<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Pomiędzy gałęziami tarniny widział Tadeusz drobną postać Teci, idącéj szybko w stronę Węglińskiego lasku. Pragnął ją dogonić, przyśpieszał kroku i znów zwalniał, gdyż po raz pierwszy może Tecia wywoływała w nim ładne, estetyczne wrażenie. Smakował je i usiłował przedłużyć, zgłodniały, nie widzący oddawna nic, coby miało w sobie harmonię barw i linii.
Przed nim droga dość szeroka, lecz zarosła pasami trawy, zasłana była cała ukośnemi promieniami słońca. Po obu stronach ciemne mury tarniny, a za niemi tu i owdzie rozłożyste lipy lub grusze, wyciągające daleko zielone ramiona. Po prawéj — niewielki punkcik blado-liliowy, lecz barwy liliowéj czystéj, niezbrudzonéj żadną przymieszką innego cieniu.
To suknia Teci.
Płynie, rozwiewa się u dołu, lekka i przejrzysta, jak olbrzymi kielich dzwonka. Nóg dziewczyny nie widać. Sunie po nad trawą, jakby w powietrzu, i nie czując się obserwowaną, ma wdzięczne ruchy podrastającéj dziewczynki, łamiącéj się kształtnie w liniach Androgyny. Idzie, a raczéj płynie, w smugach słońca, po nad źdźbłami trawy, z dużym kapeluszem słomianym w ręku, jak ze złotą tarczą, która czasem w powietrzu zakreśli duże koło. Wówczas zabłysną atłasowe, żółtawe wstążki, pofruną i znów znikną, opadając ku ziemi, jak skrzydła ptaka.
Lecz nagle Tecia stanęła i obejrzała się.
Dostrzegła Tadeusza i zwraca się ku niemu. Kładzie pośpiesznie kapelusz, który tworzy złotawą aureolę dokoła jéj bladéj twarzyczki.
I czeka.
Tadeusz przyśpiesza kroku. Ta dziewczyna, czekająca na niego wśród słońca i zieleni, sprawia mu złudzenie. Czuje jakieś przyjemne uczucie, ogrzewające jego moralną istotę. Po raz pierwszy może z pewną radością wita się z dziewczyną.
— Dzień dobry Teci... dzień dobry!
Wydaje mu się zdrowszą, różową i więcéj ożywioną.
Lecz ona, już zafrasowana, pyta:
— A dawno pan mnie dostrzegł?
On uśmiecha się.
— O!... dawno!...
— A dlaczego pan na mnie nie zawołał? Ja idę bardzo prędko. Babcia i doktor dla ruchu kazali mi dużo chodzić... ale pan przecież nie potrzebuje się męczyć?... prawda?...
— Prawda! ale ja przypatrywałem się Teci, jak Tecia ładnie wygląda.
Dziewczyna zarumieniła się gwałtownie.
— Och!... mój Boże!... Pan znów zaczyna żartować... Taka stara sukienka... już ma dwa lata. Trzy razy w tym roku prana... Lila kolor to zaraz pełznie na słońcu...
— To téż o wiele ładniejszy, skoro trochę spełznie...
— Tak! tak! ja wiem, że to teraz modne, tylko nie wszystko ładne, co modne.
Tadeusz nie probuje nawet jéj wytłómaczyć, dlaczego to słońce, ta zieleń i ona sama, liliowa jak dzwonek, miały w sobie urok i harmonię.
W bok skręca rodzaj wąwozu ciemnego i zacisznego, po którym migają plamy słoneczne.
Tadeusz obejmuje delikatnie Tecię i kieruje ją w stronę ścieżki.
— Chodźmy tędy... chłodniéj... — mówi łagodnie.
Tecia bez wahania idzie z nim. W téj chwili dusza jéj pływa cała w radości i szczęściu bez granic.
Weszli do wąwozu, Tadeusz posuwa Tecię naprzód.
— Niech Tecia idzie... ja idę za Tecią...
Lecz dziewczyna rzuca mu pytanie:
— A dokąd téż ta ścieżka prowadzi?
