<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom II Cały tekst |
Indeks stron |
— Może powiedzieć panu Janczewskiemu, ażeby lepiéj wiedział, jak rzeczy stoją...
— Nie... trzeba wszystkich powoli do téj katastrofy przyzwyczaić..
— Jak pan chce... ja się zupełnie zastosuję do pana woli.
I ze ślicznym a niezgrabnym ruchem niewieściéj pokory pochyliła Tecia głowę przed rozpartym na krześle Tadeuszem.
Nastało milczenie.
Niewiele mieli sobie do powiedzenia ci dwoje, znów nagle zbliżeni — jego fantazyą, jéj miłością. On miał minę Papkina, który bez walki wiódł za sobą jeńca, ona — czuła się nieśmiałą i zawstydzoną. Przebaczyła tak łatwo, na pierwsze niemal skinienie.
Teraz stała koło stołu, prując pośpiesznie przyszyte krzywo haftki wzdłuż aksamitnego stanika. Była to robota saméj Wielohradzkiéj, którą Tecia naprawiała, wyciągając duże ściegi jedwabiu, które dość krzywo znaczyły się na aksamicie. Wielohradzka widziała coraz mniéj, szyła źle i krzywo. Tecia z wielkim taktem i dyskrecyą naprawiała tę fuszerkę, gdy Wielohradzka wychodziła z domu. Dziewczyna śpieszyła się gorączkowo. Duże czerwone plamy wystąpiły jéj na policzki.
Tadeusz wyciągnął ku niéj rękę.
— Czemu Tecia tak się ciągle z daleka trzyma?... Czy mi Tecia nie ufa?
— Ufam, proszę pana! — odparła dziewczyna — ale nie mam czasu. Okropnie się śpieszę... Jak babcię kocham, nie mam czasu.
Tadeusz się skrzywił.
— Niech Tecia oduczy się tego zaklinania, to bardzo nieładnie mówić ciągle „jak babcię kocham”...
— Dobrze, proszę pana, to już nie będę tak mówić...
Tadeusz namyślił się chwilkę.
— Albo niech Tecia mówi, bo to może ma pewien wdzięk taka prostota.
— Jak pan chce! — odparła — mogę mówić, mogę nie mówić...
Milczeli znów przez długą chwilę. Od okna padał majowy wieczorny blask, trochę liliowy, złagodzony jeszcze bielą firanek.
— Dlaczego Tecia włożyła dziś broszkę? — spytał znów Tadeusz.
Dziewczyna zaczerwieniła się nagle, jak wiśnia, i milcząc spuściła głowę.
— Tyle razy prosiłem... — ciągnął Wielohradzki, kołysząc się na krześle — żeby Tecia nie nosiła ani broszek, ani maneli, ani żadnéj norymberszczyzny... Żadna dama, która się umie ubierać, nie nosi na codzień biżuteryi — co najwyżéj kolczyki, zawsze jedne i te same, i pierścionek... Tecia nie ma gustu za centa, a w dodatku słuchać mnie nie chce...
— To nie ja... to babcia... — wyszeptała wreszcie Tecia.
— Co babcia?
— Kazała mi włożyć tę broszkę koniecznie... jak babcię kocham!...
— Znowu?...
— Co?
— Jak babcię kocham!...
— Przecież pan mi pozwolił... — tłómaczyła się dziewczyna.
On założył nogę na nogę i stopą, odzianą w pantofel z monogramem, kiwać zaczął.
— Nie o to chodzi... — wyrzekł, mrużąc oczy — ale po co Tecia broszkę włożyła na siebie?
— Powiedziałam już: babcia mi kazała...
— Pytam dlaczego?...
— Bo... bo... ten garnitur... to prezent...
— A!... od kogo?...
— Od... pana Janczewskiego... Babcia każe mi koniecznie nosić i broszkę i kolczyki... Ja nie chciałam i nawet umyślnie rozdrapałam sobie ucho igłą: niby mnie te kolczyki obciągają uszy... Ja wiedziałam, że pan się będzie gniewał, dlatego to zrobiłam. Ale już dzisiaj nie mogłam się wykręcić. Babcia mi kazała włożyć broszkę... Musiałam...
Tadeusz wydął usta w ironicznym uśmiechu.
— A!... więc to prezent... od pana Janczewskiego... bardzo piękny... cóż to przedstawia ta broszka? lokomotywę? może zapalić? zacznie buchać para... Bardzo... bardzo dystyngowany gust... Winszuję...
Tecia pochyliła jeszcze niżéj głowę. Oddychała szybko. Nagle szybkim ruchem odpięła broszkę i schowała do kieszeni.
— A!... — podjął Tadeusz — a!... przepraszam... nie wiedziałem, iż ta piękna broszka jest tak bardzo pannie Teci drogą i że żarty moje aż skłonią Tecię do zdjęcia tego drogocennego klejnotu... Niech pani przypnie znów to świecidełko. Nie powiem już ani słowa w tym przedmiocie.. proszę... proszę..
Tecia nie odparła ani słowa, tylko szyła wciąż zawzięcie.
Na jéj lśniące ręce spadły dwie duże łzy, które szybko obtarła o fartuszek, bojąc się, aby nie splamiły aksamitu.
Tadeusz patrzył na te łzy z pewnego rodzaju zadowolnieniem.
— Czego pani płacze? — zapytał, podkreślając wyraz „pani” — przecież przeprosiłem za moje niewczesne żarty z dobrego gustu pana Janczewskiego... Proszę włożyć broszkę.. Nie chcę pani pozbawiać przyjemności noszenia tak miłéj pamiątki.
Widocznem było, iż wielką ulgę i przyjemność sprawiało mu doprowadzenie do łez téj cichéj dziewczyny, która nareszcie zdobyła się na odpowiedź.
— Nie dlatego płaczę... że... pan śmieje się z pana Janczewskiego, ale dlatego, że pan myśli, iż ja dobrowolnie kładę jego prezenty... Mówiłam panu już, że babcia kazała...
— Och!... z rewolwerem nad panią babcia nie stała!...
— Nie, ale..
Urwała i nagle, usiadłszy koło stołu, położyła głowę na ręku i płakać zaczęła, wołając:
— Czemu mi pan tak dokucza?... Czemu mi pan tak dokucza?...
On siedział nieruchomy, lubując się w téj myśli, iż mógłby dwoma słowami osuszyć te łzy, a jednym pocałunkiem otworzyć niebo téj istocie. Lecz nie wyrzekł tych słów, nie dał pocałunku, przedłużając przyjemność téj „sceny”, którą powtarzał i wywoływał coraz częściéj, wiedziony chęcią dokuczania istotom, mającym dla niego serdeczne uczucie w głębi duszy.
Patrzył na Tecię i w myśli powtarzał sobie:
— Płacz!... płacz!... dobrze ci!..
Patrząc tak, zdziwił się, jak wydała mu się małą, chudą i nędzną, siedząc z głową ukrytą, z linią grzbietu zarysowaną szarem płótnem stanika. I ogarnął go niesmak, gorycz, zniechęcenie. Ta cała scena nudzić go zaczęła. Szukał teraz w myśli, jakby ją obrócić w coś, co może mu dać nową summę wrażeń, i nie mógł nic znaleźć, zaczął się niecierpliwić i miał za złe Teci, iż umiała tylko płakać. Chciał kłótni, nerwowéj zamiany zdań, wyrzutów, gniewu — natomiast miał tylko letni deszcz łez. Ziewnął i wzruszył ramionami.
Dziewczyna ciągle płakała.
Tadeusz chciał wstać i odejść do swego pokoju, lecz ktoś do drzwi lekko zastukał.
Tecia porwała się z miejsca i wybiegła do przedpokoju. Po chwili powróciła, prowadząc za sobą dwie małe dziewczynki.
— Kto to? — zapytał Tadeusz.
— To małe Zimermana — odpowiedziała Tecia, nie patrząc na niego.
Dwie małe żydóweczki, odziane w perkalikowe sukienki, dygnęły przed Tadeuszem, dygnęły przed Tecią i dygnęły raz jeszcze przed próżnią, jak dwie nakręcone lalki.
— Tata przysyła! — wyrzekła starsza, wyciągając rękę, w któréj miała głęboki talerz, nakryty spodkiem. Mniejsza wyciągnęła także rękę; z kawałka chały opadł na ziemię papier zadrukowany.
