Wnuczek
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wnuczek |
Pochodzenie | Wnuczek i inne nowelle i obrazki |
Wydawca | Emil Skiwski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Kiedym ich zobaczył po raz pierwszy, tych dwóch, z których jeden ku ziemi siwą głowę wciąż schylał, a drugi modre, dziecinne oczy z ciekawością do góry wznosił, był dzień lipcowy, upalny. Słońce rzucało z wysokości ogniste promienie na łąki, na wody, na pola i na grzbiety ludzi w kabłąk zgięte, nad zagonami schylone.
Omdlewały kwiaty na łodygach z niezmiernego gorąca, pochylały główki woniejące, zboże schło szybko, ptaki pochowały się w gęstwinach lub uciekły nad wodę, między olchy, przez których gęste gałęzie promienie słoneczne nie mogły się przebić; tylko niczem nie zrażające się i nigdy nie strudzone jaskółki nie ustawały w pilnej za owadami pogoni, tylko wytrwały bocian nie zeszedł ze swego stanowiska na moczarach.
We wsi pusto, w chatach niema nikogo, wszyscy prawie w polu, na zagonach, pracują pospiesznie, bo któż zaręczy czy pogoda trwać będzie, czy jutro lub pojutrze nie ukażą się chmury złowrogie i nie przyniosą z sobą deszczu.
Uprzedzić je trzeba, zabrać co prędzej plon z pola i pod dachem stodoły go ukryć — wtenczas niech tam sobie deszcz pada; owszem, potrzebny nawet będzie na kartofle, na ogrody, a i stwardniała rola musi też trochę odwilgnąć do orki...
Co żyło wyszło na pole, nawet maleńkie dzieci, niemowlęta matki zabrały z sobą. W płachcie na dwóch kołkach zawieszonej leży takie maleństwo, wiatr je kołysze, a baczne oko matczyne czuwa, żeby się krzywda „rakowi zatraconemu” nie stała.
Dom starego Jaworka stał na samym końcu wsi, między drzewami; porządniejszy był od innych, większy, znać było w całej tej siedzibie rękę gospodarza dbałego, który nie od wczoraj na swoich śmieciach siedzi i ład we wszystkiem utrzymuje. Poza domem była stodoła, obora, stajenka, chlewek i szopa, w której mieściły się wozy, pługi, brony i różne gospodarskie porządki. Zasobna chłopska osada, bo też i gospodarz nie byle jaki.
Nazywa się Marcin Jaworek.
Znają go dobrze w gminie, bo nieraz na zebraniach ze zdrowem odzywa się zdaniem; znają go w parafii całej, gdyż do dozoru kościelnego należy, w bractwie starszym jest, podczas procesyi pierwszy ze świecą jarzącą kroczy, a śpiewa tak głośno, że niech się organista schowa. Póki był młody, pracował ciężko i dorabiał się w pocie czoła, teraz honorowe różne urzędy pełni i tylko lżejszemi zajmuje się robotami; do cięższych siły już nie ma. Siedemdziesięciu kilku lat życia doczekał, grzbiet mu się wygiął, nogi ociężały; choćby chciał to już sochy nie dźwignie, za broną biegać nie nadąży, a gdy go raz skusiło, żeby do południa kosić, to przez trzy dni w krzyżach ból miał, nacierał się wódką i psiem sadłem smarował.
Mógł sobie zresztą trochę pofolgować, bo już córkę wywianował, starszemu synowi gospodarstwo porządne kupił, a drugiego z żoną i dzieckiem trzyma przy sobie. Gdy Pan Jezus ojca zawoła, to syn się na tem gospodarstwie w Bosejwoli zostanie, a pieniądze będą dla wszystkich trojga do podziału.
W ten skwarny dzień lipcowy, po południu, gdy chatka opustoszała, a wszyscy prawie jej mieszkańcy żąć poszli, na podwórku, w cieniu rozłożystej lipy siedzieli — dziadek i wnuk. Stary powrósła kręcił, mały kartofle przebierał, a zajęcie to urozmaicali sobie gawędą.