On z głębi swéj istoty, z zakątków jakiegoś mauzoleum, dobywa odpowiedź:
— Po co pytać? po co psuć sobie rzeczywistość? chwytajmy z teraźniejszości to, co się wziąć da...
Milknie, nagle urażony w jakąś moralną ranę, którą to słońce, te słowa, ten wąwóz, pełen akacyi i paproci, i ta jasno ubrana dziewczyna w nim budzą. Tecia milczy i, westchnąwszy lekko, idzie naprzód, idzie ciągle, usiłując ochronić sukienkę od przydrożnych cierni. Pod rondem kapelusza nie widać prawie jéj włosów. Jest mniejsza i drobniejsza niż Muszka, lecz stanik, uszyty bluzkowym fasonem, pokrywa dość zręcznie chudość jéj ciała. Tadeusz umyślnie zwalnia kroku i teraz już bez ogródki, skalpelem swą bliznę moralną rozdziera. Muszka-Tecia... czyż w gruncie rzeczy to, co w Muszce ukochał, nie było ową harmonią barw, linii, jasną gammą odcieni, dopełniających zasadniczemi tonami otaczających ją dekoracyi?
Oto teraz, Tecia, z brzydkiego pokoju, z nad maszyny przeniesiona w słońce i zieleń, ubrana w jasną i delikatną tkaninę, jest równie ładna, równie wdzięczna, jak hrabianka. Gdyby była lepiéj odżywiana i karbowała włosy, nie byłoby chyba wielkiéj różnicy. Pozostaje obejście i stopień wykształcenia. Tecia ma czasem bardzo niezgrabne ruchy, prawda; ale za to często tak ładnie, tak sympatycznie patrzy, wstaje, chodzi. Zresztą, wszystko zależy od ubrania, co zaś do wykształcenia...
I nagle Tadeusz pyta:
— Czy Tecia skończyła pensyę?...
Tecia przystaje i, cała zaczerwieniona, odpowiada:
— Tak, proszę pana, skończyłam konkwit u panien ormianek.
Sacré coeur, ormianki... to jedno! Ormianki uczą darmo, panie Sacré coeur biorą tysiące..
Tadeusz jest coraz więcéj zadowolony.
— Niech Tecia idzie!... — mówi, dając dziewczynie znak ręką.
Ona zrywa liść paproci, na którym perli się rosa, i wdzięcznym ruchem zasłania się przed promieniem słońca, który teraz dość brutalnie przedziera się przez gałęzie.
Tadeusz, zdziwiony, patrzy na ten ruch. Gest Muszki!... jéj podniesienie ręki, jéj zakreślenie półkola wachlarzem paproci...
Stanowczo, wszystkie młode dziewczęta są te same. Zależy tylko, gdzie się znajdują. Muszka, ubrana w szkocką bluzkę i szyjąca dzień cały na maszynie, straciłaby swój majestat królewski i dziwaczny urok professional-beauty.
Tecia dnia tego nie mówi o babce, o panu Janczewskim, nie pyta się: „czy nie lepiéj już raz wszystko powiedzieć”. Milczy i gra daléj swą rolę liliowéj dziewicy, sunącéj wśród złota, słońca i wachlarzów rosy. Idąc, ciągnie za sobą spojrzenie i wzrastającą sympatyę Tadeusza.
„W gruncie rzeczy dobra dziewczyna — myśli Wielohradzki — przebaczyła mi wszystko, i moje brzydkie postąpienie po otrzymaniu jéj listu. Wszystko... Ta przynajmniéj mnie kocha, och! mogę być tego pewnym...”
I znów woła głośno:
— Teciu!...
Dziewczyna się zatrzymuje.
— Słucham pana!...
— Czy Tecia mnie kocha?...
Lecz cóż się to dzieje?
Tecia paproć z ręki upuszcza, drży, ogląda się dokoła, otwiera nagle pobladłe usta.
Wielohradzki chwyta ją w objęcia.
— Cóż to?... co się stało?...
Tecia zaczyna płakać, kryje twarz w dłonie.
— Dlaczego Tecia płacze?
