<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nazajutrz, w biurze, Tadeusz mimowoli śledził zachowanie się Malewicza.
Professional lover lwowski był widocznie nerwowo podraźniony.
Śmiał się, dowcipkował i co chwila odwoływał na bok Pozbitowskiego, Charłupkę i Bodockiego, z którymi coś szeptał, ściskając im ciągle ręce.
Koniarze kiwali głowami, zapewniali go tajemniczo, uspokajali, poczém rozchodzili się po to, aby za chwilę zejść się znowu i radzić w kącie tak, jak bengali, te ptaszki o czerwonych dzióbkach, rajcujące w kącie klatki i spowiadające się ze swych miniaturowych tajemnic.
Wielohradzki śledził z pod oka te wszystkie narady, nie biorąc w nich udziału.
Dzień był prześliczny, jesień nadciągała powoli, lecz już tu i owdzie drzewa w ogrodzie namiestnika przybierały odcienie złota i miedzi.
Wielohradzki wstał w wyborném usposobieniu.
Muszka w nocnych marzeniach wydała mu się jeszcze brzydszą i pospolitszą. Zresztą, jak u każdego neurastenika, autosuggestya grała tu olbrzymią rolę. Wielohradzki chciał widziéć Muszkę brzydką, i widział ją taką. I wstawszy, zażądał od matki wykwintnéj bielizny, nowego krawata, rękawiczek i bronzowych jedwabnych skarpetek.
Wielohradzka, uszczęśliwiona, uczyniła zadość jego żądaniu. Namówiła go, aby wziął nowy żakiet i laskę ze złotą główką. Gdy przyszedł przejrzéć się w lustrze i tak jak dawniéj uśmiechał się do siebie, mrużąc oczy i zaciskając usta, Wielohradzka nie posiadała się z radości.
— Nareszcie — myślała — z gustem ubrania powróci mu chęć bywania w świecie, w porządném towarzystwie... Dzięki Ci, Boże!...
Zawinęła mu w papier rogalik i cukier.
— Chcesz? — zapytała — odpróję ci krepę u kapelusza?
Lecz on szybkim ruchem powstrzymał jéj rękę.
— Nie! nie! mateczko!.. Niech mama zostawi... To jedyna moja obrona przed natrętnemi zaprosinami tych... państwa!
Rzucił to ostatnie słowo z wysoką ironią.
Wielohradzka podchwyciła szybko:
— Cóżby w tém było złego, ażebyś znów zaczął bywać w świecie?...
— Och!... taki świat!...
— Cóż chcesz... elegancki...
— Och!... taka elegancya!...
Zaczął się śmiać przeciągle, mając ochotę wygadać się przed matką o spotkaniu Muszki, o jéj trywialnéj przemianie; lecz należałoby przyznać się do rannych spacerów z Tecią, a tego Tadeusz uczynić nie chciał.
Zadowolnił się więc powtórzeniem kilkakrotnem:
— Och!... taka elegancya!...
Ironia ta nie opuściła go ani na chwilę, nawet w biurze. Wynajdywał teraz trywialne strony w obejściu Malewicza, Bodockiego, Pozbitowskiego. Z po za swojego biurka, w milczeniu, krytykował, śledził, czynił ironiczne uwagi. Zaczął nawet rysować karykaturę całéj grupy, zbitéj w kącie, koło drzwi.
Stanowczo, burżuazya miała racyę, mówiąc, że „kasynowcy” stajnią trącą.
Bezwiednie kreślił niezłą syntezę ich postaci. Kilkoma pociągnięciami pióra oddał długą, szkieletowaną sylwetkę Stania, drewnianą elegancyę Malewicza, parobkowatą piękność Bodockiego. Zmysł jego krytyczny subtylizował się w téj formie.
I nagle na czystéj ćwiartce zaczął kreślić syntezę Muszki „sportowéj”, z psem olbrzymim, uczepionym na bacie. Lecz mimo woli nadawał jéj dawne kształty Androgyny. Niezadowolony, podarł papier i znów obserwował Malewicza. Przypomniał sobie wczorajsze nagłe zapytanie Radolta:
— Czy są między nimi ludzie inteligentni?