Obie dziewczynki były prześliczne: białe, różowe, buzie okrągłe, oczy szafirowe, duże i marzące. Noski miały zadarte, włosy blond, lśniące i splecione w warkocze. Na nogach białe pończochy opadały w obwarzanki; zbyt krótkie sukienki ujawniały brak podwiązek.
Tadeusz nie ruszył się z miejsca, przygasłemi oczami patrząc na obie żydóweczki.
Tymczasem Tecia wzięła talerz i do kuchni zmierzała.
— Przełożę do menażki — wyrzekła — i zaraz wam talerz oddam.
Idąc, odkryła spodek.
Ostro-słodka woń cebuli wypełniła pokój.
Tadeusz skrzywił się wykwintnie.
— Niech panna Tecia to wyniesie, bardzo proszę...
— Przecież pan rybę po żydowsku bardzo lubi...
— Lubię, ale gdy jem... proszę to zaraz wynieść.
Dziewczyna znikła w kuchni, po chwili wróciła i oddala talerz starszéj żydóweczce.
— Kłaniajcie się tatce i podziękujcie za rybę — wyrzekła, gładząc młodszą po głowie.
Lecz Zimermanówny nie ruszały się z miejsca.
— Tatko prosił, żeby pani dała ratę! — wyrzekła wreszcie starsza, zupełnie poprawną polszczyzną.
Twarz Teci pokryła się wyrazem zakłopotania.
— Pani Wielohradzka wyszła.... niema jéj w domu!
— To my poczekamy. Tatko kazał zaczekać!.. — odparła dziewczynka i natychmiast, ciągnąc za sobą siostrę, usunęła się do drzwi.
I przylepiwszy się do ściany, stały tak obie, białe, różowe, niebiesko-okie.
Tadeusz ze złości zaczął bębnić po krawędzi stołu.
Te dwie małe dziewczynki, czekające pokornie na ratę należną ich ojcu, wydawały się mu dwoma katami, którzy czyhali na niego z rozpalonemi do białości obcęgami.
Nie śmiał jednak odwrócić się i wyrzucić Zimermanówien za drzwi. Wiedział, iż matka nie zapłaciła ostatniéj raty. Z ironią więc gorzką ścigał teraz wzrokiem kręcącą się po pokoju Tecię. Miał ochotę napaść znów na nią. Obecność dzieci wstrzymywała go. Czuł jednak, iż nerwy go dławią i że wybuchnie lada chwila pod jakimkolwiek pretekstem.
— Jeżeli panna Tecia — wyrzekł nareszcie — umyślnie tu te dzieci sprowadziła, aby mnie zmusić do wyjścia z domu, to w takim razie cel został dopięty. Wychodzę!...
Lecz siedział na krześle i coraz silniéj nogą kiwał.
— Wychodzę!... — powtórzył dobitnie.
Tecia nie odpowiedziała ani słowa, lecz szybko zbliżyła się do dzieci.
— Chodźcie do kuchenki — wyrzekła — zaczekacie tam na panią... dam wam krzesełka.
Wzięła dwa plecione krzesełka i wyprowadziła obie dziewczynki, które dygnęły przed plecami Tadeusza, suwając zbyt dużemi trzewikami, widocznie kupionemi na wyrost. Tecia powróciła i znów zabrała się do szycia.
Tadeusz ziewnął głośno i ręce za tył głowy założył.
— Dlaczego Tecia nic nie mówi? — zapytał — czy Tecia się jeszcze dąsa?... Śliczny charakter!
— Ja się nie dąsam — odparła, siadając koło okna dziewczyna — tylko...
— Tylko?
— Anioł-by nie wytrzymał, tak mi pan wciąż dokucza.
Tadeusz wzruszył ramionami.
— To Teci wina!
— Moja?
— Tak! Gdyby Tecia nie była takie masło maślane, to byłoby inaczéj.
Tecia pokiwała głową i zaczęła przygotowywać maszynę.
— Tak pan mówi — odparła — a gdybym ja za każdem słowem odcinała się panu, to nasze kłótnie Bóg wie jakby długo trwały...
— Aż do pogodzenia.. może panna Tecia nie lubi się godzić?
Śmiał się nieszczerze, fałszywie, otwierając szeroko usta. Widocznem było, iż robi wszystko, co może, aby wmówić w siebie, iż i jego te „pogodzenia” bawiły.
Dziewczyna nie odpowiedziała nic, tylko z szumem zaczęła zbierać dokoła maszyny sfastrygowane bryty spódnicy.
Znów zastukano do drzwi.
Tecia wstała od maszyny i pobiegła otworzyć. Lecz w przelocie zatrzymał ją Tadeusz. Porwał ją za rękę i do siebie przyciągnął.
— No, i cóż?... panno Dąsalska? — zapytał, oczami oczu dziewczyny szukając.
Ją opuścił cały rezon i pewna odwaga, jaką odzyskiwała, oddalając się od niego.
Opuściła głowę i zaczęła wolną ręką oczy sobie zakrywać.
— Dąsamy się jeszcze? — pół szeptem mówił Tadeusz — to źle!... Niech Tecia zapamięta, że ja tylko dobre i pokorne stworzenia koło siebie znoszę i tylko dobrych i pokornych umiem cenić i kochać... Cały urok Teci leży właśnie w jéj pokorze i dobroci. Będzie to Tecia pamiętać?...
— Będę!... — odszepnęła dziewczyna.
— Dobrze! a teraz... niech Tecia idzie drzwi otworzyć...
Dziewczyna, już rozjaśniona, wpadła do przedpokoju i, otworzywszy drzwi, cofnęła się widocznie zmieszana.
— Kłaniam pięknie!... — dał się słyszeć głos kobiecy, wymawiający dziwnie szeroko samogłoski.
Tecia weszła do pokoju, a za nią ukazała się wysoka stara żydówka, o podłużnéj czerwonéj twarzy, obramowanéj orzechowemi wstążkami atłasowéj peruki, z pod któréj bieliło się wysokie, dość gładkie czoło i czerniały małe oczki, wsunięte w głąb pod fałdami skóry, na któréj czerwone plamy znaczyły miejsce nieobecnych brwi.
Odziana w czarny watowany kaftanik i zbyt długą bronzową spódnice, trzymając w ręku duży parasol, weszła, mrużąc oczy i powtarzając raz jeszcze:
— Pięknie się kłaniam!...
Tadeusz mimowoli wyprostował się na krześle. Przed panią Pake Liliental, najgłówniejszą wierzycielką jego matki, miał pewien mimowolny respekt, połączony z nerwową odrazą.
Wsunął nogi pod krzesło i zakłopotany zaczął znów bębnić po stole.
— Pani Wielohradzka nie jest w domu? — spytała pani Pake.
— Wyszła.. wróci późnym wieczorem — odparła Tecia.
— Ja... poczekam! — uśmiechnęła się uprzejmie Pake Liliental — stara już jestem, to ciężko tak chodzić po piętrach nadaremnie... Państwo pozwolą?
Usiadła na brzegu krzesła i spódnica jéj rozpostarła się, jak balon, zakrywając jéj stopy, odziane w prunelowe sznurowane trzewiki.
— Pan dobrodziéj tak sobie odpoczywa? — spytała, zwracając się do Tadeusza.
— Aha!... — odmruknął Tadeusz.
— Pan dobrodziéj się téż pewnie spracował... ale co to młody, to się wywczasuje przez ćwierć godziny. Nam, starym, to więcéj czasu potrzeba.
Nastała długa chwila milczenia.
Pani Pake, osoba niezmiernie towarzyska, podsyciła znów rozmowę.
— Byli my wczoraj w teatrze, ja i mój starszy subjekt — zaczęła — mam interesa z paniami aktorki, to one mi dają loży, a czasem zwykłe siedzenie numerowane. Wczoraj grali takie smutne sztukie, bardzo smutne sztukie... Taki król, co to dzieciom rozdał całe swoje pieniądze, a potem zbankrutował i tak sobie po lesie chodził i włosy wydzierał.. Pan dobrodziéj zna te sztukie?
— Znam.