— Bo... pan się o takie rzeczy pyta, że...
— No i cóż?., pytam się, czy Tecia mnie kocha?..
Tecia wyrywa mu się z ramion i zasłania twarz rondem kapelusza.
— Ach Boże mój, Boże!..
Tadeusz wzrusza nieznacznie ramionami. Przypomina sobie, iż często ukradkiem całował tę dziewczynę: dlaczegóż więc teraz płacze, rumieni się, wstydzi?... Lecz z drugiéj strony scena ta sprawia mu wielką przyjemność. Widzi, iż Tecia, pomimo zewnętrznego podobieństwa z Muszką, zachowuje odrębne moralne cechy, i płochliwość tę dziewczęcą, któréj nie miała i nie mogła mieć panna Dobrojowska.
Rad więc przedłuża tę scenę.
— Ha!... skoro mnie Tecia nie kocha...
Powtórny potok łez i wśród szlochania wyjęczane słowa:
— Ależ... jak babcię kocham... Pan wie... że ja... bardzo nawet...
Nagle rozlega się straszny szelest łamanych gałęzi. Tecia przerażona się cofa.
— Cóż znowu? — gromi ją Tadeusz — niech Tecia idzie daléj... To pewnie pies, albo jaki chłopak.
Tecia ociera oczy.
Idą daléj. Szelest ustał. Nagle słychać głos kobiecy, wołający:
— Mik!...
I znów łomot gałęzi, a potém zupełna cisza.
— A widzi Tecia, że to był pies — tłómaczy Tadeusz — niech Tecia oczy obetrze i przestanie płakać, bo widocznie, iż nie jesteśmy sami na téj ścieżce.
Idą więc daléj, i nagle ścieżka zakręca się, rozszerza i wreszcie jasną bramą wychodzi na drogę trochę staranniéj utrzymaną i wysypaną drobnemi kamieniami.
Tadeusz zajmuje miejsce przy boku Teci i idzie, gryząc świeżo zerwaną trawę.
Na drodze widzi stojącą kobietę, któréj jasno-popielata spódnica niknie prawie na szarawem tle kamieni.
Lecz dokoła téj postaci kobiecéj skacze, miga, skręca się czarna sylwetka olbrzymiego psa. Kobieta wyciąga ramiona, wysoko po nad głowę, powolnym, leniwym ruchem.
Pies szczeka i skacze, pragnąc dosięgnąć jéj dłoni.
— Jakaś pani!.. — szepce Tecia.
— Więc cóż? — odrzuca Tadeusz. — To widocznie z téj willi, którą widać pomiędzy drzewami. Co za szkaradne domostwo!...
— Nie!... bardzo ładne!... — szepce Tecia — takie wieżyczki!...
Tadeusz przypomina sobie willę nad brzegiem morza w Concarneau, tę willę, na którą patrzył, snując dziwaczne projekty. Ze złością więc powtarza:
— Szkaradne wieżyczki!...
Zbliżyli się już o tyle, że mogą rozróżnić dokładnie kolor włosów i szczegóły stroju owéj damy. Twarzy jéj jeszcze nie widać, bo głowę trzyma schyloną, poprawiając coś około obroży psa, który stoi teraz spokojnie, olbrzymi, majestatyczny, zwracając w stronę Tadeusza i Teci swój piękny łeb podpalany, ożywiony olbrzymiemi, żółtawemi źrenicami, łeb rasowców, Saint-Hubertów.
— Och!... jaki wielki pies!... — szepce Tecia.
Dama wyprostowuje się energicznie. Przywiązała rzemień dużego plecionego bata do obroży psa, i teraz zaczyna iść szybko naprzeciw Tadeusza i Teci, prowadząc psa za sobą.
Tadeusz w téj chwili dostrzega, iż damą tą jest Muszka, i przez błyskawiczną chwilę ma tysiące myśli i projektów krzyżujących się wzajemnie.