— Ty Maciuś — prawił dziadek, — choć maleńki jesteś, po próżności nie siedź. Kartofelki ładnie przebieraj, co większy w ten koszyk wrzucaj: dla ludzi, dla tatula, dla mamy, dla babci, dla dziadzi...
— I dziadzi?
— I dla ciebie.
— Dla Maciusia?
— A jeno. Zarobisz przebieraniem, to będziesz jadł, a jeżeli nie zarobisz, to dostaniesz po łbie i pójdziesz spać na głodny. Cygani ci się przyśnią w nocy.
Chłopak oczy wytrzeszczył.
— Boję cyganów — rzekł nawpół z płaczem.
— Nie przyjdą, tylko kartofle przebieraj... a ten duży, gdzież go podziejesz?
— Dziadzi — tu...
— A tak; dziadzio gospodarz, dziadzio człowiek, dziadziowi duży kartofel, tobie duży — a dla ciu maleńki, bo ciu jest gadzina.
— Gadzina ciu, a ciu! ciu jest be.
— Widzisz Maciusiu, żeś zełgał, bo ciu be nie jest. Ona choć i gadzina ale pożyteczna. Gospodarz chowa, hoduje, pasie, a rzeźnik przyjedzie, taki gruby, spaśny rzeźnik, przyniesie trzy, miedzi, papierków, srebra, kładzie precz na stół, a dziadzio mówi: malutko, malutko, rzeźnik jeszcze dokłada, aż dziadzio powie: dość. Rzeźnik zabierze ciu na wóz, a dziadzio trzy pozgarnia, porachuje, w szmatkę owinie, w skrzynkę schowa, podziękuje Panu Jezusowi za wszystko dobre, i znowu małe ciu pasie, żeby było dla rzeźnika. Ty Maciuś na gadzinę nie gadaj, że ona be — ona nie be.
— A bu to be?
— Oj pleć, a pleć. Bu jest cacy, krówka jest bydlątko kochane. Nasze krówki trzy: czarna jedna, czerwona łysa druga, a graniasta trzecia, a jałówka, a byczek...
— Byczek cacy...
— Byczek podrośnie, będzie w jarzmie chodził, będzie orał, a krówki dają mleko. Dobre mleko, babka z matulą masła z niego narobią, serków, zaniosą do miasta, sprzedadzą, trzy przyniosą, dużo trzy, dużo...
Wnuczek słuchał z wielką powagą, chociaż wszystkiego nie rozumiał i coraz swoje własne uwagi zupełnie nie w porę wtrącał.
— Burek cacy, o cacy Burek.
— Burek łajdak, gałgan Burek, darmozjad, leniuch, tylkoby chleb jadł a w chłodzie leżał. Na ogon mu kto nastąpi, a on nie szczeknie, taki to twój cacy Burek... Zwijaj się, przebieraj, żeby było dość na kolacyę i dla ciu; przed wieczorem pójdziemy w pole, zaniesiemy im powrósełka, tatulo będzie snopki wiązał. Żytko Pan Bóg miłosierny dał w tym roku, chleb będzie... A może ci dać chleba?
— Dać, dziadziu.
— A mleka?
— Dać mleka.
Dziadek podniósł się, poszedł do chaty, przyniósł garnuszek mleka i chleba kromkę.
— Naści-że i jedz, a niech ci Burek nie odbierze; jakby chciał, zaraz go pięścią w łeb i powiedz: nie dla psa kiełbasa, niech sobie idzie precz.
— A pójdzies!
— Tak, tak, pójdziesz, do psa tak się mówi. Nie wiem ja, mój wnuczku, jaki ty do roboty będziesz, ale do jadła okrutnieś ciekawy. Inszy stary tyle nie zmoże co ty robaczku; a niech ci idzie na zdrowie i pożytek. Rośnij, bądź mocny, boś gospodarskie dziecko — siła ci potrzebna. A siła to majątek. Byłem i ja silny, alem się wysiłował, nie mogę już, słucham jeno, kiedy Pan Jezus zawoła. Trzeba będzie iść i pójdzie się, skoro taka wola Pana Boga miłosiernego.