Co właściwie Radolt nazywał inteligencyą? Czy zdanie matury? czy chodzenie do uniwersytetu? Czy łatwość encyklopedyczną w rozmowie? Ptasi umysł Wielohradzkiego pracował w téj chwili, zastanawiając się nad tą kwestyą. A on? Tadeusz? czy był inteligencyą. Zdawało mu się, że tak — przynajmniéj twierdziła tak często Wielohradzka. Lecz czy inteligencya jego różniła się w czem od inteligencyi „koniarzy”?
Niezdecydowany, wysadzony z równowagi, kreślił wciąż po papierze gzygzaki i linie. Powoli z tych arabesek wysunęła się postać kobieca: Tecia z aureolą kapelusza, w fałdach rozbiegających się w przestrzeń sukienki. Lecz było to połączenie Teci i téj „pierwszéj”, która szła przed nim w wąwozie nadmorskim, wśród srebra i zieleni. Piana włosów wysuwała się z pod ronda kapelusza. Szybko Tadeusz podarł znów papier i wrzucił strzępy do kosza. „Koniarze” wynieśli się teraz do biura Charłupki, i zupełna cisza panowała dokoła.
I tylko od czasu do czasu słychać było skrzyp butów Kafthana, który w sąsiednim pokoju porządkował szuflady swego biurka.




Według obietnicy danéj Radoltowi Tadeusz znalazł się na placu Bernardyńskim o trzy kwadranse na piątą.

Zastał tam oczekującego na niego literata.
Radolt odziany był z widoczną starannością. Miał niebieską kretonową koszulę, szarą kamizelkę, pożyczony surdut, zbyt długie spodnie i ciemne skarpetki. Uczesany, umyty, zieleńszy niż zwykle, oczy miał dziwnie błyszczące.
— Ha? dziwisz się, że mnie widzisz tak wystrojonego? — zapytał z przymuszonym śmiechem. — Nie chcę, aby ten pan wyobrażał sobie, iż prócz nich wszyscy ludzie są brudni i obszarpani... Oni człowieka tylko cenią z powierzchowności... Na razie więc trzeba im zaimponować i zagrać na ich dudce... Inaczéj niepodobieństwem będzie osiągnąć moralną przewagę.
Tłómaczył się tak, skrępowany i zawstydzony tą biedną elegancyą, która uwidoczniała jego nędzę, wychudzenie i brak przyzwyczajenia noszenia całéj odzieży.
Z fantazyą jednak nasunął na ucho świeży cylinder i zawołał:
— Chodźmy!...
Poszli w stronę placu Maryackiego: Tadeusz — milczący, Radolt — ciągle rozgorączkowany i podniecający się widocznie dźwiękiem własnego głosu.
— Na każdą jego uwagę mam już gotową odpowiedź!... Ho! ho!.. niech on nie myśli, że to balotowanie kasynowe albo kwestye wyścigowe... Po raz pierwszy w życiu ten pan może posłyszy głos, który mu wskaże jego obowiązki...
— Zkąd wiesz, o czem on z tobą chce mówić? — przerwał mu Tadeusz.
— Zkąd? — krzyknął Radolt — ależ to łatwe do odgadnięcia... Czuje we mnie nieprzyjaciela... lęka się mnie... chce mnie wyrozumieć, dyskutować zemną... usprawiedliwić się... Znam ja tę litanię na pamięć... Tryumf! tryumf dla mnie najwyższy to wezwanie!... Im więcéj się nad tém zastanawiam, tém więcéj tryumfuję!... Ha! ha!... liczą się ze mną... boją się mnie... Nareszcie!...
Doszli do rogu ulicy Kopernika.
Wielohradzki zatrzymał się na środku chodnika.
— Idź-że sam daléj, ja tu na ciebie zaczekam.
Lecz Radolt pochwycił go za rękę:
— Wiesz co, chodź ze mną do Malewicza. Będziesz świadkiem mojego tryumfu i jego upokorzenia.
Wielohradzki szarpnął się prawie gniewnie:
— Oszalałeś? cóż ja tam będę robił?
— Będziesz świadkiem starcia się dwóch kast... tragicznéj potyczki boséj armii z tymi, co noszą czerwone buty... chodź! chodź!...
Wielohradzki brwi ściągnął, twarz mu pociemniała z irytacyi.
— Idź sam!... będę czekać tu na ciebie... nie siedź tylko długo...
Radolt pokiwał głową.