— To bardzo śliczne sztukie. Ja zawsze proszę, aby te panie z teatru mi dawały platz, wtedy, gdy grają smutne sztukie. Ja lubię siedzieć i płakać... Bo po co mi wesołe sztukie słyszeć? Wesołe, to zawsze głupie. Tak ja powiedziałam memu starszemu subjektowi. Bo on toby tylko śmiał się i chciał wielkiéj uciechy...
Zamilkła, poczem, wyciągnąwszy z kieszeni dużą chustkę, otarła nią usta.
— Bardzo się wczoraj spłakałam... — dodała — wielką miałam zabawę...
Tecia zaczęła szyć na maszynie i słychać było przeraźliwy turkot, klekot, hałas. Lilientalowa spoglądała z niepokojem w okno. Szabas zachodził. Musiała iść do domu. Wielohradzka nie nadchodziła. Wreszcie żydówka wstała i z uśmiechem zaczęła się kłaniać dokoła.
— Idę... późno na mnie.. przyjdę w poniedziałek, bo w niedzielę to u państwa święto.
Ukłoniła się, i Tadeusz mimo woli ukłon ten jéj oddał.
Ogarnął go wielki smutek, i życie wydało mu się jakąś ciemną jamą, do któréj nie dostawały się nawet promienie słońca.
Pani Pake sunęła cicho ku drzwiom, wreszcie znikła w głębi przedpokoju.
Tecia wyszła za nią i przez chwilę słychać było jak namawiała małe Zimermanówny do powrotu do domu. Drobne nóżki zatupotały w przedpokoju i Tecia zamknęła drzwi wejściowe z wielkim pośpiechem.
Powróciła do pokoju i, przechodząc koło Tadeusza, zatrzymała się na chwilę.
— Dlaczego pan taki smutny? — spytała.
Nie było odpowiedzi.
Dziewczyna przełknęła kilka razy ślinę, jakby zabierając się do jakiegoś ciężkiego wyznania.
— Bo... jeżeli... panu o tę broszkę przykro... — zaczęła przyciszonym głosem — to ja... tę broszkę gdziekolwiek wyrzucę... a babci powiem, że ją zgubiłam. Mnie o nią nie chodzi... jak babcię kocham... niech mi pan wierzy...
Tadeusz podniósł na nią przygasłe oczy.
— O jakiéj broszce Tecia mówi? — zapytał,
— No... o téj... od pana Janczewskiego...
— A!...
I znów zamyślił się, zaciąwszy usta.
Nagle zachrobotał klucz w zamku i drzwi otworzyły się szybko.
Tecia nie zdołała jeszcze powrócić na swoje miejsce, gdy wyniosła postać Wielohradzkiéj ukazała się w progu.
Z pod włożonych binokli spojrzała przenikliwie na syna i na zmieszaną dziewczynę. Poczem zbliżywszy się do stołu, położyła na nim trzymane w ręku paczki.
— Miałeś wyjść dziś po południu... — wyrzekła wreszcie, zwracając się ku Tadeuszowi.
— Tak... ale wolałem zostać w domu... — odparł Wielohradzki.
— A!...
Zdjęła kapelusz i z twarzą zachmurzoną zbliżyła się ku Teci.
— Tecia zaniedbuje się w robocie!... — wyrzekła dość ostrym głosem. — Pani Somgajło oddała mi stanik czarny jedwabny dlatego, że fiszbiny są Bóg wie po jakiemu odrobione...
Tecia, milcząc, wzięła do ręki paczkę, którą jéj podawała Wielohradzka.
Wiedziała, iż owe źle odrobione fiszbiny wsuwała i obrzucała krzyżykowo sama Wielohradzka. Pokornie jednak zabrała się do prucia, nie spojrzawszy nawet na zachmurzoną twarz matki Tadeusza.
Wielohradzki wstał z krzesła i zaczął iść ku drzwiom, prowadzącym do jego pokoju. Miał na sobie stare paletko, zielonawe, wytarte i zbyt krótkie. Powłóczył nogami. Ręce trzymał w obciągniętych kieszeniach.
Matka powiodła za nim wzrokiem i nagle zawołała:
— Tadziu!...
Wielohradzki stanął i powoli głowę odwrócił.
— Słucham mamy!...
— Mam dla ciebie robotę.
— A?... cóż to takiego?
— Przepisywanie...
— Czego? aktów adwokackich?
— Nie... egzemplarzy teatralnych...
Tadeusz ruszył ramionami.
— Jakże mamcia chce, ażebym ja kopiował egzemplarze teatralne!.. Przecież te kopie pójdą do cenzury, do namiestnictwa. Wojsa i Pozbitowski będą je czytali. Poznają moje pismo... Bóg wie co!...
Wielohradzka pokiwała głową.
— Prawda!... zapomniałam...
Tadeusz otworzył drzwi i wszedł do swojego pokoju. Prosto posunął się w stronę łóżka i rzucił się na posłanie. W ruchu tym była cała massa leniwiejących w bezustannem rozdrażnieniu nerwów, zgnębienie moralne, prowadzące do anemii fizycznéj.
Leżał tak długo, odwrócony ku ścianie.
Ściemniało się powoli.
Tadeusz drzemał i z półsnu tego obudził go głos matki.
— Tadziu!.. na herbatę!...
Głos matki brzmiał ostrzéj niż zwykle.
Wielohradzki zwlókł się z łóżka i rozczochrany, z oczyma zapuchłemi i nosem świecącym, wszedł do pokoju matki.
— Jestem!... — wymówił, ziewając — a!... cóż tu tak brzydko pachnie?...
— Ryba po żydowsku. Będziesz jadł?...
— Naturalnie!
Zasiadł do stołu i jeść zaczął. Unikał wspomnienia o bytności Lilientalowéj i córeczek Zimermana.
Wielohradzka nie jadła nic, piła tylko czystą herbatę i gryzła bułkę.
— Mamcia nie je? — zapytał wreszcie Tadeusz, biorąc ostatnie dzwonko.
— Nie!... — odparła Wielohradzka — nie! nie mam apetytu... Gdy zjesz, chciałabym z tobą pomówić.
— Niech mama mówi... mnie to jeść nie przeszkodzi.
— Będziesz się znów ciskał, irytował...
Tadeusz widelec położył.
— A!... więc to znów o Tecię chodzi?
Wielohradzka brwi ściągnęła; twarz jéj przybrała wyraz pewnéj stanowczości.
— Tak!... o Tecię. Czujesz doskonale, że zawiniłeś, skoro natychmiast zrozumiałeś, o czém mówić będę.
Tadeusz zaczął znów jeść rybę, odgarniając delikatnie pieprz i cebulę na brzeg talerza.
— Nie zawiniłem!... — wyrzekł powoli, cedząc słowa. — Lubię towarzystwo Teci, i ona ma do mnie sympatyę... nie widzę w tém żadnéj zbrodni.
— A jednak to jest zbrodnia. Ta dziewczyna, zapominając o nierówności socyalnéj, jaka was oboje rozdziela, gotowa się tobą zająć. Cóż wtedy?...
— Hm!... — chrząknął Tadeusz — nie rozumiem, o jakiéj nierówności socyalnéj mamcia mówi. Tecia jest szwaczką.. — et bien après? A mama?
Na twarz Wielohradzkiéj wystąpił rumieniec.
— Ja nie jestem szwaczką — odparła wyniośle. — Robić suknie dla kilku pań znajomych, to nie jest być szwaczką... Ja Teci płacę...
— A te panie mamie płacą...
— Jeszcze raz ci powtarzam: to co innego... Zresztą Tecia nie jest dla ciebie partyą...
Złośliwy uśmiech wykrzywił usta Tadeusza.
— Proszę mamy!... proszę mamy!... — wyrzekł powoli, kładąc nacisk na każde słowo — spróbowałem według rad mamy starać się o rękę hrabianki, i jakoś nieszczególnie mi się powiodło. Doszedłem do przekonania, że lepiéj robić komuś sobą łaskę, niż o łaskę żebrać...
Na twarz Wielohradzkiéj wystąpiły rumieńce.
Szybko ukryła twarz w dłonie i siedziała, milcząc, nagle zgnębiona wspomnieniem Muszki i nieudanych konkurów Tadeusza.
Zapadło głuche milczenie, przerywane tylko śpiewką samowara, niknącą, dziwaczną, urywaną, wyjącą chromatycznie, to znów syczącą cicho.
