciu.
— A dlaczego przebywa w Egipcie, podczas gdy tutaj wszyscy od trzech miesięcy przypuszczają, że wyjechał do Tunisu?
— Ponieważ podszywa się pod prawdziwego Huntera, który istotnie wyjechał do Tunisu.
— Bynajmniej! Tu w Egipcie nie chciał uchodzić za Huntera — pragnął pozostać w ukryciu. Zawarcie z tobą znajomości było z jego strony wielką nieroztropnością, której niebawem gorzko będzie żałował.
— Ale czemu tutaj pozostał? Czemu wyprawił właściwego Huntera samego do Tunisu?
— Czy nie widzisz powodu?
— Niezupełnie.
— Przyjmuję za rzecz pewną, że Melton dowiedział się o śmierci starego Huntera i że powziął myśl, zresztą już dawno, zagarnięcia spuścizny po zmarłym. Do osiągnięcia tego celu miało posłużyć niezwykłe podobieństwo do młodego Huntera, a także, uzyskana w zażyłem obcowaniu, dokładna znajomość jego osobistych stosunków. Należy również przypuścić, że Melton nauczył się podrabiać charakter pisma swego towarzysza. Na wiadomość o śmierci starego Huntera usunął Smalla z drogi, wysyłajac go pod byle jakim pretekstem do Tunisu, do kolorasiego, czyli, mówiąc właściwie, do swego ojca Tomasza Meltona. Teraz zaś podąża za ofiarą, aby ostatecznie wejść w jej prawa, a następnie pojechać do Ameryki i uszczknąć spadek. Tak twierdzę i sądzę, że się nie mijam z prawdą.
— Mój brat Old Shatterhand ma słuszność — potwierdził Winnetou.
Emery zaś rzekł:
— Wobec takiego przedstawienia sprawy, można tylko podzielać twoje zdanie. Ale czy możliwe są tak piekielne plany?
— Pomyśl o Harrym Meltonie, którego nazwałem szatanem. Opowiadałem ci o nim dosyć. Czy nie wymyślił równie, a nawet bardziej piekielnego planu i czy nie wprowadził go w czyn? Istnieją, pożal się Boże, ludzie, którzy posiadają tylko miano ludzi, a do takich należą trzej Meltonowie, — ojciec, syn i stryj.
— Masz rację! A zatem naszym obowiązkiem jest ratować młodego Huntera, o ile to jeszcze możliwe. Ala jak?
— Szybką akcją. Nie możemy liczyć na nikogo, nawet na władze. Musimy działać sami.
— A zatem jedziemy do Tunisu?
— Tak. Młodego Meltona mamy w garści w Aleksandrji. Przypuszczam, że nietrudniej będzie schwytać jego ojca.
— Musimy tylko działać roztropnie.
— Co się tego tyczy, sądzę, że nie trzeba być nawet szczególnie szczwanym. Wystarczy energja.
— Ale bez przychylności władz tuniskich niczego nie dopniemy.
— Władze nie odmówią żadnej grzeczności, skoro poproszę.
— Ach, — uśmiechnął się Emery — czy wypiłeś bruderszaft z władcą Tunisu, z Mohammed es Sadok baszą?
— Nie to. Ale, co lepiej, znam bardzo dobrze „Pana Zastępów“.
— Pan Zastępów? — Cóżto za tytuł?
— Tak nazywają przyjaciela mego, Krüger-beja, albowiem jest naczelnikiem straży, czy gwardji przybocznej.
— Krüger? To nie tuniskie, to niemieckie nazwisko!
— To też Krüger jest Niemcem z pochodzenia. Ten człowiek ma przeszłość taką, że żaden powieściopisarz nie wymyśli fantastyczniejszej. Jest tak, jak twierdzą: samo życie jest najpłodniejszym powieściopisarzem. Nie można się niczego dowiedzieć od Krüger-beja o jego dziwnych przeżyciach. Przypuszczam, że pochodzi z Brandenburgji i że był parobkiem w browarze, lub czemś podobnem. Przytrzymany na włóczędze we Francji, przystał do Legji Cudzoziemskiej, następnie jednak zwiał z Algeru do Tunisu, gdzie był służącym. Dzięki zręczności dostał się do wojska, awansował, wstąpił do gwardji przybocznej i w krótkim czasie został naczelnikiem tej straży. Mohamed es Sadok basza obdarza go całkowitem zaufaniem.
— A zatem jest to dobry żołnierz?
— Chwacki żołnierz, wierny urzędnik i dobry człowiek. Niestety, przeszedł na islam. Jest przywiązany do dawnej ojczyzny, ale nie chce nic słyszeć o poszczególnych Niemcach. Dla mnie zrobił wyjątek i okazywał mi prawdziwą, serdeczną sympatję, ilekroć go odwiedzałem. Skoro Krügera poznasz, na pewno nabierzesz dlań szacunku, a jednocześnie zabawisz się jego kosztem.
— Jakżeto?