Zamyślił się snać o tej podróży dalekiej, o której przed chwilą mówił, kręcił powrósła z pośpiechem a wargami poruszał, jak gdyby pacierz odmawiał.
Nagle z tej zadumy przebudził go płacz wnuczka.
— Burek, Burek be! — wołał malec — chleb, Burek chleb...
— A widzisz, mówiłem ci, że to łajdak. Weźno bat a Wybij go dobrze — weź, on tam, koło stodoły leży.
Wnuczek umiał już trochę chodzić i dreptał nawet dość daleko, o ile go kto za rękę prowadził; ale gdy pomocy nie miał, a szło mu o pośpiech, wolał trzymać się swego własnego, wypróbowanego sposobu przenoszenia się z miejsca na miejsce, mianowicie chodził w pozycyi siedzącej, podpierając się ręką.
I teraz z wielkim pośpiechem poczołgał się ku stodole, może nie tyle w celu ukarania Burka za łakomstwo, ile dla dorwania się do bata, który uważał za najmilszą zabawkę.
Po chwili wesoły, tryumfujący, zapomniawszy już o chlebie i o Burku, powracał ze swoją zdobyczą, znacząc za sobą, jako ślad, szeroką bruzdę na piaszczystem podwórku.
— A dobrze go zbij, a dobrze! — wołał stary.
Wnuczek posuwał się w stronę psa, który nie zadawał sobie nawet tyle fatygi aby uciekać, i leżąc spokojnie pod płotem, dogryzał zrabowany przysmak.
Zbliżyłem się do Marcina i przywitałem dawnym obyczajem.
— Na wieki wieków amen — odrzekł dobitnie.
— Samiście tylko?
— A toć żniwa: poszli we czworo. Chłopak najęty, syn, synowa i moja kobieta. Okrutnie jeszcze żwawa baba, choć się jej już dawno za kopę lat przewaliło. Ja to już niezdatny, więc tu sobie z wnuczkiem siedzę. Powrósła kręcę, a on kartofle przebiera.
— Potrafi?
— Oj, oj, okrutnie przyścipny dzieciak i mądry, aby mu co powiedzieć rozumie wszystko; pociechę z nim mam, i tak się przyzwyczaił, że prędzej do mnie idzie niż do matki. Najwięcej też ze mną przebywa; tamci pójdą do roboty, a my sobie oba gospodarze w chałupie. Prawdziwie, że mi Pan Bóg zesłał tę dziecinę na pociechę w starości, boć samemu przykrzyłoby mi się — a tak we dwóch raźniej. Przyjdzie święta niedziela, po południu, z kościoła powróciwszy, to idę z nim nad rzekę, na łąkę, położę się pod olszyną, on koło mnie. Poczniemy sobie rozmawiać po swojemu, aż mnie sen zmorzy, jego zmorzy — uśniemy. Ja stary, lekko śpię, aby się ruszył jużem przebudzony, ale udaję śpiącego. On mnie ciągnie za rękę: — dziadziu, dziadziu... ja nic. To, panie, rak taki mądry, nie boi się nic, nie płacze, jeno mi prosto do oczów i palcami otwiera, a patrzy. Ja nie daję, on precz swoje — otworzę oczy — on się śmieje. Cieszy się, że dziadek patrzy...
— Pociechę macie?