Wielohradzka pierwsza ocknęła się z zadumy.
— W każdym razie — wyrzekła, nie odsłaniając twarzy — proszę cię, pozostaw Tecię w spokoju. Ja odpowiadam przed babką za tę dziewczynę... Nie mogąc się z nią ożenić...
Lecz Tadeusz przerwał nagle z pewną fantazyą uporczywą w głosie:
— I dlaczegoż to, proszę mamy?
Wielohradzka podniosła głowę.
Spojrzeli sobie w oczy wyraźnie: on — z chęcią hysteryczną dokuczenia quand-même jakiéjś żyjącéj a przychylnéj sobie istocie, ona — z osłupieniem wobec niespodziewanego i przerażającego ją zapytania.
— Tak, dlaczego? — powtórzył Tadeusz.
— Powiedziałam, że...
— Niestosowna dla mnie partya i tam daléj... a ja odpowiedziałem mamci, że hrabianki jakoś nie śpieszą wydać się za mnie... a księżniczki Higmeringen, spokrewnione z Montaleonami, nie przyjechały jeszcze do Lwowa... Pozostaje mi więc Tecia... Dość miałem zawodów... Pozwoli mamcia, że teraz ja kierować będę moją przyszłością i sądzę, że lepiéj oboje na tém wyjdziemy. Sur ce... wstaję i wynoszę się...
Powstał od stołu i wziął z cukierniczki kawałek cukru i z koszyka rogalik.
— Mam dziś nocną inspekcyę... dlatego, dobranoc mamie!
Musnął ją lekko ustami po ręce i wszedł do swego pokoju, z którego wyszedł za chwilę ubrany mniéj starannie, niż zwykle, w starem palcie, narzuconem na zniszczoną już kurtkę.
W ręku trzymał wysoki wiedeński pół-cylinder, opasany krepą.
— Prosiłbym mamci, aby mi krepę u kapeluszy odświeżyła — wyrzekł, kierując się ku wyjściu.
— Po co? — spytała Wielohradzka. — Sądziłam, że zdejmiesz żałobę. Karnawał minął, nie będą cię już więcéj zapraszać...
— Tak!... karnawał minął, ale oni wymyślą nową seryę, nowy karnawał letni, przedwyścigowy.
Wielohradzka, nie wstając z miejsca, z niepokojem bolesnym śledziła zaniedbaną postać syna.
— Dlaczego nie chcesz bywać w porządnych towarzystwach? — spytała wreszcie stłumionym głosem.
Tadeusz parsknął śmiechem.
— W porządnych towarzystwach! — zawołał, śmiejąc się ironicznie — w porządnych towarzystwach!... Według mamy to, co szychem świeci, to jest... porządne towarzystwo! Ha! ha! kolosalne! kapitalne... porządne towarzystwo...
— Porządniejsze, niż twoi obecni przyjaciele.
— Nie wiem, co mama ma przeciw moim obecnym przyjaciołom... Są to biedacy, tak jak ja, urzędniczki, gryzipiórki, nic więcéj. Schodzimy się w podrzędnéj knajpce, przy kufelku piwka, i rozprawiamy o literaturze i socyologii. Kształcę się, uczę i rozwijam. Mamcia powinna być wdzięczną moim obecnym przyjaciołom.. Nie tańczę kotylionów z hrabiankami i nie wodzirejuję na piknikach... ale trudno... Wolę moich obszarpanych Radoltów, niż owo porządne towarzystwo, które mamcia tak adoruje...
Giął się na dwoje z przesadzoną skromnością, jak kot nad brzegiem rozpalonéj blachy.
Przysuwał łokcie do bioder, przybierał minę pełnego ironii biedaka, aktora prowincyonalnego, grającego rolę ubogiego kancelisty.
Wielohradzka, wciąż nieruchoma, patrzyła na syna z pod oka.
— Że twój Radolt obszarpany... to więcéj, niż pewno...
— Biedny, mameczko... biedny, jak ja...
— I ty, widzę, zaczynasz zaniedbywać się; dlaczego nosisz ten stary żakiet?...
— Według stawu grobla.
— To dobre w domu, ale dziś idziesz do namiestnictwa.
— W namiestnictwie wiedzą, że nie jestem Bodockim, lecz tylko biednym konceps-praktykantem... Nie mogą mi miéć za złe moich wytartych łokci i kołnierza. Zresztą zdaje mi się, iż jeszcze nie zapłaciliśmy wspaniałych garniturów, w których odbyłem... wyprawę po złote runo. Należy się oszczędzać. Dobranoc mamie!
Wyszedł wciąż skurczony, grający komedyę, ironiczny, spychający na barki matki przyczynę swego niepowodzenia miłosnego, ciskający jéj w oczy ten zawód, którego zapomniéć nie mógł.
W pierwszych chwilach chory, szalenie zdenerwowany, usypiał się chloralem, uspokajał bromem. Powoli zgryźliwość ogarnęła go, zastępując kobieco-nerwowe ataki. Dokuczał wszystkim: matce, Teci, kolegom biurowym i sobie samemu najwięcéj. Zżółkł, zbrzydł, zestarzał się nagle. Jego wdzięk łagodny, subtelny, dziewczęcy — znikł. Zwłaszcza wobec matki przesadzał swą przymusową maskę ubóstwa. Poznał się z kilkoma quasi-literatami i z nimi teraz spędzał wieczory w atmosferze tytuniu, gazu i złéj kuchni. Drwiąco patrzył teraz na „kasynowców”. Wszyscy oni wydawali mu się odpowiedzialnymi za postępek Muszki. Chwilami miał ochotę wypoliczkować którego z tych ładnie uczesanych i doskonale umytych rasowców; nie miał jednak dość odwagi. Dokuczał im tylko ironicznemi przycinkami, które jemu zdawały się olbrzymiéj wagi, na nich zaś nie robiły żadnego wrażenia.
Wdział na siebie żałobę, aby ochronić się od zaproszeń na bale i wieczory. Z ironią odzywał się teraz o zabawach tańcujących, które nazywał „kręciołkami”.
Spróbował łatwych miłostek ze sługami i pannami usługującemi w piwiarni. Uczuł jednak niesmak i zniechęcenie. Postanowił wmówić w siebie nową miłość, nowe „zakochanie się”.
I zaczął znów bałamucić Tecię.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Wyszedłszy z domu, Tadeusz szybko podążył na Chorążczyznę.
Ściemniało się i czarna sylwetka człowieka zapalającego gaz migała po brzegu chodnika.
Niektóre wystawy sklepowe zamykały się, inne żółciły się oświetleniem leniwém i niepewném.
Na Wałach pełno było przechodniów.
Tadeusz wszedł do piwiarni i, przeszedłszy salę, pustą i słabo oświetloną, do „ogrodu” zmierzał.
Znalazłszy się na środku, obejrzał się dokoła.
Pomimo wczesnéj stosunkowo godziny, stoliki były już pozajmowane przez grupy mężczyzn, wśród których gdzieniegdzie migotał kwiat na kapeluszu kobiety.
Lampy gazowe, białemi kulami przyćmione, paliły się, roztaczając światło.
Na stoliki, pełne kufli i miseczek z „kwarglami”, kelnerzy wnosili i ustawiali świece, osłonięte szklanemi tulipanami.
Świece te, słabo płonące, nadawały jakiś tragiczny wygląd całemu ogródkowi.
Kilka chorych i smutnych drzew sterczało pośrodku. Rozpaczliwy smutek i łatana moralna nędza wyły po kątach, rozrzucając dokoła narkotyki piwa, tytuniu i fałszowanych likierów.
Ludzie, idąc do téj knajpy, mówili zwykle: „chodźmy do Waregskiego na raki, będziemy się bawić.”...
Lecz, usiadłszy przy stolikach, nie bawili się wcale. Pili tylko dużo i szkodliwych rzeczy.
— Pst!... pst!... — rozległo się z kąta werendy.
Tadeusz drgnął i szybko w tę stronę kierować się zaczął.
— Jak się masz?...
— Nareszcie!
Kilka rąk wyciągnęło się ku niemu. Z jednéj opadł mankiet bez spinki. Właściciel ręki i mankietu szybko się schylił, inni z szumem miejsce Tadeuszowi robić zaczęli.