— Zawsze z ciebie zmoczona kura... Boisz się narazić... Sądzisz, że im nasobaczę i nawymyślam! Nie lękaj się... potrafię się zachować przyzwoicie, przyzwoiciéj może niż oni.
Lecz Wielohradzki z najwyższym uporem zwracał się ku Wałom.
— Skoro chcesz mnie gwałtem zabrać z sobą — wyrzekł — uciekam.!. czekać będę na ciebie na Wałach, na pierwszéj ławce. Idź!... piąta już wybiła.
I zanim Radolt zdołał wyrzec jedno słowo, Wielohradzki oddalił się szybko, wywijając w powietrzu laseczką.
Wszedłszy w aleję Wałów, usiadł na pierwszéj ławce, zajętéj już przez dwie starannie ubrane żydówki. Wielohradzki, który był antysemitą zażartym, odsunął się na sam brzeg ławki. Odwróciwszy się od żydówek plecami, zaczął rozmyślać i zastanawiać się nad niekonsekwencyą swego postępowania.
Dlaczego właściwie zgodził się towarzyszyć Radoltowi? Dlaczego czeka na niego, narażając się, iż Malewicz może go zobaczyć w towarzystwie Radolta?
Związał się pewną przyjaźnią z Radoltem „na złość” sobie samemu i arystokracyi. Upokorzenie Malewicza cieszyło go. Zapewne; lecz czy rozsądnie, było narażać się na nienawiść Malewicza? Mógł przecież szkodzić mu i upokarzać go bez afiszowania się w towarzystwie Radolta.
Żydówki rozmawiały głośno, przeciągając dziwacznie samogłoski.
Wielohradzki, zdenerwowany, zatknął sobie palcem ucho. Lecz to niewiele pomagało. Skrzeczący głos przedzierał się z dziwaczną dokładnością i dręczył go fatalnie.
„Jeżeli Malewicz dopomoże Radoltowi i dźwignie go z biedy... — zaczął myśleć znowu — stanie się to niejako za moją przyczyną... Prawda, zrobiłem plotkę, powtórzyłem słowa Radolta, ale plotka ta ma jaknajlepsze następstwa... Kto wie? może Radolt nie ma słuszności, twierdząc, że w tych ludziach nie ma odrobiny serca... Kto wie?...”
Zaczął powoli odgarniać laską liście, które już spadały z drzew, i zgromadzać je w maluchną mogiłę.
„To pewne... — zakonkludował — że u „nich” mężczyźni muszą być lepsi niż kobiety.”
Nagle ktoś dotknął jego ramienia,
Tadeusz odwrócił się i ujrzał Radolta.
— To ja.. — wyrzekł literat — to ja!..
Wielohradzki wstał z ławki i z przerażeniem najwyższem spojrzał na swego kolegę.
Radolt był trupio blady, z czoła spływały mu krople potu, rozwiązany krawat wisiał mu wzdłuż kamizelki.
— Co ci jest? co się stało?...
Radolt uczepił się jego ręki.
— Powiem ci późniéj... chodźmy!..
— Gdzie? czy chcesz, ażebyśmy wstąpili do kawiarni?
Lecz Radolt głową potrząsł.
— Nie!... nie!...
— Odprowadzę cię do domu.
— Nie!... nie!.. nie chcę.. ja się tam zabiję!...
Drżały mu usta, ręce, nogi. Tadeusz, przerażony, usiłował posadzić go na ławce.
— Radolt!... oprzytomnij! Bój się Boga!.. Ludzie na ciebie patrzą!...
Lecz Radolt, jak małe dziecko, głowę tulił do ramienia Wielohradzkiego.
— Weź mnie ztąd!... — jęczał — weź mnie ztąd!... zaprowadź do siebie!... Och! gdybyś ty wiedział, co „oni” mi zrobili... gdybyś ty wiedział!...
Jedna z żydówek zbliżyła się ze współczuciem,
— Ten pan zasłabnął?... może co przynieść?
Kilku przechodniów zatrzymało się.
Wielohradzki, który unikał zawsze wszelkich scen ulicznych, podrażniony, zrozpaczony, uchwycił prawie brutalnie za rękę Radolta.
— Chodź do mnie!... — zawołał.
