<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Nazajutrz nad wieczorem Tadeusz spotkał na placu Bernardyńskim Radolta.
Dziennikarz miał dwie plamy na zapadłych policzkach.
— Jak się masz!... jak się masz!.. — wyrzekł szybko, podając rękę Tadeuszowi — wiesz, mam ci powiedziéć ważną nowinę...
— Cóż takiego? straciłeś miejsce?
Radolt rzucił się niecierpliwie.
— Czy sądzisz, że mnie same pechy się tylko przytrafiają w życiu? Szczęśliwy tam bardzo w życiu nie byłem i nigdy chyba równocześnie dwóch szczęść nie widziałem... Ale stracić miejsce? Bój się Boga!.. a tożbym chyba bojkiem został i bryndzę zaczął sprzedawać, zawijając ją w moje manuskrypty...
Skierował swe wielkie czarne oczy w stronę placu Sobieskiego, gdzie świeciły się latarenki, przyczepione do straganów bojków.
— Choć... o ile byłoby mi lepiéj, spokojniéj w ich wysmarowanéj masłem koszuli, niż w tym żakiecie, który musiałem dziś zasmarowywać atramentem... Bojko byłem... powinienem był nim zostać do śmierci.. A tak co?...
Dopiero teraz Tadeusz dostrzegł, że Radolt miał cień twarzy tych czarnowłosych chłopów, pochylonych nad straganami w oświetleniu smutnych latarek. Lecz był to cień cienia, ten szmat trójkątny zielonawego ciała, który zdawał się być delikatną osłoną jakiegoś niespokojnego i dziwnego ducha.
— Nie o to jednak chodzi... — ciągnął daléj Radolt — dostałem list od... Malewicza!
Tadeusz milczał, przygotowany do téj wiadomości. Zapytał jednak:
— A!... cóż on chce od ciebie?
— Pisze do mnie dość przyzwoicie... Przypomina mi, iż jest moim kolegą szkolnym. Nazywa mnie swoim... podwójnym kolegą. Uważasz? delikatna alluzya do owéj sławnéj nowelli... I kończy, zapraszając mnie na jutro, na godzinę piątą, do siebie...
— I cóż?.. pójdziesz?...
— Naturalnie. Powiem mu, co o nim myślę, śmiało, w oczy. Być może, iż zechce kupić odemnie powieść i wydać ją pod swojém nazwiskiem... Wtenczas ja mu powiem: Panie hrabio... albo nie, powiem mu: mój Malewicz!... mój Malewicz...
Urwał, roześmiał się złośliwie, i machnąwszy ręką, dokończył:
— Już ja wiem, co mu powiem...
Ujął Tadeusza pod rękę.
— Chodźmy w stronę Łyczakowa.
Weszli na ulicę Piekarską, która teraz tonęła cała w dziwnym, szarawo-błękitnym blasku. Tu i owdzie zaczynały płonąć latarnie, które miały srebrne, czyste światło gwiazd, zawieszonych różańcem w przestrzeni.
— Jedno mnie cieszy... — podjął znów Radolt — to to, że jestem widocznie kimś, skoro taki pan hrabia liczy się z mojém zdaniem. Wie, że jestem surowy i że omamić się nie dam: więc chce mnie ująć grzecznością i słodyczą. Ale takie rzeczy nie mają na mnie wpływu.... Drwię z ich uśmiechów, tak, jak drwię z pogardy, jaką obrzucają moją zniszczoną okryjbiedę...
Podniecony, zgorączkowany, machał ręką, robił wrażenie człowieka podchmielonego.
Tadeusz, ze swém babskiém usposobieniem, czyniącém z niego niepoprawnego gadułę, przechodził męki Tantala, pragnąc dotrzymać tajemnicy i nie wspominać o możliwéj propozycyi pomocy ze strony Malewicza.
Milczał więc i laską po końcach butów uderzał, zdziwiony trochę tém nagłém ożywieniem się Radolta.
