<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom II Cały tekst |
Indeks stron |
— Niech pan poczeka, dam panu jeszcze jedną chustkę!...
I dobrotliwie Wielohradzka wyjęła z drżących rąk Radolta zwiniętą w kłębek szmatkę, mokrą od łez i czarną od smug fiksatuaru, którym sobie literat wysmarował obficie zwykle rozczochrane pasma długich włosów.
— Pani... mi... daruje... — jąkał się Radolt, łkając coraz głośniéj — pani mi daruje... ale... ja... nie mogę się wstrzymać od łez...
— Niech pan płacze! — wyrzekła Wielohradzka. — Skoro panu będzie lżej na sercu, to pan nam opowie, co pana spotkało. Naturalnie, jeżeli to nie będzie niedyskrecyą z naszéj strony wdzierać się w pana tajemnice.
— Och nie!... nie!... ja powiem... powiem... tylko teraz nie mogę... bo mnie łzy duszą...
Ze drzwi kuchenki wysunęła się Tecia z tacką, na któréj bieliła się filiżanka.
— Proszę pani... kwiat pomarańczowy!
— Dobrze, postaw na stole i podaj cukierniczkę.
I wszyscy troje, zgromadzeni dokoła siedzącego na krześle Radolta, tworzyli prąd sympatyi i współczucia. Wielohradzka i Tecia krzątały się ze łzami w oczach, przerażone i smutne na widok téj rozpaczy nędzarza w wytartym tużurku, ocierającego oczy w końce rozwiązanego krawata. Tadeusz w hermetycznem zamknięciu mieszkania dozwolił sercu swemu na wydobycie się chwilowe ze skorupy egoizmu i co chwila pochylał się nad plecami szlochającego Radolta.
— No! no!... — uspokajał go — nie płacz... nie płacz... widzisz przecież, że jesteś między życzliwymi ci ludźmi!
Powoli łkanie umilkło, przeszedłszy w cichy jęk.
Radolt położył głowę na stole i tylko pod cienką tkaniną tużurka widać było różaniec jego kości pacierzowéj, wstrząsany spazmem bolu. Cienie występowały z kątów pokoju i wydłużały się na powierzchni posadzki. Firanki okien przybrały dziwnie błękitną barwę.
Tadeusz usunął się do swego pokoju i, pociągnąwszy za sobą matkę, opowiedział jéj pokrótce cały przebieg sprawy z Malewiczem. Naturalnie, zataił swoje gadulstwo. Wielohradzka pokręciła głową.
— Cóż oni mu takiego mogli zrobić? Przecież nie dopuścili się jakiegoś trywialnego czynu; ludzie tak dobrze wychowani... tak dobrze urodzeni... Ten Malewicz toć jedna z najdystyngowańszych rodzin... Pojąć nie mogę.. Ha, zobaczymy...
Delikatna sylwetka zarysowała się na progu.
— Proszę pani — wyszeptała Tecia ~ samowar się gotuje, szynkę ułożyłam na talerzyku, zapaliłam lampę... czy mam ją wnieść do pokoju?
— Tak! tylko uważnie, ażebyś nam nagle w oczy nie zaświeciła. Biedak napłakał się tyle...
— Dobrze, proszę pani, postawię z tyłu, po za nim, na komodzie... Dobranoc państwu!
Wyszła tak cicho, jak zjawiła się. Tadeusz poczuł nagle rozrzewnienie w sercu i chwilę na drzwi patrzył. Jasna smuga światła padła przez szczelinę. Tadeusz schwyci! rękę matki i pocałował.
— Dziękuję mateczce... — wyszeptał.
— Za co?
— Że mamcia taka dobra...
Lecz Wielohradzka, która miała sama łzy w oczach, zaczęła śmiać się z udaną dobro dusznością.
— Co téż ty gadasz? to mój obowiązek!
Weszli oboje do pokoju.
Zastali Radolta, stojącego przy stole.
Był straszny.
Blady, opuchły, z czarnemi pręgami fiksatuaru rozmazanemi na białéj masce twarzy. Nie płakał już lecz drżał cały, tuląc ręce ściśnięte w kułak do zapadłéj piersi.
— Chciałem państwa pożegnać! — wymówił z wysiłkiem.
Lecz Wielohradzka zbliżyła się ku niemu i zawołała prawie ze śmiechem:
— Co téż to pan mówi? zostanie pan u nas na herbacie... Będzie panu lżéj, weseléj. Tadziu, zajmij się panem... ja zakrzątnę się koło herbaty.