— Bogu dziękować, mam... i wielką. Bo to, widzi pan, ja zawsze okrutnie za dziećmi byłem, myślałem o nich, zabiegałem z wielkim starunkiem. Najstarszej Marynie, jak ją za mąż wydawałem za Ignacego Dzięcioła, z Kobylina, tom jej gotowymi pieniędzmi dał akuratnie tyle, ile ta moja fortuna jest warta. Synowie sobie trochę krzywdowali; mówią: ojciec Marynie wszystko, a dla nas co będzie? A ja powiadam: — Nie szczekajcie, ojciec jestem sprawiedliwy, dostaniecie wszyscy podług równości. Jakoż starszy syn, Józef, z wojska przyszedł, żenić się chce. Dobrze. Upatrzyłem gospodarstwo porządne w Zawodziu, akurat tak jak to moje, kupiłem i mówię do Józefa: — masz, to twoje; nie krzywduj sobie, że Maryna więcej wzięła... Najmłodszy Walenty już nic nie mówił, bo widział, jako ojciec podług sprawiedliwości dzieciom daje; przyszedł na niego czas żenić się, mówię: dobrze — niech ci Pan Jezus błogosławi; to gospodarstwo, które ja mam, będzie twoje, jeno żeś jeszcze młodzik i głupi, to ja ci będę swoją głową pomagał. Nie rękami, bo już siła nie taka, ale głową. Zwołałem ich wszystkich do tej chałupy i powiadam: słuchajcie, wszyscy po równo macie, ale na tem nie koniec. Mam ci ja jeszcze, z łaski Bożej, i grosza trochę, ale za żywota mojego nikt z was nie dostanie. Jeżeli będziecie żyli w zgodzie między sobą a nam starym dacie uszanowanie, to was czeka podział do równości; jeżeli będziecie się napijali, kłótnie między sobą wiedli, a rodzicom poszanowania nie dacie; jeszcze za życia pieniądze oddam na ubogie i nie dostaniecie nic. Powiadają: jak ojcowa wola, my i tak między sobą zgodę mamy, a ojca i matkę czcimy, jak stoi we czwartem przykazaniu Boskiem.
— I naprawdę tak jest?
— Jest tak; dzieci, chwalić Boga, dobre, to też i ja dla nich dobry. Nie chwalący się, nie mogę ścierpieć, żeby któremu co brakło. Jedno chce na wiosnę jęczmienia — naści jęczmienia, drugie owsa — naści owsa. Przychówek jaki jest rozdam zawsze, choć stara, niby moja baba, przekomarza się ze mną o to czasem — ale ja nic. Są prosięta; zaraz ja Marynie prosię, Józiowi prosię, Walusiowi prosię; wnuczkom, że małe jeszcze, to choć po kokoszce, żeby sobie przychowały. Były łońskiego roku szczenięta: to ja też jednemu psiaczka, drugiemu psiaczka, trzeciemu psiaczka — niech ta widzą ojcowskie serce i przychylność.
— Toście się jednak dobrze dorobili, kiedyście mogli tak dzieci wyposażyć?
— A juści dał Pan Jezus. Miasto blizko, to i spekulacye różne i zarobki. Kartofle sadzimy wczesne, tylko co dla siebie późniejsze, przed Świętym Janem sprzeda się wszystko na targu, na garnce; siana się kupi we dworze, nastroszy parę furek i do miasta, zawdy zysk jest; warzywa, zielenina, kurczęta, kaczki, byle jeszcze wcześnie, sprzeda się dobrze. W mieście naród okrutnie chytry na wszystkie świeże smaki; żeby mu choćby prostą dynię na Zielone Świątki wyhodował, to zapłaci ile chcieć i jeszcze będzie urągał, że zwyczajny jest na Wielkanoc świeży i młody groszek jadać. Nabiał się sprzedaje, jesienią gęsi, zimową zaś porą, jak poczną piwowary lód wozić, to też furmankami ładny grosz się zarabia... A przytem, panie, próżnym wozem nigdy z miasta jeszcze nie wracałem.
— A jak?
— Nawóz się bierze, śmiecie, za każdym razem fura — to i pole mamy odpowiedzialne, co chcieć urodzi się. Teraz niedawno „letkie pomieszkania” w naszych stronach nastały; stawiamy budy... dla „powietrzników” to też dochód. Zarobić, panie, można; jeno aby robić się chciało, a szanować umiało, to jest.
Długo jeszcze gawędził stary Jaworek, a pod wieczór powlekli się obadwaj z wnuczkiem w pole. Dziadek trzymał Maciusia za rękę, a ten dreptał przy nim drobnym kroczkiem, niosąc kilkanaście powróseł na ramieniu.