— Witaj, witaj! ty cesarsko-królewski koncepciarzu!... czekamy na ciebie!... fest nowina!
— No, co? co?... Gembosz wyleciał wreszcie ze swą Mączałówką z ogródka?
— Ale!... gdzie tam... siedzi po drugiéj stronie werendy i wciąż czeka na przeciwników... To o co innego chodzi!
Tadeusz roztargnionym wzrokiem spojrzał na olbrzymiego mężczyznę w wielkim kapeluszu i palonych butach, który siedział nieruchomo na dwóch krzesłach, trzymając w rękach niezmiernie grubą i długą pałkę.
Był to Gembosz z Gnilewic, redaktor brukowego pisemka, który antagonistom swoim zapowiadał, iż co wieczór znajduje się w restauracyi Waregskiego: on i jego pałka, zwana Mączałówką, i tam na miejscu załatwia wszelkie polemiki i spory, jakie mógł wzbudzić swemi artykułami wstępnemi lub kierunkiem pisma.
Tadeusz szybko zaczął się interesować ową zapowiedzianą nowiną.
— Więc cóż? więc cóż?... — pytał.
— Patrz!... — zawołał Radolt, kładąc na stole niewielkich rozmiarów pismo.
— Cóż to takiego?
— Czytaj!
Tadeusz pochylił się i zaczął czytać:
nowella przez Stanisława hr. Malewicza.
Podniósł głowę zdziwiony i ramionami wzruszył.
— Cóż to? kpiny?
Pochylił się znów nad gazetą i półgłosem czytał:
„Słońce ozłociło blaskiem swoim łany zboża. Wśród maków i bławatków szło dziewczę, pełne wdzięku...”
Przerwał mu wybuch szalonego śmiechu.
— Kapitalne!...
— Piramidalne!...
— Koniarze piszą!... ci panowie z Kasyna piszą!... kaiserliche-königliche filary tworzą nowelle!...
Tak zwani „literaci” fachowi śmiali się tak, iż spadali prawie z krzeseł, kładli głowy na stół, bili się z wielkiéj uciechy po cylindrach. Ich blade twarze wykrzywiały się, jak maski japońskie. Zaczerwienione od bezsennych nocy oczy zachodziły łzami.
Jeden z nich, mały, szczupły, drobny, odziany w zbyt długi surdut, którego rękawy zakrywały mu palce, z wielkiéj uciechy wypił kufle swych sąsiadów. Lecz Radolt, wysoki młokos, z gładko przyczesanemi, atramentowéj czarności, włosami, rozkazującym ruchem ręki nakazał milczenie i ku Tadeuszowi się zwrócił:
— Cóż to? nie wiedziałeś, że nasz Malunio pisze? — zapytał.
— Nie... — odparł Tadeusz — pierwsze słyszę.
— Przecież to dość głośna historya. Malewicz żeni się ze Statnicką..
— Tak, wiem o tém...
— Ale panna jako warunek położyła, aby Malewicz odznaczył się jakimś wybitnym czynem: czy to na polu sztuki, czy literatury, słowem, aby był... czémś..
Piekielny wybuch śmiechu przerwał Radoltowi. Literaci zaczęli się znów pokładać, a mały pan w zbyt długim surducie zbił spodek i przylepił sobie kwargiel[1] na środku czoła.
Radolt spojrzał na niego swemi prześlicznemi czarnemi oczyma.
— Gliwiński, jesteś idyota!... — wyrzekł spokojnie i znów ku Tadeuszowi się zwrócił.
— Malewicz — ciągnął, oparłszy głowę na wychudzonéj ręce — Malewicz, namyślając się nad zrobieniem arcydzieła, wybrał to, co najłatwiejsze: napisanie nowelli. No... i napisał... nowellę!
Tadeusz po gazetę sięgnął.
— Muszę przeczytać...
— Och!... zapytaj Podgórskiego, wiesz, tego, co, z pieniędzy żony swéj żyjąc, wielkiego pana udaje; zapytaj go, a on ci tę nowelkę od a do zet wyrecytuje...
— Dlaczego?
Radolt ramionami wzruszył.
— Bo ją sam napisał.
— Jak to? a więc to nie Malewicz?...
— Spodziewam się... przecież tu widać najdoskonaléj styl i formę Podgórskiego. Paniczowi zachciało się być nowelistą, ale nowelle pisać trochę trudniéj, niż zadawać szyku na wyścigach. Więc... czy kupił, czy wyprosił... ale to więcéj, niż pewne, że sam nie napisał...
— Jednakże... — zaoponował Tadeusz — przypominam sobie, że w klassach Malewicz w wypracowaniach stylowych miał dużo fantazyi...
— Och!... — zawołał mały pan w zbyt dużym surducie — to było kiedyś, przed potopem. Jeśli była jaka fantazya, no, to ją konie, rozpusta i karty zjadły!... To kretyn, kretyn, kretyn, ten zdechlak kasynowy.
Malutką, zżółkłą dłonią bił się po dece piersiowéj, zapadłéj i nędznéj pod rozkrochmalonym gorsem koszuli. Z przylepionego na czole kwargla spływała mu wzdłuż nosa ku brodzie żółtawa, lepka ciecz. Był tak mały, iż zajmował zaledwie pół krzesła, na którém siedział krzywo, uczepiony, jak zmarzłe ptaszę.
— Napiszę satyrę... zobaczycie... tak, jak to ja umiem, wierszami... satyrę na tych wszystkich potomków... Ja ich nauczę gwizdać po kościele z ich... panie tego... budą... Dosyć już mam téj impozycyi... Kretyni... rasa zanikająca, zdegenerowana... gangrena społeczna... pasorzyty ludzkości...
Kwargiel zsunął się nagle z jego czoła i upadł na piasek. Gliwiński rozdeptał ser butem.
— Tak z nim zrobię!... o tak!... rozdepczę... zgniotę... w pył obrócę!... — dodał z całą zaciętością człowieka małego wzrostu, źle rozwiniętego i zmuszonego dla braku pieniędzy odziewać się w cudze surduty i sypiać „po kolegach”.
Radolt marzącym wzrokiem patrzył w przestrzeń. Przed chwilą kelner przyniósł zapaloną świecę, otuloną kloszem, i postawił ją na stole. Leniwe, smutne światło oblało zapadłą twarz dziennikarza. Plamy oczu, czarne, olbrzymie, obramowane frendzlą długich rzęs, rozpływały się szarawemi cieniami na żółtéj skórze twarzy. Nos wyciągnięty, chudy, wązki nikł prawie, linij ust widać nie było. I twarz ta cała, był to blady szmat trójkątny, dziwaczny i fatalny, występujący niepewno wśród cieni, splamiony czernią źrenic.
— Pomyśléć... — zaczął Radolt — pomyśléć, że taki pan zajmuje miejsce nam, tym, którzy chleb codzienny w takiéj suterrenie dziennikarskiéj pieką! On pisze darmo... nam płacą dwa centy od wiersza. Och!... ci... amatorowie pióra to nasi najstraszniejsi nieprzyjaciele!...
Cofnął się jeszcze więcéj w cień, tak, że zdawał się już tylko niepochwytną marą.
— Niech sobie piszą, skoro ich to bawi — ciągnął daléj — niech piszą, ale niech wydają w książkach swym własnym nakładem. Da to zajęcie i zysk drukarniom... Lecz niech nam nie zabierają tych kilku nieszczęsnych szmatków bibuły, które nam pozostały jako jedyny sposób do pracy i do... życia!...
Westchnął, a westchnienie to powtórzyły jak echo drobne piersi Gliwińskiego.
— Mam cztery nowelle od roku w szufladzie redaktora... — mówił głos Radolta i muszę czekać. A taki pan hrabia przyjdzie z nieswoją pracą i frt... natychmiast idzie w kolumny. Ja zaś tymczasem... robię korektę! Ha! ha! korektę! I późniéj ludzie zawołają: — Radolt się zmarnował! zdekadenciał! zaprzepaścił talent!... rozpił się... co?...
Gliwiński głową kiwał.
— Tak! tak! — przyświadczał — nie dość, że się talent marnuje, ale wpada w długi. „Bohemia” — to dobre w książce i w Paryżu, gdzie podobno są garkuchnie, które na krédę żywią. Ale sprobować tak „u Lwowi” nie zapłacić za porcyę knedli!... Zdejmą ostatni tużurek z grzbietu i do policyi zaprowadzą...