Bez oporu Radolt zajął znów swe dawne krzesło i siedział teraz w milczeniu, oczyma załzawionemi śledząc Wielohradzką, która ze zdwojoną żywością zastawiała stół i zapuszczała rolety.
W półświetle lampy trójkąt jego twarzy, przecięty ciemną linią zsiniałych warg, miał fatalny wygląd planującéj w przestrzeni mary. Tadeusz mimowoli doznał uczucia nerwowego przestrachu. Był-że to człowiek żyjący? byłoż to widmo, bielejące w cieniu?
Lecz Wielohradzka wniosła samowar i nagle miedź zabłysła hypnotyzującem światełkiem. Błędne źrenice Radolta uparcie śledziły wyniosłą postać staréj kobiety. Poczem zaczęły powoli toczyć się wzdłuż otaczających go przedmiotów. Widocznem było, iż ta ofiara fatalizmu oddawna nie wiedziała czem, jest gniazdo rodzinne. Dym kawiarniany zasłaniał jasność lampy, płonącéj na bieli obrusa, po środku okrągłego stołu. I łopotanie wichru i śniegu po szybach, dobrze osłoniętych czysto wypranemi firankami, dobrze zakitowanych i okrytych warstwą ciepłą mchu, nie obiło się dawno o jego uszy, pełne zgrzytu i świstu moralnéj i materyalnéj wichury.
Gdy pociągnięty przez Tadeusza zasiadł do stołu przed gorącą filiżanką herbaty i nasmarowaną kajzerką, nowy potok łez zalał mu lica. Wielohradzka, stawiająca w téj chwili czajnik na wierzchu samowara, delikatnie, ostrożnie położyła swą piękną rękę na pochylonéj głowie literata.
— Powiedz pan wreszcie — wyrzekła z macierzyńską troskliwością — jak się to stało? co oni panu zrobili?...
Szybko odsunąwszy się od stołu, ująwszy kolana splecionemi rękami, wśród łez i jęku skarży się Radolt, opowiada, przerywa, kryje twarz w zmoczoną szmatę chustki lub ociera oczy w brzeg obrusa.
W milczeniu, zesztywniali ze zgrozy, z oczyma utkwionemi w opowiadającego, Wielohradzka i Tadeusz słuchają.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
I przed ich oczyma przesuwa się cała scena fatalna, potworna, wskrzeszana teraz prostemi słowy, bez przesady i kłamliwych wykrętów.
Więc — wejście Radolta do mieszkania Malewicza. Przywitanie się dwóch dawnych kolegów, z początku zimne i chłodne, i stopniowe topienie się tego chłodu pod wzrastającą dobrodusznością Malewicza. Professional lover zaczyna wdawać się w dyskusyę z Radoltem i nagle pyta:
— Dlaczego mówiłeś pan, że nowelka, którą wydrukowało pewne pismo, nie jest mojego pióra, lecz została kupiona przeze mnie od Podgórskiego?
Chwilę Radolt miesza się i nie umie znaleźć odpowiedzi. Jakkolwiek był przygotowany na to pytanie, na walkę słów, na szermierkę zdań, na wygłoszenie dość brutalnéj tyrady, to przecież grzeczny ton Malewicza, jego wykwintne maniery i ten sposób mówienia nawpół ironiczny, a przecież uprzejmy, odrazu wysadzają z siodła bywalca knajp i drukarskich, pełnych zaduchu izb mieszkańca. Gdyby Malewicz doskoczył doń z gniewem, furyą, rzucił się nań gwałtownie, bojko mistyczny, jakim był Radolt, odpowiedziałby mu w tym samym tonie i uchwyciłby ster całéj sceny bez najmniejszój trudności. Lecz Malewicz pyta z niechcenia prawie, z grzecznym wyrzutem: „dlaczego mówiłeś pan”, i mówiąc to, ogląda swe ładne, błyszczące paznogcie. Radolt błądzi wzrokiem po rozwieszonéj na ścianie zbrojowni, po gobelinach, zakrywających drzwi, zatrzymuje się na wysmukłéj statuetce, stojącéj na środku stołu.
W pokoju tym pachnie elegancki mężczyzna i wytworna kobieta. Radolt, piorunujący na zbytki i salony, mimowoli mruży delikatnie powieki. Jakże się kłócić w takiéj atmosferze? rzucać argumenty zebrane w dymie taniéj knajpy w tę przestrzeń zapełnioną artystycznemi cackami?