— Skoro taki wypadek mnie w życiu spotkał — mówił daléj Radolt — to aż nabieram chęci do pracy... Ręczę ci, że będę całą noc pisał. Dali mi właśnie do oceny „Historyę historyi cywilizacyi”. Tysiąc stronic... mam to wszystko przeczytać i o-ce-nić! Rozumiesz? o-ce-nić i to przez jedną noc!... Machnę cokolwiek, zajrzę tu i owdzie, wykręcę się sianem. A przez resztę nocy napiszę nowellę... piękną nowellę... nie mistyczną, choć to teraz moda przyszła, ale jędrną, zdrową, chłopską... coś ztamtąd... od bojków...
Zsunął kapelusz z głowy, zacisnął pięści i szedł wielkiemi krokami, roztrącając przechodniów.
— I zobaczysz... — ciągnął urywanym głosem — ja wybrnę... wybrnę, jak Boga kocham, wyjdę na ludzi... to jest na takich ludzi, co to mają do swéj dyspozycyi czcionki i bibułę... nie wierzysz?...
Wielohradzki pokręcił głową.
— Dlaczego nie?... — wyrzekł układnie — skoro tylko wyrobisz sobie stosunki...
Radolt machnął ręką.
— Stosunki! — wrzasnął — co mi po nich? pluję na stosunki!... Ja, jeżeli się wyrobię, to tém o!... tém... patrzaj, ty filarze cesarsko-królewski!
Wyciągał w ciemniejącą przestrzeń swe wychudłe ręce, które wysuwały się z krótkich rękawów tużurka chude i żółte.
Z energią przebierał w powietrzu palcami, na których żółciły się pozaginane suchotnicze paznogcie.
— Tu, panie, moje stosunki!... tu, panie, moja protekcya! — mówił. — Do cholery ciężkiéj wszystkie obiecanki pomocy!...
— Jednakże — wtrącił Wielohradzki — bez stosunków i protekcyi ciężko na świecie..
Radolt zachmurzył się i stracił fantazyę.
— Prawda, ciężko... — powtórzył, nagle z sił opadły.
Szli ciągle w górę ku cmentarzowi; powoli jedna po drugiéj gwiazdy zapalały się na niebie. Na dole, na ziemi, jak odblask słaby i nędzny, migotały latarnie gazowe, wstążkami światła w oddali brzegi ulicy znacząc.
Cisza zapadała coraz większa. Słychać było dokładnie lekki stuk obcasów Wielohradzkiego i anemiczne szuranie zniszczonych podeszew Radolta.
I nagle w tę ciszę wpadł ochrypły głos Radolta:
— Tadek... czy są téż pomiędzy... nimi inteligentni ludzie?
Tadeusz zdziwiony podniósł głowę.
— Między... nimi?
— No tak..! w twoim high-lif’ie? ha?
Tadeusz zastanowił się chwilkę.
Nigdy nie zadawał sobie podobnego pytania. Stopień inteligencyi tych, co go otaczali, był mu obojętny. Wystarczała porządna odzież i ładne maniery.
— No? co? — nalegał Radolt.
— Zapewne... — bełkotał Tadeusz — zapewne... muszą być... wykształceni... jeżdżą za granicę... Malewicz był w Turcyi...
— Bo gdyby oni byli inteligentni, to kto wie... możnaby z nimi na seryo walkę rozpocząć — ciągnął Radolt.
Potrząsnął głową, jakby gotując się do téj walki.
— Polemika!... ach!... to jedno! to podstawa dziennikarstwa!... Gdybym mógł polemizować z ludźmi inteligentnymi, byłbym bardzo szczęśliwy!...
I nagle, przeskakując swoim zwyczajem z jednego przedmiotu do drugiego, zapytał:
— Tadek! czy ty widziałeś kiedy człowieka zupełnie szczęśliwego?... Tylko zrozum mnie dobrze: szczęśliwego, zadowolonego ze swéj roli społecznéj, z téj odrobiny pożywienia moralnego i materyalnego, jakiéj mu los raczył udzielić? Człowieka, który nie chciałby „dojść”, wybrnąć, który wszelkiemi sposobami nie szukałby pozbycia się dawnéj skóry i wsunięcia się w inną, wygodniejszą. Powiedz, czy ty to widziałeś?
— Widziałem.
— Któż to taki?
— Młoda dziewczyna.
Radolt ręką machnął.
— E!... kobieta!.. to się nie liczy!...