Gniew szalony ogarnia go. Traci przytomność. Widzi, że Muszka idzie wprost ku niemu, i równocześnie dziwi się zmianie, jaką w niéj dostrzega. Jest, nie ubrana, lecz odziana, jak panna służąca. Ma na sobie szarą spódnicę, czarny króciuchny żakiecik, rodzaj fularu barwy niezdecydowanéj, zapięty pod szyję, i na głowie męski kapelusik filcowy. Lecz co najwięcéj uderza Tadeusza, to zmiana jéj twarzy, postarzenie nagłe, brak zupełny pudru i aureoli włosów dokoła czoła i uszu. Włosy te, jakby zmoczone, gładkie, ściągnięte po chińsku w węzeł, giną pod rondem śmiesznego kapelusza. Muszka idzie dużemi krokami, odpychając spódnicę kolanami, rękę lewą trzyma w kieszonce żakietu, w prawéj dzierży bat, na którym ciągnie psa.
Wszystko to dostrzega Tadeusz w jednéj sekundzie i równocześnie stara sic powziąć jakieś postanowienie. Lecz gdy Muszka jest już od niego o kilka kroków, pod jéj aroganckiem, zwykłem spojrzeniem zdejmuje szybko kapelusz i pochyla głowę. Ona zaledwie dostrzegalnie odpowiada mu na ten ukłon, zimna, sztywna, obojętna, ta sama, jaką ją nieraz widział schodzącą ze stopni kościoła lub siedzącą w loży teatralnéj.
I każde poszło swoją drogą.
Ona prowadzi na spacer psa, odziana nawpół po męsku w ten słoneczny, letni ranek; on idzie obok Teci, która pyta go z kobiecą ciekawością:
— Kto to taki?...
Głos ten przyprowadza Tadeusza do przytomności.
Spogląda na Tecię. Wydaje mu się bardzo ładną, młodziuchną, z troszką rozrzuconych włosów, wymykających się z pod ronda kapelusza.
— To jedna z dam... — odpowiada — Tecia ją musiała widywać na majowem nabożeństwie u jezuitów.
— Nie!.. — odpowiada Tecia — te panie zajmowały zawsze pierwsze ławki po prawéj stronie, potem za niemi stawali ich lokaje, a ja siadywałam w kącie po lewéj, przy wejściu do chóru.
Tadeusz głową kręci.
— Strasznie zbrzydła ta pani!... — mówi, wydymając usta.
— A!... tak?.. a co jéj się stało takiego?
— Za mąż bogato poszła!... — odpowiada z ironią Tadeusz.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
„Kochałem w niéj akcesorya, nie ją samą — myślał Tadeusz. — W oddaleniu nabrała w oczach moich indywidualnego czaru, lecz dziś, widzę jasno, widzę dobrze, widzę dokładnie...”
Wzruszył ramionami na samą myśl, iż Muszkę porównywał z Salammbo.
„Ona? w téj brzydkiéj sukni, z tym fularem na szyi? ona — Salammbo? co znowu?”
Przesadzał teraz, o ile mógł, owo zbrzydnięcie Muszki, w rzeczywistości niespokojny i drżący.
„Jak to dobrze, że teraz kocham się w Teci!..” — zakonkludował, siadając przed biurkiem.
Pół godziny siedział w ciszy i osamotnieniu. Wreszcie drzwi się otworzyły i wszedł Pozbitowski. Skinął Tadeuszowi głową i usiadł na sofie. Równocześnie prawie przez pokój przesunął się Kafthan, niosąc w ręku złożone w naleśnik papiery. Pozbitowski skinął ręką.
— Słuchaj, Kafthan, gdzie tak pędzisz? widziałeś Maleniego?
Olbrzym przystanął i zaczął gryźć wąsy.
— Nie... nie widziałem! — odburknął basowym głosem.
— No, to śpiesz się, bo Maleniowie jutro rano wyjeżdżają z powrotem do Wiednia. Jeżeli naprawdę chcesz być przeniesionym, il faut vous remuer, mon cher. Chociaż dlaczego ty chcesz być przeniesionym?
Blady uśmiech przesunął się po ustach Kafthana.
— To już moja rzecz! — wymówił, ku drzwiom zmierzając.
Lecz ktoś go za połę kurtki schwycił.