Radolt jest estetą, wie dobrze, co jest harmonia i dlatego jedynie na zapytanie Malewicza odpowiada zdławionym głosem, któremu usiłuje nadać cechy pewnéj buty:
— Bo takie jest moje przekonanie!
W lustrze, oprawnem w wązkie srebrne ramy, widzi swą trójkątną, zielonawą twarz, synonim nędzy i wyniszczenia. Przez szerokość stołu ma przed sobą piękny, czysty, biały kark Malewicza i dostrzega w skróceniu jego kształtny profil i ironii pełne oczy. Mówić o „zanikającéj i butwiejącéj kaście” czy to możliwe?
Malewicz milczy i nagle, podniósłszy głowę, znajduje się naprzeciw Radolta. Chwilę w czarne, rozszerzone źrenice korektora zatapia swe stalowe, chłodne, marzące oczy. I szybko, jakby recytując wyuczoną rolę, zaczyna mówić o ciężkich warunkach literackiego zawodu, o niezliczonych przeszkodach, jakie muszą znajdować się na drodze każdego rozpoczynającego ten zawód człowieka. I powoli ożywia się, głos jego, nabiera pewnych cieplejszych odcieni, giesty robią się okrąglejsze, przyjaźniejsze.
Powstał nawet i chodzi teraz wzdłuż pokoju, zatrzymując się czasem przed siedzącym wciąż Radoltem. I tylko teraz unika spotkania się ze wzrokiem swego dawnego kolegi szkolnego.
— Jeżeli ja... — mówi — na pierwszym kroku mam trudności i zawody, cóż to musi być pomiędzy tymi, którzy piszą dla centa, dla wywalczenia sobie kawałka chleba... Prawda?
— Prawda! — przyświadcza Radolt.
Chęć kłótni, rozprawy gorącéj opuściła go zupełnie. Atmosfera piżma, którém napojono gobeliny, i ten zbytek, tworzący ciszę kołyszącą do snu moralnego, w szalony sposób zaczyna działać na rozstrojone nerwy literata. Zagłębił się w fotelu, lecz nogi ze zbyt długiem! spodniami ukrył pod serwetą stołu. Na chwilę jeszcze budzi się w nim usypiająca energia, wtedy gdy Malewicz stawia przed nim pudełko cygar.
— Dziękuję!... — odpowiada sucho i sam dziwi się, jak to niegrzeczne odezwanie się, źle brzmi wśród ścian tego miękkiego gniazda.
Lecz Malewicz mówi daléj. Od czasu do czasu rzuca słowo francuskie, widoczném jest jednak, iż stara się mówić przeważnie po polsku. I pyta, zkąd a nienawiść szalona, jaką żywią dzisiejsi zwłaszcza belletrysci do wyższego świata, który przecież może dla nich więcéj uczynić, niż cała szara większość pseudo-inteligencyi?
— Gdybyście nas znali!... gdybyście nas przynajmniéj znali!... — woła, wzruszając ironicznie ramionami.
— Jednakże... — protestuje Radolt.
— Co? — przerywa Malewicz — jednakże? Znacie nas? jak? gdzie? kiedy?... Widzicie nas zdaleka i tworzycie sobie najfałszywsze o nas pojęcie. Widząc mnie, naprzykład, dlatego, że mam mortimery wiedeński szyk i jestem czysto umyty, nienawidzicie mnie... Pan sam mnie nienawidzisz: przyznaj się pan, prawda?
Oparł się o stół, uśmiechnięty blado, kokietujący na zimno, tak, jak to czynił z kobietami w chwili miłosnéj ekstazy.
Radolt uczepił się ramion fotela i powtórzył z rozpaczliwym uporem:
— Nie!... Dlaczego miałbym pana nienawidzieć? ale... takie jest moje przekonanie...
— A moje przekonanie jest, że pan jesteś nieszczęśliwy i wyjątkowo zdolny człowiek. Zawsze mnie pan interesowałeś... Nawet jeszcze w szkołach troszczyłem się o pana... potém znikłeś mi pan z oczu; dopiéro teraz zacząłem się zastanawiać, że dać się zmarnować panu, to rzecz zła i karygodna...
Radolt otworzył szeroko oczy. Ktoś nim się zajmował? troszczył się o niego? uznawał go za człowieka talentu?... Jasność zalała mu mózg, a gorąco rozsadzało pierś. Powstał z krzesła.