Wielohradzki nic nie odpowiedział, tylko myślą uprzytomniał sobie ranną z Tecią przechadzkę. W wąwozie, pełnym paproci, Tecia zwróciła się ku niemu zarumieniona, z oczyma, błyszczącemi wielką radością.
— Taka jestem szczęśliwa! — wyrzekła półgłosem — och! taka bardzo szczęśliwa... Gdybym tylko mogła powiedziéć wszystko babce i mamie pana, i oddać ten garnitur panu Janczewskiemu... już nicby mi chyba do szczęścia nie brakowało! Prawda?
Teraz dopiero przypomniał sobie jéj słowa, jéj uśmiech, dźwięk jéj głosu.
Ta — była szczęśliwa.
Nie pragnęła nic, materyalnie czuła się najzupełniéj zadowoloną i nie trawiła się myślą o krzywdzie socyalnéj, jaka była jéj udziałem.
Spojrzał ukosem na Radolta i nigdy może jego dawny kolega nie wydał mu się tak bardzo istotą „wykolejoną”, jak w téj chwili.
Szedł ciężko, jak chłop za pługiem, nędzny i strawiony gorączkową walką o byt w zaduchu i nikczemności miejskiéj.
Ręce silnie zarysowane zwiesił bezczynnie, zaginając palce haczykowato, jakby zdjęty ciągłą chęcią wydzierania innym ich zdobyczy.
Był widmem samowolnéj nędzy, widmem groźném i fatalném, rzuconém podmuchem losu na bruk gnijącego w intelektualnym zastoju miasta. W zapadłéj piersi miał cały grób chłopskiéj upartéj rozpaczy, pomieszanéj z burżuazyjną chęcią „dojścia”.
Duma pługowca kazała mu pogardzać protekcyą, stosunkami, lecz w głębi jego duszy drżały całe morza pragnień rozporządzania czcionkami i płachtami dzienników, które w jego trupio-zapadłych oczach rządziły światem, opinią i losami ludzkości.
I szli tak długo obaj, milcząc już i tylko wpatrzeni przed siebie, obaj niezadowoleni i niechętni, wydzierając się duszami ze swych „ja”, które z mocą skorpionów do nich przypadły, i z któremi ciągle śmiertelne walki toczyli.
Tylko Radolt głośno wołał i, jako „źle wychowany”, otaczał się atmosferą jęku i złości; gdy tymczasem Wielohradzki ironią zatruwał się powoli, sącząc ten jad w swą ptasią duszę kobieco rozwiniętego mężczyzny.
Rozstawszy się wreszcie z Radoltem, Tadeusz powlókł się w stronę domu. Przechodził pod oknami kasyna. Mimowoli zatrzymał się i szukał okiem salki, w któréj odbywał się obiad wydany na cześć Muszki. Nie był pewien, czy były to okna, zasłonięte szczelnie roletami z szarego płótna i silnie oświetlone. Obszedł dokoła cały ginach i znów powrócił do tych dwóch okien, które ciągnęły go, jak magnes. Zatrzymał się na chodniku i zaczął zapalać powoli papierosa.
Nagle z bramy wyszedł Jurek Bodocki. Wielohradzki uciekł szybko, porzucając niezapalonego papierosa.
Z bijącém sercem wpadł do swego mieszkania.
Wielohradzka szyła przy lampie, zasłoniętéj zielonawym abażurem.
Przy maszynie siedziała Tecia i pilnie zszywała jakieś kawałki jedwabiu.
Zobaczywszy syna, Wielohradzka dała znak ręką Teci.
— Niech Tecia przestanie... pan Tadeusz powrócił!...
Tadeusz miał ochotę pójść do swego pokoju, położyć się czémprędzéj i zgasić świecę.
Lecz przemógł tę chęć i zbliżył się uprzejmie do stołu.
— Przeczytam paniom gazetę — wyrzekł, sięgając po dziennik.
Lecz Wielohradzka zmarszczyła brwi z niechęcią.
— Nie... proszę cię... idź do siebie... my mamy bardzo pilną robotę... musimy dziś siedziéć długo w nocy...