— Cóż to? masz przed nami sekrety? Kafthan?... Bój się Boga!... co się z tobą dzieje?...
Kafthan odwrócił się i uśmiech znikł z jego twarzy.
— Niech mnie hrabia puści... — wyrzekł cichym głosem.
Malewicz zanosił się ze śmiechu.
— Nie puszczę, aż na łonie mem złożysz tajemnicę twą...
We drzwiach ukazała się głowa woźnego.
— Jego Ekscelencya prosi pana Kafthana...
Kafthan rozpaczliwie się szarpnął. Malewicz puścił połę jego kurtki.
— Masz, Kafthanie, twój kaftan: idź do Ekscelencyi, to ci z niego kurtkę skroi...
Kafthan zniknął za drzwiami.
Pozbitowski ujął głowę w dłonie.
— Nie śmiéj się tak! — wyrzekł płaczliwie — mam straszną migrenę, twój śmiech mnie drażni!
— Pardon! — rzucił z kurtuazyą Malewicz — nie wiedziałem... ale ten Kafthan ze swemi tajemniczemi minami okropnie mnie bawi. Prawda, że ten idyota coś knuje? Podobno chce się przenieść do Wiednia. Dlaczego?
— Mówiłem mu właśnie — jęczał Pozbitowski — aby się zobaczył z Malenim.
— A!... dobrze, że sobie przypomniałem... o któréj godzinie ten obiad?
— O szóstéj.
— Kto będzie z kobiet?
— Maleniowa i Orzecka.
— Dlaczego nie więcéj?
— Jakże chcesz? gdzie? w téj małéj salce na dole, w któréj kasyno pozwala nam przyjmować damy? I tak siądzie nas do stołu szesnaście osób. Będziemy ściśnięci tak, że łokciami nie będzie można ruszyć...
— A czy przystrojono trochę ściany kwiatami?
— Spodziewam się! I właśnie ztąd pochodzi moja migrena! Ten Dezydery sprowadził całą oranżeryę. Kazałem natychmiast połowę wynieść...
Położył się na sofie, jęcząc cicho.
— E!... baba z ciebie! — zakonkludował Malewicz.
Poszedł do swego biurka i zaczął przewracać na niem massy czystego papieru.
— Wiesz... Charłupko przeskoczył — zaczął znowu — zamianowali go ni ztąd ni zowąd komisarzem...
— Wiem — odparł Pozbitowski — to Orzecka wyprosiła u Maleniowéj.
— Naturalnie... teraz trzeba ferlakurować Muszce. Niezadługo Charłupko zostanie starostą...
— Widziałeś Muszkę?
— Widziałem.
— Do twarzy jéj małżeństwo i Wiedeń. Nabrała sportowego szyku. Zarzucałem jéj zawsze, iż brakowało jéj tego czegoś... co to... Teraz wszystko w porządku. Niema jak mężatka!...
Ożywił się, zapomniał o migrenie, usiadł na sofie i małe wąsiki pokręcał.
— Cóż to? — zapytał Malewicz — będziesz jéj robił kurę?
— Nie teraz... jeszcze zawcześnie... za jaki rok, dwa. Wtedy, gdy się przeniosą do Lwowa. Sądzę, że nie będzie wielkich trudności...
— Prawdopodobnie.
Zamilkli obaj. Tadeusz z pewną rozkoszą wsłuchiwał się w ich słowa. Zwłaszcza ostatnie zdanie Malewicza, owo „prawdopodobnie”, sprawiło mu wiele złéj radości.
Malewicz wyjął z kieszeni pilnik do paznogci, przy którym wisiały miniaturowe nożyczki, i, wcisnąwszy je na palce, zaczął wystrzygać z papieru całe serye chłopczyków i dziewczynek trzymających się za ręce.
— Więc mówisz, że tak wyprzystojniała? — zapytał, wykrzywiając usta, zapracowany, pragnąc jaknajdelikatniéj wyrzeźbić drobniuchne figurki.
— Kto? — zapytał Pozbitowski, śledząc ciekawie robotę Malewicza.