— Gdybym się téż panem zajął, dźwignął pana, wysłał za granicę? ha? co? — pytał dobrodusznie Malewicz — cobyś pan na to powiedział?...
Po czole Radolta płynął pot. Cała jego moralna istota w téj jednéj chwili przebiegła Kalwaryę przeżytych nędz i agonii. Opierając się o stół, wybełkotał:
— O... panie hrabio...
Malewicz odstąpił od niego kilka kroków i głos podniósł, wymawiając dobitnie każde słowo:
— Czy i wtedy jeszcze mówiłbyś pan, że Malewicz jest próżniak i skupuje gotowe nowelki do umieszczania pod swojem nazwiskiem?
Radolt, w ekstazie wyzwalającego się z więzów ptaka, odparł:
— O, panie hrabio!... ja byłbym ci wdzięczny całe życie!...
Malewicz w ręce klasnął.
I nagle z fałd gobelinów wystąpili czteréj mężczyźni: Pozbitowski, Charłupko, Bodocki i młody Orzecki. Stanęli milcząc w czterech rogach salonu.
Przez purpurowe zasłony okien światło koralowe opływało twarz trupią Radolta, który, nie rozumiejąc jeszcze o co idzie, mimowoli, niezgrabnie kłaniał się tym ludziom.
— Biorę panów za świadków... — wyrzekł wolno i dobitnie Malewicz — iż ten pan miał ochotę uczynić ze mnie ofiarę szantażu!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Gdy Radolt skończył, oboje Wielohradzcy siedzieli, milcząc, jakby nagle groza zamroziła im na ustach słowa.
Lecz Radolt zaczął znów jęczeć i skarżyć się boleśnie:
— Boże mój!... — płakał — jutro ta cała historya rozejdzie się po Lwowie... Jestem zgubiony.... Wszystkie pozory są przeciw mnie... A! a! jak oni to zręcznie urządzili.. jak oni mnie podeszli... o!.. jak ja cierpię!...
Tarzał głowę po krawędzi stołu smutnym ruchem rozpaczającego chłopa. Nareszcie oba łokcie położył na stole i lamentował głośno, zawodził, jakby nad nim, nie miastowy sufit, ale strzecha chałupy krzyk jego żałosny tłumiła.
— A tom dobrze wyszedł... wdałem się z panami, i oto co ze mnie zrobili!.. A dobrze mi tak!.. Po co między nich lazłem!.. Po co się dałem złapać na ich piękne słówka!.. Przyjaciel!.. interesował się mną!.. Och!.. co oni zamiast serc mają... pustkę?.. co oni zamiast serc mają?
I nagle porwał się z miejsca Tadeusz i zaczął szybko biegać po pokoju. Ogarnęło go szalone wzruszenie. Lecz nie pochodziło ono jedynie z żalu nad Radoltem, lecz i z téj budzącéj się w nim, a na pozór uśpionéj rozpaczy, jaką przeszedł sam niedawno z powodu zdrady Muszki. Jęk Radolta odbijał się w jego piersi zdwojoném echem. Zdawało mu się, że to on sam wyrzuca z głębi siebie te słowa.
— Po co pomiędzy nich lazłem? oto, co ze mną zrobili! dlaczego im zaufałem?
Ten drugi, blady, podobny do widma, skąpanego w mgle łez, to było tylko odłączenie się cząstki jego własnego bólu i skrystalizowanie się w pewną formę. Z szaloną egzaltacyą wybuchnęły w nim wszystkie zasklepione rany i bóle. Nie mógł dłużéj wytrwać w milczeniu. Zapragnął sam się żalić, nie przez usta Radolta. Zgrzytając zębami, na zapytanie: co mają zamiast serca? — rzucił głosem, w którym szemrało całe morze goryczy:
— Co? zamiast serca?.. Końską podkowę! bożka elegancyi! psa do polowania na dziki!.. que sais-je!...
Wielohradzka pragnęła uspokoić go giestem i słowy.
— Ależ, Tadziu!...
Lecz on przerwał jéj szybko:
— Nie! nie!.. sama matuś widzi, co z nas ten piękny mamin świat zrobił!...
Nie płakał wszakże, tylko trząsł się cały, a oczy mu nagle pociemniały i zdawały się cofać w głąb głowy. Szerokim giestem ukazał na Radolta i uderzył się w piersi.
— O!.. niech mamcia patrzy!.. tak wygląda każdy, co się do nich zbliży! To są dzieła tych panów i pań!.. Uciekać! uciekać od nich na kraj świata... jak od morowéj zarazy!..