Wyprostował się, pociągnął trochę piwa i dodał:
— Poczekajcie!... zmieni się to, jak moją satyrę wyrznę.
— Gdzie? gdzie? — spytał Radolt — w Masce błękitnéj.
— Naturalnie!..!
— Pleć, pleciugo... Maska błękitna redagowana przez Podgórskiego, a pan hrabia, przysięgnę, nowellę od Podgórskiego kupił.
Lecz Gliwiński upierał się przy swojém.
— Ta i cóż? — zapytał, przesadzając jeszcze swój akcent lwowski — albo to redaktor wtrąca się do suteryn? W ostatniéj chwili zawsze mówi: „Golińsiu, duszo, biegaj na miasto, przynieś jaką ploteczkę i zrób ją wierszami. Dwieście, sto pięćdziesiąt, stosownie do miejsca”. Ja mam czasem plotkę w kieszonce gotową, czasem nie, a jak mi się biegać do kawiarni teatralnéj nie chce, to sobie tak wykoncypuję sam, w kąciku, przy biurku, jaki skandalik, ubiorę w niego albo aktorkę, albo jakiego bogatego żyda, albo nowego kandydata, albo nieboszczyka Fredrę, albo jeszcze kogo, i napiszę satyrę... Ta to bardzo proste... Redaktor idzie na rozdobędę i nigdy moich satyr nie czyta...
— Ale jak przeczyta, to cię napędzi!...
— Owa!... za to, co mi płaci, nie może się tak bardzo rozbijać. A potém, właśnie w jego interesie leży, aby napaść na hrabiego. W ten sposób nikt Podgórskiego nie posądzi, że to on nowellę sprzedał...
Tadeusz, milcząc, pił złe i ciepławe piwo i z pod oka na Gliwińskiego patrzył. Ta cała banda literackiego proletaryatu, która była za biedna, za źle odziana, za mało obrotna, aby zająć wreszcie jakieś stanowisko, w gruncie rzeczy odpychała go od siebie.
Ponieważ jednak postanowił dokuczać samemu sobie, wmówić w siebie, iż powinien znajdować się w towarzystwie téj drugiéj partyi kolegów szkolnych, tych, do których nie zbliżał się nigdy, napuszony, elegancki i związany węzłami zdawkowéj przyjaźni z Malewiczein, Pozbitowskim i innymi „koniarzami” in spe, spełniał więc sumiennie ów program powrócenia „do właściwéj sobie sfery”, jak mówił w chwili rozdraźnienia przed matką, i siedział tak przy stoliku wpół senny, czując tylko chwilami szarpiące się w sobie nerwy sympatyczném drganiem, gdy ci fachowi literaci, wyrośli w nędzy i bezustannym braku, z nienawiścią napadali na „tamtych”, dobrze odzianych, umytych i żyjących z rent, pozostawionych im w spadku po rodzicach.
— Wiecie, coby my zrobili? — zaczął znów Gliwiński — oto, pojechaliby my do Warszawy. Mało to naszych tam poszło, a teraz, panie tego, i sławę mają, i dobrze się im wiedzie... Pojadę, panie tego, do Warszawy, pojadę... i Prusa na nic memi satyrami zgniotę. On, panie tego, kroniczkę prozą... a ja, panie tego, kroniczkę wierszem.
Rozpierał się na biało malowanym stołku, który teraz już zajął cały z wielką butą i nerwową emfazą.
Z kącików ust ciekła mu ślina, małe zaczerwienione oczki tryumfalnie potoczył dokoła.
— Może ni? — zapytał — może ni?
Lecz Radolt, który już zupełnie znikł w cieniu, odezwał się powolnym głosem:
— Pleciesz! kupy się nie trzyma. Do Warszawy, to trzeba sprytu i wykształcenia. A ty może wykształcony?
— Rychtyg co i ty!...
— Widzisz!... widzisz co to za wykształcenie! Mówisz: rychtyg. Nie mówi się rychtyg, ale akurat.
Gliwiński ramionami ruszył.
— Może tam w kasynie, ale my, mieszczanie, mówimy „rychtyg”, i tak mówić będziemy. A ty, arystokrato gramatyczny, nie imponuj nam swojém parle franse, bo to nas nie oślepi... Nie takie ja już w moich satyrach umieszczał! Ojoj!
Z ironią głową kiwał, z kieszeni wyciągnął cygaro i zaczął tępym scyzorykiem je piłować.
— Havana szelma po dziesięć centy!... — szeptał przez zęby z jakąś dziwną wściekłością.
Tadeusz nagle obok siebie, na ziemi, postrzegł nogi Radolta, które powoli wysuwały się z cienia, jakby nieśmiałe i pokorne.
I natychmiast zrozumiał Tadeusz cały dramat nędzy i ukrywanego niedostatku. Spodnie były przypięte szpilkami do butów, aby, podnosząc się, nie zdradziły braku skarpetek. Pomimo to jednak żółtawe kawałki przebłyskiwały pomiędzy źle ściągniętém sznurowadłem butów. Tadeusz z nienawiścią spojrzał na leżący na stole numer dziennika. Za nędzę Radolta czynił odpowiedzialnym Malewicza, zapominając, iż sam posiadał w swéj szafie cztery tuziny skarpetek z fil d’Ecosse, tuzin jedwabnych czarnych i tuzin wełnianych, na mrozy i chłody jesienne.
W téj saméj chwili siedzący nieruchomo Gembosz porwał z łoskotem za Mączałówkę. Wszyscy siedzący pod werendą zwrócili się ku redaktorowi, sądząc, iż to jakiś antagonista albo obrażony poseł do rady państwa przychodzi zażądać „odwołania”.
Lecz przed werendą stał mały niepokaźny człowieczek, odziany ciemno, i z wielkiém zajęciem przypatrywał się olbrzymiéj postaci osławionego redaktora. Skoro jednak ten ostatni pochwycił za kij, człowieczek umknął i pośpieszył ku estradce, na któréj gromadzili się muzykanci.
Po chwili widać było, jak próbował pikuliny i wydymał zapadłe policzki.
— Będzie muzyczka!... — podjął Gliwiński — zagrają nam znów owo Loin du bal czy de bal... dyabli wiedzą. Raz chciałem to w satyrę wsadzić i ani weź nie wiedziałem, jak się to pisze. Co dziwnego? Nie jestem panem hrabią... żadne kocmołuchy paryzkie nie uczyły mnie pacierza po francusku.
Tadeusz uznał za stosowne się odezwać:
— Mówi się: Loin du bal...
Gliwiński oczy ironicznie zmrużył.
— A!... dziękuję!... du, du... dobrze... będę pamiętał. Wielohradzki zna się na takich delikatesach sztrasburskich, bo strasznie się koło arystokracyi kręci... Kaiserliche-königliche Fikalski... ha! ha! niech żyje Bałucki!
Tadeusz brwi zmarszczył.
— Mylisz się... — wyrzekł ze złością — od przeszłego roku nie prowadzę tańców i nie bywam u „tych panów”. Cenię ich tak, jak wy, a może jeszcze surowiéj, bo znam dokładniéj.
— No! no! — uspokajał go Gliwiński — nie stawiaj się... żartowałem... Na zgodę postaw turnę, boś Krezus między nami, panie kochanku!
Podkręcał sterczącą pod nosem szczecinę.
Tadeusz zawołał kelnera. Zwykle kończyło się na tem, że on piwo fundował. Pochlebiało mu to. Zachował od dzieciństwa manję imponowania drugim pełną kieszenią. Była to jego jedyna pociecha a często i zemsta.
Niedbale zadysponował pięć halb i jeden seidel.
Muzyka zaczęła rzeczywiście grać walca, i skrzeczące tony umykały w żółtych smugach światła pod rzadkie gałęzie suchotniczych drzew.
— Napawajmy się — odezwał się nagle Radolt — napawajmy się... to jedyna uczta, jaką nam połykać wolno. Wejście mi do teatru zabrano z powodu méj awantury z sekretarzem...
— A mnie z powodu méj satyry o córce dyrektora...
Siedzieli chwilę, milcząc, zasłuchani w banalną melodyę, którą ćmy dokoła świec tańczyły.
— Bardzo lubię muzykę... — wyszeptał prawie Radolt.