I ten mały również udział w żniwach przyjmował i drobnemi rączkami usiłował ścięte zboże zgarniać. Stosunek między dziadkiem a wnuczkiem zawiązywał się coraz ściślej; chłopczyna podrastał a wyglądał jak bryś. Twarz jego pełną ożywiały duże, modre oczy, na czoło spadały włosy jasne i miękkie jak len. Po upływie trzech lat wnuczek samodzielnie pasał byczka, co prawda uwiązanego na sznurze, zapędzał gęsi i prosięta, a do koni aż mu się oczy śmiały. Najwyższa to była dla niego rozkosz, gdy dziadek posadził go na grzbiet starej spokojnej szkapy, którą do wody, do poblizkiej rzeczki prowadzał. Wtenczas wnuczek śmiał się donośnym głosem, krzyczał z uciechy, wymachiwał rękami, nie słuchając perswazyi dziadka, który mu tłómaczył, że koniowi nigdy dowierzać zanadto nie można.
Ale któż nie dowierza będąc dzieckiem?
W miarę jak chłopiec wzrastał, dziadek coraz bardziej przywiązywał się do niego; mógł z nim rozmawiać, wymieniać myśli, kształcić go po swojemu.
Dwa były główne przedmioty edukacyi Maciusia: religia i gospodarstwo rolne. W pierwszej z tych nauk, dziadzio miał się za bardzo biegłego. Człowiek silnej wiary, tej wiary gorącej, która, wedle orzeczenia Pisma Ś-go, góry przenosi; pilny słuchacz kazań a i czytelnik ksiąg nabożnych, znał rzeczywiście Historyę Świętą i główne religii zasady, ale je swoim językiem i po swojemu tłómaczył. Wykłady takie odbywały się zazwyczaj zimową porą, w izbie przy piecu, a latem, na wzgóreczku za mostem; systematu żadnego w nich nie było, lada co służyło za powód do rozwinięcia tematu.
Raz wnuczek ubolewał nad tem, że jest mały i zazdrościł większym chłopcom, iż mogą swobodnie koni dosiadać, harcować na nich i nocną porą na pastwisko jeździć.
— Nie frasuj się, kochanie — rzekł dziadek, — Zacheusz, choć urzędnik znaczny, maleńkiego wzrostu był człeczyna, a chciawszy Pana Jezusa obaczyć, na figowe drzewo wlazł i wynagrodzony za to jest... I ty, dziecko, właź na drzewo cnoty, a będziesz wywyższony nad wszystkie ludzie, które łby wysoko zadzierają a duszę po błocie paskudztwa wszelakiego włóczą, niby ogon... I nie wywyższaj się sam nad insze, dziecko kochane, bo stoi w Piśmie, że kto się wywyższa poniżony będzie i upokorzone zostaną pyszne i dufające w sobie, bo człowiek niczem więcej nie jest jeno prochem, z którego powstał i w który się obróci. Byli widzisz, Maciusiu, dawno, dawno, Izraelitowie, niby nieprzymierzając żydy, nie takie łapserdaki jak te, których dzisiaj widzimy, ale naród porządny, od Boga Najwyższego ukochany; temu narodowi dał Pan dziesięcioro przykazania, na dwóch tablicach kamiennych. Dawał im Pan Bóg mannę do pożywienia, kiedy się znajdowali na puszczy, wielkie im swoje łaski i miłosierdzie okazywał, ale że szelmy byli i przykazań słuchać nie chcieli, odebrał więc im Bóg ziemię obiecaną i świątynię, i się musieli porozłazić jako muchy...
Wnuczek słuchał tych opowiadań i poważnym się robił nad wiek swój; dziadek, litery mu na książce pokazywał a nawet kredą na stole tajemnice „piśmienności” wyjaśniał. Sam nie bardzo w tej sztuce biegły, przyczynę liter niekształtnych i niezgrabnych na złe okulary spędzał, albo też na muchy, które w najważniejszej chwili na palcach siadają.