Wielohradzka powstała z miejsca, oczy miała łez pełne.
— Mój Tadziu! proszę cię!.. błagam!.. uspokój się!...
Lecz on biegał wciąż po pokoju z głową podaną naprzód, roztrącając meble, uderzając się o kanty krzeseł.
— Nie!.. nie!. nie mogę być spokojny... ja nigdy już spokojny nie będę... Zanadto przecierpiałem, ażebym mógł odzyskać spokój... a! nędznicy!
Teraz jego głos tłumił łkanie Radolta.
Egoizm jego brał górę nawet w chwili bólu i przytłaczał sobą wszystkie inne cierpienia.
Nagły łoskot powrócił go do równowagi.
Radolt, wyczerpany, osunął się zemdlony na ziemię.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Noc.
W pokoju Tadeusza pali się wstawiona w miskę z wodą świeca.
Na łóżku leży Radolt rozebrany, okryty kołdrą, majaczący i skarżący się ciągle niewyraźnemi słowy.
Wielohradzka ostrożnie, delikatnie, przytrzymując jedną ręka szumiące fale jedwabnych podszewek, drugą zmienia na głowie literata leżący kompres.
Poczem szybko, cicho oddala się, przymykając lekko drzwi.
W pierwszym pokoju pali się lampa i koło zasłanéj prześcieradłami sofy kręci się ubrany jeszcze Tadeusz. Na pozór spokojny, ma jednak w zaciśnięciu warg nerwowy rozstrój i ból stłumiony.
Wielohradzka podchodzi do sofy i układa poduszki.
— Będziesz źle spał!.. — szepce, zwracając się w stronę syna.
Tadeusz macha ręką.
— Co tam!.. — odpowiada — gdybym był spokojny moralnie, przespałbym się doskonale na podłodze... Ale tak!
Wielohradzka siada na fotelu i przyciąga do siebie syna, patrzy w jego twarz ze smutkiem i niepokojem.
— Dlaczego ty ciągle myślisz o tém? — pyta. — To już minęło, stało się. Karta odwrócona, krzyż położony! Taka widać była wola Boska.
— Mama posiada chwalebną rezygnacyę; ja jéj nie mam.
— Moje dziecko! rezygnacya toć wynik konieczności. Co ci pomoże szarpać się i rzucać pioruny na... tych ludzi? Przedewszystkiém, ubliżając im, ubliżasz samemu sobie, ponieważ bądź co bądź... rodem do nich należysz. Ten biedny chłopak złorzeczy na... dwór, taka to już koléj i konieczność — ale ty, Tadziu? prawdziwie nie rozumiem chwilami, jak możesz tak zapominać o własném swém pochodzeniu, o własnéj swéj godności!..
Prostowała się, odzyskiwała znów całą dystynkcyę wielkiéj damy, lecz Tadeusz smutnym giestem przeciął jéj dalsze słowa.
— E! proszę mamy... — wyrzekł, siadając na brzegu sofy — to są wszystkie piękne słowa... a rezultaty są inne i ciężkie do przebycia. Ja wiem jedno: mam dosyć bywania w wielkim świecie i pragnę odsunąć się jeszcze więcéj.
— Dlaczego wszystkich tych ludzi podciągasz pod jedno miano? Pomiędzy nimi są ludzie wielkiéj zacności i nadzwyczajnych zalet...
— Być może! ja jednak poznawać ich nie pragnę. Dosyć mi tego, co przeszedłem i...
Ujął rękę matki i dokończył:
— I co mamcia przeszła...
Oczy Wielohradzkiéj zaszkliły się łzami. Po raz pierwszy Tadeusz, zamiast czynienia jéj gorzkich wymówek, wspomniał o jéj cierpieniu. Probowała jednak protestować.
— O... ja... — wyrzekła — ja w téj sprawie się nie liczę. To ty, moje biedne dziecko, ty przeszedłeś wiele...
Tadeusz, po dawnemu, osunął głowę na kolana matki.
— Tak... matuchno!.. oboje przeszliśmy smutne chwile. Ale niechże się to nie powtórzy... Odsunę się jeszcze więcéj od nich... skończyły się prowadzenia kotylionów i wodzirejostwo! Niech im tam aranżuje tańce kto chce... Ja mam dosyć... wolę siedzieć w domu.
Wielohradzka westchnęła. Serdeczna radość ogarnęła ją, gdy czuła znów głowę syna pokorną i łagodną, tulącą się do niéj z ufnością, lecz troska o „karyerę” dławiła ją ciągle jak zmora.