— No... Maleniowa...
— Według mnie...
Tadeusz z nagłą odwagą do rozmowy się wmieszał.
— Spotkałem dziś Maleniową — rzucił niedbale, kreśląc esy na arkuszu papieru — i muszę wyznać, że zrobiła na mnie fatalne wrażenie. Zbrzydła, postarzała się, nabrała jakichś nieestetycznych ruchów, a przytém ubrana...
— Po angielsku — odparł Pozbitowski — to bardzo szykownie i w dobrym tonie.
— Być może — ciągnął daléj Tadeusz, a serce łopotało mu w piersiach jak ptak spłoszony — ale pani Maleniowéj angielskie mody nie do twarzy. Nie wiem, co zrobiła z włosami, ale dziś była uczesana jak pokojówka...
— Może świeżo tub wzięła — odrzucił Pozbitowski i natychmiast ku Malewiczowi rękę wyciągnął.
— Tu as tort wycinać z cienkiego papieru... weź gruby arkusz, urzędowy, i zrób im szersze stopy, będą się lepiej trzymać.
Wziął z rąk Malewicza nożyczki a z biurka duży arkusz.
I zaczął starannie, uważnie wycinać nowe szeregi laleczek, gdy Malewicz ostrożnie ustawiał koła białych, maluchnych postaci na czarnéj ceracie sofy. Obaj ci „urzędnicy” obracali językami w ustach, przewracali oczami, przybierali miny małych dzieciaków, urządzających papierowe wesele.
Nagle Malewicz głowę podniósł i odstąpił na środek pokoju, przypatrując się swemu dziełu z zadowoleniem.
— Ça y est... — wymówił zacierając ręce.
Tadeusz udał wielkie zainteresowanie. Wmawiał w siebie coraz lepszy humor. Autosuggestya ta udawała mu się niezmiernie pomyślnie.
Od dni kilku wstawał wcześnie, towarzysząc Teci podczas jéj rannych hygienicznych przechadzek. Zaczął czuć się rzeźwiejszy, silniejszy fizycznie i moralnie.
— Teraz zróbcie mamy pod ścianami — zaproponował, przechylając się przez biurko.
— I wodzireja... koniecznie... — dorzucił Pozbitowski.
Tadeusz cofnął się, lecz Malewicz zwrócił się ku niemu i rzucił od niechcenia pytanie:
— Ten Radolt... bardzo musi być ubogi, co?
Tadeusz przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego właściwie Malewicz pyta go o stan finansów Radolta.
— Bardzo... — odparł prawie machinalnie.
— A... wiesz, gdzie mieszka? Możesz mi powiedziéć jego adres?...
— Po co? czy chcesz mu dopomódz?
Malewicz milczał chwilkę i wciąż ustawiał lalki.
— Może — wycedził przez zęby.
Tadeusz się uradował.
— Zrobisz bardzo dobrze... Radolt jest bardzo zdolny i bardzo nieszczęśliwy. Mieszka przy ulicy Sobieskiego, numer dwunasty...
— Dziękuję ci...
Tadeusz zabrał się znów do kreślenia esów na papierze.
— Prosiłbym cię tylko... — wyrzekł z wymuszoną swobodą w głosie — ażebyś, widząc Radolta, nie wspominał mu... o naszéj przedwczorajszéj rozmowie, wiesz... à propos nowelki...
— O, bądź spokojny — odparł z kurtuazyą Malewicz — nazwisko twoje nie będzie nawet wymówione.
I schyliwszy się nad kanapą, zaczął ołówkiem rysować twarze i tualety wycinanym przez Prozbitowskiego lalkom.
Ranek mijał, w złoto słoneczne spowity, i jakiś ptak, ukryty w ogrodzie, ćwierkał głośno i gderliwie.
Całe strugi słońca wlewały się teraz do pokoju.
Tadeusz powstał i storę szybko zapuszczać zaczął.
— Nieznośny blask! — wyrzekł — niepodobna pracować spokojnie...
I, usiadłszy przy biurku, na czystym arkuszu rebus francuski komponować zaczął.