— Bo to widzisz, Maciusiu, do tych kulasów stawiania trzeba i głowy wolnej i oczu dobrych i palców lekkich, a tu oto krówsko zasłabło, ja głowy już nie mam, bo myślę coby jej za lekarstwo wyśpekulować; okulary ktoś mi zamienił w kościele i pewnie baba, a przecie z kobiecego oka, na chłopskie, szkło nie pasuje, a już o lekkości palców i nie mówię nawet... bo mi na nic zgrabiały i zesztywniały. Tedy cię już w szkole owego pisania nauczą, a ze mną abyś choć conieco na czytaku przeszedł i Pana Boga chwalić umiał.
Zimową porą, po świętach, kolendy śpiewali, których dziadek moc wielką na pamięć umiał. Drżący ale donośny bas starca łączył się z dyszkantem dzieciaka.
„Filip gra na skrzypcach aże Dziecię słucha,
Wojtek na piszczałce, Franek w dudy dmucha
Kuba gra na rogu a Maciek na progu
Siadł sobie z lirą.
Kuba bałamucił, bo się już był upił,
Aż go stary Bartos, batogiem przekropił,
Potem, gdy skończyli, w drogę się śpieszyli
Pana błagając.”
Albo o drzewach:
„Wszystkie Im drzewa czyniły ukłony,
Topola z liścia zielone zasłony
Uwiła, uwiła.
Sosna na drogę szyszek nasypała,
Bo się tak zacnych gości nie spodziała;
Lipa je zaraz swojemi liściami,
Żeby nie kłuły idących ościami,
Okryła, okryła.
Wysokie dęby, kiedy się rozchwiały,
Na wszystkie strony mile powiewały,
By nie szkodziły słoneczne promienie,
Wiatr ich wolniuchny, tak chłodzi przyjemnie
Wiewając, wiewając.
Oliwne drzewa od wielkiej radości,
Rozpływały się z wrodzonej tłustości,
Ziemia pachniała wonnym napojona
Likworem. Pana swego uniżona
Witając, witając.
Inne zaś drzewa, wziąwszy się parami,
Czynili skoki pięknemi kołami,
Właśnie je radość w skoczki przemieniła,
Przed swoim Stwórcą w takt chodzić uczyła.
Wesoło, wesoło.”
Tak dziadek z wnuczkiem śpiewali i czasem sąsiedzi, przyjaciele i kumowie ze wsi schodzili się, żeby tych pięknych pieśni słuchać i nieraz do późnego wieczora siedzieli w chacie Jaworka; gdy się śpiewacy zmęczyli, gdy małego sen zmorzył, wtenczas dziadek opowiadał różne ciekawe historye z onych czasów, kiedy to jeszcze Pan Jezus po świecie chadzał, w ubogiem przebraniu do drzwi ludzkich kołatał, jałmużny prosząc i ludzi poczciwych za dobre serce nagradzał, a skąpców karał na poczekaniu.
Kiedy niedziela przyszła, dziadek z wnuczkiem od rana pieszo do kościoła dążyli. Niedaleka to była droga, aleć zawsze pół milki; wnuczek dziadkową książkę niósł i okulary w futerale czarnym, skórzanym. Więcej one dla parady aniżeli dla pożytku były potrzebne, bo Jaworek na pamięć wszystkie modlitwy z księgi swej umiał i mógł się bez niej wybornie obchodzić, tylko że nie wypadało jakoś członkowi dozoru kościelnego i starszemu członkowi bractwa z pamięci się modlić. Tak przynajmniej Jaworek rozumiał.
Dziadek zasiadał w ławce, wnuczek do zakrystyi wpadał i wnet komeżkę białą przywdziewał, aby z innymi chłopcami do Mszy świętej służyć. Z początku asystował tylko, ale w krótkim czasie nauczywszy się ministrantury, przypuszczony był do dzwonka, do podawania ampułek, do trybularza; do mszału tylko się nie brał, gdyż był zbyt mały i nie mógł swobodnie takiego ciężaru zdjąć z ołtarza.