— Czy to nam źle tak razem?.. — szeptał Tadeusz — będę mamci czytał w zimowe wieczory gazety, książki... Tecia nam zrobi herbaty... Panie będziecie szyły... Nie, daję słowo, takie ciche życie może mieć wiele uroku: zobaczy mama!
Wielohradzka smutnym wzrokiem spojrzała dokoła.
Ten biedny i czysty pokój wydawał się jéj w téj chwili grobem, w którym Tadeusz dobrowolnie chciał się zagrzebać.
— I wie mama... — ciągnął daléj Tadeusz — ja, im więcéj się zastanawiam, tém więcéj dochodzę do przekonania, że Tecia byłaby dla mnie doskonałą żoną, a dla mamy wyborną synową.
Ujął rękę matki i podłożył sobie pod głowę.
— Niech się mamcia nie gniewa... nie unosi... nie sprzeciwia. Ile razy mamcia mówiła, że kobieta powinna być cichą, łagodną, skromną! To są wyrazy mamy. Czy Tecia nie jest właśnie taką cichą, łagodną kobietą?..
— Tak! ale czy ta partya dla ciebie?
Tadeusz uśmiechnął się z ironią.
— Mamciu!.. najlepiéj o „partyach” nie wspominać. Nie udają się nam owe „partye”; wiemy coś o tém...
I nagle wpadł w rozdrażnienie, porwał się od kolan matki i, siedząc na ziemi, zaczął się bić rękoma po głowie.
— Czego mamcia mi przypomina te brudy? czego?..
Wielohradzka przerażona pochwyciła go za rękę.
— Tadziu!.. co robisz? głowa cię rozboli!.. ja ci nic nie przypominam... Więc myślisz, że Tecia...
Aby go uspokoić, chwytała się imienia Teci; lecz Tadeusz, wciąż rozdrażniony, mówił teraz szybko, urywanemi zdaniami, połykając słowa:
— Partya... to była partya... ta kokietka, ta bourgetowska panna... ze swym posagiem i z psiarnią... Partya!.. która wpędziła ich w długi.
I nagle zwrócił się ku matce.
— Ileż mamcia ma długów?
Nie mówił: ile „my” mamy długów, lecz: ileż mamcia, tak już przywykł wszystkie ciężary materyalne spędzać na plecy matki.
— Co ci do tego! — westchnęła Wielohradzka.
Lecz on uparcie nalegał, drapiąc nerwowo podłogę paznogciami.
— Nie! nie!.. muszę wiedzieć! chcę wiedzieć, ile też mamcię ta stosowna dla mnie partya kosztowała...
— Och!.. proszę cię, nie mówmy o tém...
— Owszem, mówmy. To przecież jeszcze jedno dobrodziejstwo ze strony tych... państwa...
I wśród téj nocnéj ciszy z ust Wielohradzkiéj zaczęły padać drobne cyfry, nic nie znaczące wobec milionów poruszanych przez ręce ludzkości, lecz dzwoniące uparcie w ciasnéj klatce skromnego mieszkania. Tyle Zimermanowi... tyle... I za każdą cyfrą twarz Wielohradzkiéj przeciągała się, rysy ostrzały w świetle lampy. Tak! tak!.. tyle pieniędzy!.. piętnasty procent i wypłata na raty...
Tadeusz słuchał, lecz cyfry te nie przerażały go.
Kilkaset guldenów!... Pokręcił głową. Słyszał często Pozbitowskiego, Malewicza wyliczających cyfry swych długów. Była to inna litania, z tysiącami. Lekko więc porwał się z ziemi i, ukląkłszy znów przy kolanach matki, śmiać się zaczął.
— E!.. nie takie to znów miliardy!.. — mówił prawie wesoło. — Całą zimę siedzieć będę w domu i wezmę się do przepisywania ról, skoro egzemplarzy teatralnych przepisywać nie mogę. Mamcia mi to wyszpera, tylko ostrożnie... Zobaczy mamuś, Tadzio też dopomoże do spłacenia długów, ożeni się z Tecią i będzie z wodzireja — ojcem rodziny!
Wielohradzka uśmiechnęła się blado i, pragnąc do reszty wprowadzić syna w dobry humor, odparła:
— Ha!... to widzę iż trzeba mi rozmówić się z Pikniewiczową. Niech oddadzą pierścionek panu Janczewskiemu...