I znów zapadło milczenie.
— Chciałbym kiedy posłyszéć Wagnera — odezwał się nagle Gliwiński — zawsze o nim piszę w swych satyrach, ale nic jeszcze nie słyszałem porządnie. Czy to prawda, że on tyle robi hałasu, i że tylko słychać bębny i trąby? co? ta-że powiedźcie, ludzie, niech wiem już raz, czego się trzymać?...
Radolt cofnął się znów w cień i, złożywszy ręce na parasolu, który zawsze z sobą nosił, odpowiedział:
— Nie... Wagner nie zawsze robi tyle hałasu. Często nawet jest bardzo słodki i harmonijny... Często nawet kołysze...
— Słyszałeś? gdzie?
— We Wiedniu, gdy byłem jeszcze młodym chłopcem. Nieraz cały wieczór nieruchomy przesiedziałem.
Gliwiński zasmucił się nagle.
— Jakże my durni w tym Lwowie, jakże my durni! jak murem od świata oddzieleni!...
— Jak murem od świata oddzieleni! — powtórzył jak echo Radolt.
— I gdzie się tu wykształcić? gdzie smaku nabrać? ta ani obrazu, ani porządnéj muzyki, ani nic, nic: choć siadłszy płacz!
I nagle rzucił się na leżący na stole dziennik.
— O!... takie panowie koniarze to mają dobrze! jeżdżą po świecie, słuchają dobréj muzyki, napatrzą się na różne postępy... a my co? Z knajpy do redakcyi, z redakcyi do żyda, od żyda do komornika, od komornika do knajpy... I potem pisz!
— I potem pisz!... — powtórzył Radolt.
Tadeusz porównywał swoje życie z życiem tych ludzi. I on, tak jak oni, zasklepiony, siedział w biurze, w knajpie... Słowo „żyd” przypomniało mu atłasową perukę pani Liliental i białe pończochy Zimermanówien. Były to te same galery, rozjaśnione tylko wysiłkiem pracy macierzyńskiéj, lecz galery — nic więcéj!
I porwał go szalony smutek, graniczący z rozpaczą. Jękliwe tony orkiestry wydały mu się wyciem opuszczonego psa, Miał ochotę zacząć zawodzić wraz z niemi. Szybko powstał od stołu i należne za piwo pieniądze nadbiegającemu kelnerowi rzucił.
W cieniu, cicho, jak nagle z pod ziemi wyrastająca mara, podniósł się Radolt.
— Pójdę z tobą... — wyrzekł.
Tadeusz mimowoli wzrokiem ku swym spodniom przypiętym szpilkami rzucił, lecz otrząsnął się i z niezrozumianą dla innych ironią wyrzekł:
— Chodź!... chodź, ty moje drugie ja...
Lecz Radolt głową potrząsał:
— Nie! nie!... ty, ja, co innego. — Ty karyerowicz, ja — wyrobnik bez roboty...
Wzięli się jednak pod ręce i wśród grup otaczających stoliki szli z nerwową fantazyą, z ironicznym uśmiechem na ustach.
Na werendzie gruby Gembosz wciąż Mączałówkę ściskał, czekając na swoich adwersarzy. Gliwiński wyskrobywał scyzorykiem, na którym były ślady tytuniu, spodek po kwarglach. Widoczném było, iż głód mu ściskał żołądek.
Obok dwóch urzędników jadło sznycle po wiedeńsku, z korniszonami.
Gliwiński nogi pod krzesło ukrył i zaklął, kurcząc się w zbyt obszernym surducie.
— Taż dyabli człowieka wezmą, albo co...
Tymczasem Tadeusz i Radolt zmierzali ku namiestnictwu.
Tadeusz czuł, że dziennikarz-korektor opiera się silnie na jego ramieniu. Spojrzał ukosem na Radolta, i ten żółty trójkąt ciała, splamiony czernią oczodołów, wydał mu się trupią głową, okrytą bladą, cieniuchną gazą.
— Chory jesteś? — spytał mimowoli, zwalniając kroku.
— Nie... — odparł Radolt — jestem tylko zmęczony. W nocy muszę czekać na korektę i często ślęczę do trzeciéj. Potém już się kłaść nie warto...
— To źle, to nie hygienicznie...
Radolt parsknął śmiechem.
— Kpisz, czy o drogę pytasz ze swoją hygieną? Jak to zaraz znać maminego synka, co dba o swoje drogocenne zdrowie! Wielka historya, jeżeli mnie dyabli wezmą! Nie żyję, wegetuję, a co boleśniejsza, że rozumiem, co jest pełne życie... Mam dwadzieścia cztery lata, a zdaje mi się, że żyję już od lat stu i że wszystkie nędze przeżyłem, jakie nędzarzom przypadły w udziale...
Przechodzili przed plac Maryacki, Duże okno wystawowe księgarni międzynarodowéj świeciło jasną łuną..
Radolt przystanął.
— O!... — wyrzekł — patrz! patrz!... tych ciastek, tych łakoci mi potrzeba... Ile tu ich, tych co piszą, co mogą pisać, co mają o czem pisać! Mnie to najwięcéj żre, że nawet ich przeczytać nie mogę, nic, tylko tytuły..
Pochylał się ku szybie z pewném moralném pożądaniem.
— O patrz!... patrz!... Alexis, Lemonnier, tu z węgierskiego Dezzo Malonyay, tu Jacobsen... Och!.. nie chcę dzieł o ewolucyi socyalnéj, ani psałterzy z Bóg wie jakiego wieku, lecz te drobiazgi.. to, co się dziś rodzi, jutro ginie...
— Jednakże w czytelniach... — zaczął Tadeusz.
— Nie, w czytelniach niema tych nowości, bo często nie przypadłyby one do gustu abonentów... Nie, w czytelniach ich niema.
— Chodź!... chodź!... gorączkujesz się niepotrzebnie.
Poszli daléj w cieniu chodników.
Sklepy zamykały się z łoskotem, przechodniów coraz mniéj było na ulicach...
— Czy wiesz — wyrzekł znów Radolt — że raz jeden w redakcyi, och! już dwa lata temu, ktoś powiedział, że ja naśladuję Verlaine’a? Ten „ktoś” to był jeden z tych ludzi, którzy mogą jeździć po świecie, czytać, słyszéć, widziéć... a potém na nas, zamurowanych, od idyotów wymyślają. Nie wiedziałem, kto był Verlaine... od téj pory dowiedziałem się i sprowadziłem sobie jego poezye... Ile one mnie kosztowały!.. To téż ten Verlaine — to wszystko, co posiadam!
Minęli teraz stragany bojków, oświetlone kagankami. leli śniade, piękne twarze miały wygląd masek fantastycznych, zawieszonych w powietrzu. Nieco niżéj, nad powierzchnią fasek z bryndzą, migały ręce grube, czarne, postronkami żył poprzecinane.
Dochodzili do namiestnictwa. Po za nimi rozległo się gwizdanie. Ktoś artystycznie gwizdał walca z „Bettelstudenta“. Mijając Tadeusza, uchylił kapelusza i poszedł, gwiżdżąc coraz donośniéj.
— Malewicz?... — wyszeptał Radolt.
— Tak! idzie na inspekcyę. Będziemy dziś razem pokutowali w biurze..
— Phi! jak to pan hrabia nóżki stawia... — szydził Radolt — jak klacz wyścigowa. Laury autorskie dodają mu werwy... A jakie to było zawsze fałszywe i złe, nawet w klasach. Pamiętasz, Tadek? Ręczę, że, aby dostać ten posag Statnickiéj, nie zawahał się przed niczem... Biedna dziewczyna, musi teraz iść za niego...
Tadeusz zaoponował.
— Co znowu!... co znowu!...
Radolt głową pokiwał.
— Naturalnie, ty ich bronisz, bo gadaj, co chcesz, zawsześ do nich lgnął i lgniesz. Ale cóż z tego?... oni ci kamieniem za chleb płacili i zapłacą. Chciałbym, żebyś dla ukarania zakochał się w jakiéj „koniarce”, i to folblutce, i żebyś od niéj szczutka dostał... Ha! ha!... toby cię nauczyło...
— Bywaj zdrów — burknął Tadeusz, i zły, zmieszany wbiegł na schody prowadzące do biura.