Tadeusz upierał się, czując w duszy potrzebę moralną pozostania przez czas jakiś obok Teci i matki. Bał się swych myśli, wspomnienia nocnego Muszki, tych dwóch oświetlonych okien kasyna, które, jak oczy rysia, migotały przed nim w ciemności.
Wielohradzka wyciągnęła ku Teci rękę.
— Niech Tecia da mi te dwa kliny i niech idzie spać... Ja sama suknię skończę...
— Ależ... proszę pani... — oponowała Tecia.
— Niech Tecia idzie spać!... — powtórzyła dobitnie Wielohradzka.
Tecia cicho wysunęła się z pokoju.
Tadeusz gryzł wargi, wahając się wywołać nową scenę. Nerwy jego zaczynały znów drgać całe; lękał się samego siebie.
Milcząc, skierował się ku drzwiom swego pokoju.
Teraz Wielohradzka pragnęła go zatrzymać, cała pobladła w świetle lampy.
— Dlaczego uciekasz? chciałeś mi czytać gazetę? — spytała.
Tadeusz pokręcił głową.
— Nie!... teraz nie mam ochoty... jestem zmęczony! — odparł, ujmując za klamkę.
Wielohradzka z pod okularów starała się dojrzéć twarz syna.
— Zapewne znów byłeś w restauracyi ze swoim... Radoltem...
— Nie... byłem z nim na spacerze.
— Nie wstyd ci wychodzić z takim obszarpańcem?
Tadeusz usta wydął.
— Mamusia źle robi, lekceważąc Radolta. Zobaczy mamusia, jak on się wybije. Niezadługo będzie redaktorem. Zobaczy mamusia!...
Wielohradzka rzuciła na stół nożyczki z niezwykłą u niéj złością.
— Być może... tymczasem jednak jest to osobistość kompromitująca, i proszę cię, ażebyś mi go nigdy do domu nie przyprowadzał... Rozumiesz?...
— Rozumiem. Dobranoc mamci!...
Nie było odpowiedzi.
Po raz pierwszy Wielohradzka nie życzyła synowi „dobréj nocy”.
Rozterka i troska o Tecię rosła w niéj z dniem każdym. Owe słowa Tadeusza, wyrzeczone niedawno a tyczące się możliwego jego związku z Tecią, były dla niéj uderzeniem piorunu. Przypuszczała płockość, miłostkę, i uczciwość jéj kobieca czuła się niezmiernie dotkniętą postępowaniem Tadeusza. Lecz tych kilka słów otwarły przed nią przepaść nędznéj przyszłości, w któréj wegetować miał jéj syn i jéj wnuczęta. Łzy zaćmiewały jéj oczy. Była to bowiem dziwna natura w téj kobiecie: mieszanina duchowo-religijnych aspiracyj i szalone przywiązanie do materyalnych warunków życia.
Z kawałków jedwabiu lepiła podszewki sukien, które zużywała, klęcząc na kamiennych flizach kościoła. Z kawałków protekcyi, posagu jakiéj bogatéj jedynaczki chciała ulepić synowi wygodne gniazdo, uświęcone i pobłogosławione Sakramentem małżeństwa. Tymczasem projekty jéj rozbijały się w puch i niweczyła je nędzna postać ubogiéj szwaczki, małéj dziewczyniny, którą Wielohradzka uważała za swą najemnicę. Tyle ofiar, nocy nieprzespanych i strawionych nad robotą dla zapłacenia garniturów frakowych i jedwabnych skarpetek Tadeusza, wszystko szło w niwecz, pozostawiając po sobie tylko galerę długów.
Wielohradzka ocierała szybko łzy, płynące z pod podwójnéj pary binokli, jaką miała na oczach. Drżące ręce kłóły materyę, igła zakreślała krzywą linię.
Wzięła ze stołu czarną koronkę i zaczęła umocowywać odprówające się dżetowe paciorki.
Jedna z jéj łez spadła na czarną, przejrzystą tkaninę i zalśniła się pomiędzy dżetami.
Stara kobieta ostrożnie wpięła w łzę swą igłę.
Łza rozpłynęła się, a Wielohradzka, zdjąwszy z nosa binokle, przecierała je uważnie i tłumiła łkanie, które zaczynało prawie rozpaczliwie wstrząsać jéj piersi.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.