Lecz teraz Tadzio porwał się, jakby sparzony ukropem:
— Nie!.. nie!.. niech mamcia jeszcze oficyalnie nie występuje... Mamy czas...
Wielohradzka, uszczęśliwiona z tego braku stanowczości, przyświadczyła:
— Tak!.. tak!.. mamy dosyć czasu... Staraj się dobrze wybadać swe serce... Tecia także...
Tadeusz całował kolejno palce Wielohradzkiéj z dziecinną, ładną pieszczotą.
— O jedno mamcię proszę... niech tylko mamcia nigdy nie nalega na mnie, ażebym powrócił pomiędzy „tych ludzi“ i kotyliony prowadził. Nie mam ochoty wpaść kiedy w taką zasadzkę, w jaką wpadł ten biedny Radolt...
— Och!.. — zaprotestowała Wielohradzka — tobie nigdy coś podobnego wydarzyć się nie może.
Wielohradzki głową kiwał.
— Kto to wie... z nimi nie można być bezpiecznym i spokojnym.
Przez pokój, jak niewidzialny nietoperz, przesunął się cichy jęk Radolta.
Wielohradzka przytuliła do siebie syna, jakby chroniąc go od powiewu téj skargi.
— To... on z chłopów? — spytała szeptem.
— Tak!...
— To nic dziwnego, że tak niewytrzymały na moralne cierpienie. Fizyczne zniesie łatwiéj... widziałam to nieraz na wsi...
I znów przez pokój przebiegł jęk, jakby zawodzenie baby nad zgłodniałą na przednówku „gadziną”.
Nazajutrz rano Tadeusz wszedł do biura ze stałém postanowieniem poróżnienia się z Malewiczem.
Radolt leżał bezprzytomny, i wezwany doktor zapisał długą litanię lekarstw i okłady z lodu na wierzch głowy.
Tadeusz spał źle, sofa miała zepsute sprężyny, rano — nie mógł umyć się w swym pokoju, przytém musiał biedz po doktora, do apteki. Wszystko to wprawiło go w jaknajgorsze usposobienie. Pragnął więc na Malewiczu pomścić, nie jego postępek z Radoltem, ale swoje niewyspanie i utrudzenie.
Usiadł przed biurkiem z hałasem i natychmiast kopnął nogą kosz pełen papierów, który się znajdował obok krzesła.
Malewicz siedział już przy swém biurku i podniósł głowę z nad książki, którą czytał. Zobaczywszy Tadeusza, głośno i wesoło zawołał:
— Jak się masz!.. dobrze, żeś przyszedł.
Wielohradzki mimowoli skinął głową i zaciął usta.
Malewicz powstał z miejsca i szybko ku niemu podszedł.
— Wiesz, co się stało? — zapytał — ten infamis Radolt chciał urządzić szantaż... Należy, ażebyś wiedział, jak się rzecz miała, gdyż przed tobą właśnie ten pan ośmielił się oskarżać mnie o kradzież literacką...
Zbliżył się zupełnie do Tadeusza, wytworny, grzeczny, uprzejmy, błyskający bielą ślicznych zębów — pan w każdym calu — starający się podbić swym wdziękiem i zjednać sobie teraz jaknajwiększą ilość przyjaciół.
Chodziło mu bardzo o Tadeusza. Znał jego wadę plotkarską, wiedział, że Wielohradzki może być najlepszym kolporterem téj całéj sprawy. Zwłaszcza pomiędzy ludźmi, z którymi żył Radolt, Tadeusz mógł opowiedzieć historyę szantażu tak, jak ją chciał mieć opowiedzianą Malewicz, a hrabicz-autor pragnął zjednać sobie zarówno plebs jak i całą wyższą sferę towarzystwa lwowskiego. Powoli nabierał coraz więcéj autorskiéj pretensyi i chciał, aby rehabilitacya była głośna i szybka. Sprytem swym odgadł wewnętrzne usposobienie Tadeusza. Pochylił się ku niemu i ujął go delikatnie pod ramię.
— Chodź! — wyrzekł uprzejmie — opowiem ci tę całą scenę...
Wielohradzki, ociągając się, powstał. Nie chciał być nadto brutalnym. Czuł rękę Malewicza przyjacielsko obejmującą jego ramię. Ręka ta była niezmiernie giętka, ale silna jak stal.
Zaczęli obaj chodzić po brzegach dywanika, przecinającego szarą linię posadzkę pokoju.