W biurze zastał już Malewicza.
Zapalona lampa kołysała się u sufitu, dwie świece stały na biurkach, oprawione w mosiężne lichtarze.
Z otwartych okien płynął łagodny chłód letniego wieczoru.
Tadeusz zbliżył się do biurka i ze złością zaczął przewracać na niém papiery. Wmawiał w siebie, iż ktoś mu poruszył po obiedzie wszystkie przedmioty, znajdujące się na biurku.
Skrzypiąc lekko butami, w szarawym garniturze angielskim, chodził po pokoju Malewicz. Stawiał elegancko nogi, obute w zgrabne wycięte trzewiki, po nad któremi połyskiwały stalowe skarpetki. Białą ręką gładził faworyty i wąsy. Był zadowolony, promieniejący.
Powracał właśnie z teatru, gdzie był point de mire wszystkich lornetek. Narzeczona przyjęła go niezmiernie uprzejmie i z wyróżniającą grzecznością.
W loży aktorskiéj dojrzał, że aktorki czytały jego nowelę, objadując się cukierkami. Poczem zaczęły lornetować w jego stronę. Nawet panny namiestnikówny uśmiechały się znacząco.
— Tiens... — pomyślał — to wcale niezłe atu — takie autorstwo.
Napisał tę nowelkę dość mozolnie, ale napisał sam, na brudno dwa razy poczém przerobił ją po francusku, aby się dowiedziéć, jak téż „to wygląda”; wreszcie przepisał na czysto, starając się pisać niewyraźnie, jak literat z zawodu. Odczytując swoją pracę, zawyrokował w duszy, iż jest to szczyt „kretynizmu”, lecz widząc dokoła owe cukierkowe zachwyty dam, zaczął wierzyć, iż spłodził coś „niezłego”.
— Tak, coś w guście Sienkiewicza, tylko styl dystyńgowańszy... — powiedział mu Pozbitowski.
Charłupko zaś porównał go do autora „Madam-Chrysantème” i nazwał „lwowskim Lotim”, uśmiechając się przytém z nieporównaną ironią.
Lecz Malewicz ironii nie chciał zauważyć. Włożył w oko monokl i rozpierał się w loży z niedbałą miną zblazowanego na punkcie pochwał i ludzkiéj ciekawości człowieka. Postanowił uchwycić ową szansę i urządzić w kasynie wielką partyę nazajutrz po południu.
Teraz przyszedł do biura odbyć pokutę inspekcyjną; lecz, nerwowo podniecony, nie mógł usiedziéć na miejscu.
Chodził wciąż po wązkim dywaniku, który szarą linią ciągnął się pośród wywoskowanéj podłogi. Żałował, iż Wielohradzki miał dziś z nim przesiedziéć inspekcyę. Wolał Bodockiego, Pozbitowskiego, słowem kogoś, z kim mógłby pomówić swobodnie, poradzić się co do układu stajni i zakupna ekwipaży. Miał ochotę podczas wyścigów zadziwić całą Galicyę zaprzęgiem à la daumont, który zaczynał w Paryżu wchodzić w modę. Lecz wahał się; mody angielskie, bardziej correct, ciągnęły go ku sobie.
Tymczasem w sercu Tadeusza rosła burza.
Nie patrząc na Malewicza, widział go przecież dokładnie i rozdrażniony do najwyższego stopnia zagryzał do krwi wargi. Bezustannie równał siebie z tym „kasynowcem”. Byli obaj bez grosza majątku, na jedném i tém samém stanowisku w biurze, obaj szykowni, młodzi, eleganccy. Teraz przed Malewiczem otwiera się cały świat, a on, Tadeusz, jak pies na uwięzi, gryzie swój łańcuch, wiążący go do spróchniałych desek budy!
I dlaczego? Bo Statnicka miała dość odwagi, aby wziąć sobie na „utrzymanie“ tego ładnego męża, gdy Muszka... Och!
Nagle Malewicz zbliżył się do Tadeusza i wyjął z kieszeni dziennik.
— Czytałeś? — zapytał, nie mogąc dłużéj wytrzymać, trawiony gorączką autorską, żebrzącą bezustannie pochwał i podziwiań tłumu.
Tadeusz zmarszczył brwi i przez szerokość biurka z nienawiścią wpatrzył się w uśmiechniętą twarz hrabiego.
— Co takiego? — zapytał przez zaciśnięte zęby.
— Nowelkę... tu na dole... Pieśń majowa... och! drobnostka... nic wielkiego... Cependant...
Podsuwał mu dziennik pod oczy, lecz Tadeusz dość szorstkim ruchem odepchnął od siebie gazetę.
— Czytałem! — wyrzekł dobitnie, akcentując każdy wyraz. — Podgórski ma trochę zdolności a przytem un style très personnel. Trudno go nie poznać.
Malewicz zbliżył się tak, iż opierał się łokciami o półki biurka.
— Podgórski? — zapytał — dlaczego Podgórski? to nie on, ale ja tę nowelkę napisałem...
— Ach! ty? — zadziwił się Tadeusz — patrzcie, możnaby przysiądz, że to styl Podgórskiego... Źle zrobiłeś, wybierając na swój debiut genre Podgórskiego... To nasuwa pewne podejrzenia... I tak dziś już mówiono, że... enfin...
— Że co? — zapytał Malewicz nerwowym głosem.
— Och!... nic... plotki, des choses en l’air...
— Mam prawo wiedzieć... chcę... musisz mówić...
— Eh bien, je lâche tout... Mówiono, że nowelkę tę kupiłeś gotową od Podgórskiego i że pod swojém nazwiskiem umieściłeś w dzienniku. Voilà!...
Malewicz parsknął śmiechem.
— Cette idée! — zawołał napozór spokojnie i zaczął znów chodzić po ścieżce dywanu. Wyrzucił tylko monokl z oka i uśmiechał się nerwowo.
Tadeusz, po wypowiedzeniu tych słów, uczuł nagłą nerwową reakcyę. Nie miał kobiecéj wprawy w rzucaniu insynuacyj, w anonsowaniu tego, co „mówią”, i w pozostawaniu quand même w równowadze.
Ukłuwszy miłość własną Malewicza, dmuchnąwszy złośliwym oddechem na jego nadętą wesołość, zmieszał się i byłby serdecznie rad, gdyby Malewicz całéj téj sprawy nie wziął na seryo. Lecz na to się nie zanosiło.
Malewicz nagle stanął na środku pokoju tuż pod świetlanym kręgiem, który lampa na podłogę rzucała, i urywanym głosem zapytał:
— Słuchaj... Tadeusz... kto to mówił?...
Tadeusz nie podnosił głowy. Wydobył z szuflady biurka gumową poduszkę, na któréj drzemał podczas inspekcyi, i zabierał się do nadęcia w nią powietrza.
Posłyszawszy pytanie Malewicza, zmieszał się jeszcze bardziéj.
— Kto?... nie wiem!... nie pamiętam!...
— Słuchaj! — zasyczał Malewicz, a oczy jego jak dwa ostrza szpad przeszywały powietrze — jeżeli mi nie powiesz, pomyślę, że to ty, i...
— Och! — zaprzeczył Tadeusz —ja? cóż znowu! Przeciwnie ja cię broniłem... Przypominałem im nawet, że w klasach pisałeś dobre wypracowania stylowe...
— W klasach?... przypominałeś?... — zawołał Malewicz — więc to ktoś z moich szkolnych kolegów... Tiens! tiens!... spotkałem się przed chwilą z tym szubrawcem Radoltem... Tak! to nikt inny, tylko on!... Już dwa razy czytałem w Gońcu ironiczną wzmianką o mnie i o mojéj czarnéj seryi karcianéj. To on!.. nikt inny!.. to on!...
— Cóż znowu! — protestował Tadeusz — mylisz się, nie on!
— Nie broń go!. a to va-nus-pieds!. ja go nauczę respektu i tę odrażającą gębę zamknę... Ach!.. l’horreur!
— Pst! — uspokajał go Tadeusz — nie krzycz tak głośno. Namiestnikowa wróciła z teatru i będą pili herbatę w altanie, bo służba niesie światło i tace do ogrodu.
I nabrawszy spory zasób powietrza w płuca, zaczął dmuchać w rożek poduszki, która powoli wydymała się jak bania.