— Pomieszał swe obecne wierzenia z dawnemi, biblję z koranem, w sposób naprawdę pocieszny. Ale największem arcydziełem jest jego język niemiecki. Ponieważ władasz niemieckim, więc będziesz się wyśmienicie bawił. Krüger odebrał tylko najniezbędniejszą edukację szkolną i, jako Brandenburczyk, od dziecka nie odróżnia mir od mich. We Francji nauczył się nieco słów francuskich, a w Algerji i Tunisie opanował arabski. Ale jego zdolności językowe nie wystarczają, aby utrzymać czystość każdego z trzech języków, a tem bardziej, aby pojąć różnicę budowy zdań, to też składnia Krüger-beja jest zabawnym konglomeratem lingwistycznym. — Rozmawiając jednak stale po arabsku, nietylko nie popełnia w nim błędów, lecz nadomiar przyswoił sobie niezwykłe obrazowy i wschodni styl. Natomiast po niemiecku rozmawiał tylko we wczesnej młodości, a i to błędnie, a zatem możecie sobie wyobrazić, jak kaleczy swój język ojczysty. Mowa jego jest źródłem nieustannych żartów, ale w chwilach niebezpieczeństw, kiedy trzeba się wyrażać krótko i jasno, stanowi prawdziwą zaletę.
— Ten Krüger-bej, czyli — hm, jakże go nazwałeś poprzednio?
— Panem Zastępów. Tak nazywa sam siebie. Po arabsku brzmi to: Raijis el Dżijusz. Skoro trzeba będzie odwołać się do władz arabskich, co niewątpliwie nastąpi, poproszę beja o pomoc. Mam nawet zamiar odwiedzić go wcześniej i jestem przekonany, że ucieszy się z tej wizyty.
— Czy chcesz Krügerowi odrazu przekazać wrzekomego Huntera?
— To nie jest konieczne.
— A może jednak? Jeżeli ten oszust przejrzy nasze zamiary, spróbuje natychmiast dać drapaka. W takim razie trzeba go będzie zatrzymać w więzieniu, dopóki nie schwytamy ojca jego, Kalafa Ben Urik.
— Nie dopuścimy, aby przejrzał nasze zamiary.
— No tak, względem mnie jest usposobiony przyjaźnie. Ale kiedy się dowie przypadkowo, kim wy obaj jesteście? Wiadomo wszak, jaką rolę odgrywa przypadek.
— Byłby to zaiste niepojęty przypadek, gdyby wydobył najaw, że jesteśmy Old Shatterhandem i Winnetou.
— Musicie przybrać inne nazwiska. Należałoby natychmiast się umówić. Czem wcześniej się do nich przyzwyczaimy, tem mniejsza obawa, że możemy się wygadać.
— To prawda. Co się mnie tyczy, nie chciałbym aby Jonatan wiedział nawet, że jestem Niemcem, skoro wie, że jest nim Old Shatterhand.
— Dobrze. Czy chcesz uchodzić za mego ziomka?
— Owszem, jeśli pozwolisz.
— Wyśmienicie! Jesteś więc moim krewnym, niejakim Mr. Jones, którego przypadkowo spotkałem, a który ma w Tunisie interesy. A Winnetou? Kim będzie Winnetou?
— Będzie musiał raz w życiu uchodzić za Afrykańczyka. Uważajmy go za muzułmańskiego Somalijczyka, imieniem Ben Asra.
— Cudownie. Ale czy Winnetou się godzi?
Na to odezwał się Apacz:
— Nazywajcie Winnetou, jak wam się podoba. Zawsze zostanie wodzem Apaczów.
— Słusznie — odpowiedziałem. — Ale jest to rzecz nader ważna, za kogo cię będziemy uważać. Wszak musisz się postarać, abyś istotnie za takiego uchodził. W drodze wyjaśnię ci szczegółowo, czem jest Somalijczyk i jak powinieneś się zachowywać. Przyjmujemy, że nie znasz arabskiego, co nie mija się z prawdą, ale że przebywałeś kilka lat w Indjach Wschodnich i nauczyłeś się angielskiego. — Kiedy stąd wyjeżdżamy?
— Jutro rano — odpowiedział Emery. — Przyjedziemy do Aleksandrji nieco wcześniej, niż oczekiwany przez Huntera okręt.
— Cóżto za okręt?
— Francuski parowiec handlowy.
— A zatem nie messagerie? To mnie dziwi. Musiano się więc z Tunisu porozumieć Hunterem w sprawie tego parowca.
— Sądzę. Może się czegoś jeszcze dowiemy.
— Ale Winnetou i ja będziemy musieli się wylegitymować przed kapitanem.
— Pozostaw to mnie! Skradziono wam w podróży dokumenty, sądzę zatem, że wystarczy abym okazał swój paszport i dał za was poręczenie.
— Jestem bardzo ciekaw, jak się Hunter wylegitymuje. Wszak prawdziwy i uprawniony posiadacz tego nazwiska, jeśli się nie mylimy, musiał zabrać ze sobą do Tunisu swoje dowody osobiste?
— Zobaczymy. Rzecz najważniejsza, abyśmy nie wzbudzili podejrzenia. Pamiętaj, że byłeś w Indjach Wschodnich i spotkałeś się tam z bogatym Somalijczykiem, Ben Asra. Teraz zmierzacie do Londynu, gdzie Somalijczyk pragnie nawiązać stosunki handlowe, po drodze zaś wstępujecie do Tunisu, gdzie musisz załatwić parę interesów. Tak się sprawa przedstawia. Na resztę trzeba czekać. — —
Czytelnicy widzą, że Emery tak się ustosunkował do naszych spraw, jakgdyby były jego własnemi. Siedzieliśmy jeszcze przez chwilę w ogrodzie, poczem rozstaliśmy się, aby nad ranem wyruszyć w podróż. — — —