Radolt podniósł się z wysiłkiem i powlókł się za Tadeuszem, a tymczasem zebrany już tłum wymieniał uwagi:
— Co mu to? zemdlał?
— To nie.. może się trochę upił!
— E!... co znowu. Prędzéj z głodu, bo blady, jak śmierć angielska...
— Ale tam... z głodu, taki kibic w cylindrze i lakierkach...
— A może mu ojciec umarł!
Tymczasem Tadeusz, lękając się nowego wybuchu rozpaczy ze strony Radolta, nie badał, nie pytał, lecz szedł szybko, wlokąc za sobą ten szmat człowieka, zgniecionego nagle jakąś przeciwnością. I mimowoli Tadeusz czuł pewną odrazę do Radolta, do tych jego publicznych i jawnych łez, bezsilności, tchórzostwa. Zdawało mu się, że Radolta okrył nagle trąd, że wlecze za sobą cień jakiś, chorobliwy i brzydki. Nie miał odwagi obejrzeć się i spojrzeć w twarz swego towarzysza. Biegł pod ścianą domów, patrząc z trwogą w dal uliczną, czy nie spotka kogo z „kasynowców.”
Ulica była prawie pusta i czasem tylko cicho środkiem przemknęła się kareta, sunąca delikatnie na gumowych kołach. Okna przeważnie kryła biel storów. Rozpoczynał się powolny powrót z wód i wyjazd na jesienne polowania. Arystokratyczna część miasta miała wygląd eleganckiego cmentarza.
Nareszcie Wielohradzki i Radolt dotarli do bramy domu zamieszkiwanego przez Wielohradzkich. Tadeusz trwożne spojrzenie zagłębił w bramę. Nie chciał, aby stróż widział jego nowego gościa. Lecz stróż siedział w swéj izdebce, która była czysta, widna, pokaźna i miała nawet firanki muślinowe, zasłaniające okienka wychodzące na bramę. Przebiegli dziedziniec i zaczęli wdrapywać się na wschody. W ciszy słychać było ich kroki i podciąganie nosem Radolta, który widocznie nie miał chustki. Tu, w téj klatce wschodowéj, Tadeusz uczuł się bezpiecznym, wiedział, iż nikt nie zobaczy Radolta. I równocześnie z ustąpieniem téj obawy obudziło się w nim coś nakształt litości. Miał ochotę pożyczyć literatowi swéj chustki, lecz prędko myśl ta ustąpiła innéj: jak téż matka przywita tego nieproszonego gościa, co jéj powiedzieć, jak wytłómaczyć?
Niezdecydowany, otworzył kluczem drzwi przedpokoju.
— Wejdź — wyrzekł do Radolta, który stał u progu — zaczekaj chwileczkę, uprzedzę moją matkę!...
Wszedł do pokoju. Radolt pozostał w sionce.
Wielohradzka siedziała przy oknie, wszywając w pasek aksamitną spódnicę. Tecia klęczała przy niéj i kończyła obszywać jedwabnym sznurem brzeg spódnicy. Ametystowa barwa aksamitu płonęła cała w blasku zachodzącego słońca.
Wielohradzki zbliżył się do matki.
— Mamusiu! — wyrzekł przyciszonym głosem — pan Radolt przyszedł ze mną.. niech mamusia poprosi go na herbatę...
Białe czoło Wielohradzkiéj przecięła rasowa zmarszczka. Giest ręki, wyniosły i zimny, odpowiedział przecząco. Nie wyrzekła ani słowa, lecz widocznem było, iż zawrzała oburzeniem na tego „obszarpanego” intruza, który niedość, że zaciągał Tadeusza do podejrzanych miejsc zabaw i taniéj wesołości, ale teraz jeszcze swą cynicznie brudną postać pod dach jéj wprowadzał.
Lecz Tadeusz, nagłym instynktem zdjęty, pochylił się nad matką.
— Mamo!.. — wyszeptał — Radolta wielkie spotkało nieszczęście... Nie mogłem go tak zostawić... Mdlał na ulicy...
Z czoła Wielohradzkiéj znikła zmarszczka. Stara kobieta powstała natychmiast z twarzą w srebrze włosów, dobrą i nagle zainteresowaną. Aksamit fioletowy opływał ją dokoła, jak dostojna dalmatyka.
— Niech wejdzie! — wyrzekła z prostotą.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.