Jaworkowi serce w piersiach rosło, gdy podczas procesyi widział Maciusia w komży, w pelerynce czerwonej, postępującego przed księdzem i dzwoniącego zawzięcie. Dziękował Bogu, że mu pociechy tej dożyć pozwolił.
Po raz ostatni spotkałem Jaworka przed rokiem, zestarzał się jeszcze bardziej, pochylił jakby ciężarem niewidzialnym obarczony, na humorze stracił — poznać go było trudno.
Powszedni to dzień był, w lecie, rankiem, starowina z książką w ręku, do wsi kościelnej dreptał.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki.
— Dokąd Pan Bóg prowadzi?
— Do domu swojego, na Mszę idę.
— Zdrowiście?
— Bóg zapłać, jak stary, skrzypię — i czekam.
— Na co?
— Na zawołanie Boskie.
— Smutni jakoś jesteście.
— A toć mówi się w psalmie: „Smutna jest dusza moja, aż do śmierci... zwiądłem jako siano i stałem się jako wróbel samotny na dachu”.
Przy tych słowach ciężko westchnął.
— Wam coś dolega?
— Nie, panie.
— Żadnego zmartwienia nie macie?
— A jakżeby? Chleb, chwalić Boga, jest, dzieci dobre, rola rodzi, klęski mijają...
— A przecież, jakoś tak wyglądacie jakby wam coś bardzo przykrego się stało? Powiedzcie szczerze.
— Toć mówię, panie, że nic.
— Jakże się miewa wasz wnuczek?
— Maciuś?
— Tak.
— Chowa się, panie, zdrowo; podrósł chłopak, już mu się właśnie na ósmy rok obróciło.
— I zawsze was się trzyma, jak dawniej? zawsze taki miły?
Dziad westchnął i oczy rękawem otarł.
— Panie, nie może się trzymać młode starego. Stare zostanie na miejscu, a młode na siłach się wzmoże i poleci. Poszedł on już, mój Maciuś, bydło paść a ja w chałupie zostałem; ckniło mi się strasznie, więc rzekłem do baby — ty zostań, a ja pójdę do kościoła. Dziś będzie Msza do Przemienienia, może mi się przemieni moja mankulia. Baba mruczała coś o robocie, ale niech tam, nie słuchałem, idę a akuratnie dzwonią, na czas zdążę. Już to mi teraz bardziej przy kościele siedzieć pasuje niż przy domu. Czytałem dziś o dziesięciu pannach; i mnie czas oliwy nalać do lampy, abym na zawołanie po ciemku nie wyszedł. Niech będzie pochwalony.
Odszedł stary Jaworek, a ja zrozumiałem jego smutek. Wnuczek odbiegł od niego, oddalił się; dziś powołuje chłopca robota, zimą do szkoły pójdzie, przestał być towarzyszem dziadka; słusznie powiedział starowina, że stał się podobny wróblowi samotnemu na dachu, dni jego zeszły jako cień, a on sam usechł jako siano.
Długo patrzyłem za odchodzącym. Widocznie przyśpieszał kroku, chciał co prędzej zanieść swój smutek tam, gdzie przez lat kilkadziesiąt wszelkie troski swoje zanosił, pod chłodne sklepienie kościelne, przed ołtarz... Słońce świeciło cudnie, na trawie jak łzy drgały krople rosy, pośmieciuchy i wróble goniły się po drodze, jaskółki niby błyskawice czarne migały nad wodą. Z wieńca lip potężnych wychylały się mury wiejskiego kościołka, na wysmukłej wieży jaśniał wtedy krzyż, odgłos sygnaturki rozchodził się w cichem, spokojnem powietrzu... W oddaleniu, pod lasem, stado bydła się pasło, pilnowane przez gromadę chłopaków, w których liczbie znajdował się i Maciuś.
Jaworek kilkakrotnie na las się obejrzał, przystanął i krzyż w powietrzu nakreślił.
— Niech cię Bóg błogosławi, mój wnuczku — rzekł — a ja samotny do kościoła pójdę, boć mam cię niby i nie mam cię już naprawdę. Samotny zostałem, jako on wróbel...