Malewicz półgłosem opowiadał scenę, którą miał z Radoltem. Eskamotował zręcznie niektóre szczegóły. Powtarzał ciągle: entre nous i powiększał swą serdeczność względem Tadeusza.
Ten ostatni, z początku nadęty i kwaśny, powoli stawał się niezdecydowanym i miękł w téj niepewności, jaka go ogarniać zaczynała.
Zapewne — nauka, jaką Radolt odebrał, była ciężka, lecz czy nie zasłużył na nią, rozgłaszając ową potwarz, tak ubliżającą Malewiczowi? Posądzić autora o podpisanie się pod cudzém dziełem było to samo, co uczynić go złodziejem. Malewicz z bocznéj kieszeni żakietu wydobył manuskrypt nowelli, brulion pokreślony i mozolnie widocznie pisany. Podsuwał go pod oczy Tadeuszowi. Wielohradzki przyznał, iż było to pismo Malewicza. I natychmiast hrabia pochwycił go tryumfalnie za rękę, wołając:
— Tu vois!... tu vois!...
Tadeusz zaczął protestować. Wszakże on nigdy nie wątpił w prawdziwość słów Malewicza. Wiedział dobrze, iż nowellę pisał hrabia, a nie Podgórski. I na zapytanie Malewicza, czy widział Radolta, odparł wymijająco:
— Tak... krótką chwilę...
Malewicz nie puszczał ręki Wielohradzkiego.
— Przypuszczam... — wyrzekł — iż teraz chyba przestaniesz znać się z tym człowiekiem. Żaden z nas mu ręki nie poda... Nie sądzę, ażebyś chciał się wyróżnić.
Tadeusz dwuznacznie wzruszył ramionami, lecz Malewicz nalegał gorąco.
— Teraz powinniśmy trzymać się wszyscy razem i nie dać temu proletaryatowi literackiemu zjeść nas swemi potwarzami i szantażami. N’est-ce pas?...
I Tadeusz, patrząc w ziemię, odparł:
— Certainement!
Malewicz uścisnął go kilkakrotnie za rękę i tryumfująco zabrał swój brulion, który rozłożył na sofie.
— Pójdę teraz do Kafthana... pokażę mu manuskrypt i opowiem rzecz całą.
Wyszedł.
Tadeusz powrócił do biurka zły i osowiały. Rad był, że nikt go nie widział spacerującego pod rękę z Malewiczem. Przypomniał sobie nocną rozmowę z matką, postanowienie unikania tych ludzi. W głębi jego duszy tkwiło jeszcze przekonanie, że Malewicz postąpił źle, lecz już z drugiéj strony Radolt powoli tracił swą rolę ofiary. Malewicz miał racyę mścić się za rozsiewanie nieuzasadnionéj potwarzy. Zdrowy, tryumfujący, czysto ubrany i grzeczny hrabia przeważał szalę sympatyi na swą stronę.
Impulsywność bowiem Wielohradzkiego oparta była jedynie na materyalnych wrażeniach. Zmysły rozstrzygały o jego sympatyach i antypatyach. Słuch, wzrok, węch... Estetyka jego była banalną estetyką Lemkego. To i to było piękne, tamto zaś — brzydkie. Nie widział nigdy tragicznego piękna w szpetocie.. Wymuskanie linij i gładkość płaszczyzny podobała mu się przedewszystkiem. Chromolitografie miały dla niego wdzięk nadzwyczajny. Stanąwszy przed płótnami Van Gogha, odwróciłby się od nich ze wstrętem. Radolta jęk i twarz upiora, pobladłego od wewnętrznéj walki z marą porządku społecznego, wydawała mu się brzydką w porównaniu z prześliczną cerą Malewicza. Nieporządek i nieład, jaki obecność Radolta sprawiła w jego pokoju, dopełniały wrażenia.
Wróciwszy do domu, zastał matkę i Tecię przerażone nowym atakiem spazmatycznego płaczu, z jakim przebudził się Radolt z półsnu, w którym był pogrążony. Doktór miał powrócić nad wieczorem. Trzeba było iść znów do apteki. Słowem, nie mówiono o nikim i niczém, tylko o Radolcie. Tadeusz uczuł się usuniętym na plan drugi. Ogarnęła go zazdrość, którą chciał jednak pokonać. Z kwaśną miną wszedł do swego pokoju i zbliżył się do chorego. Radolt nie spał. Odziany w nocną koszulę Tadeusza, przystrojoną małoruskim haftem, na białém tle poszewki robił wrażenie trupa.
Wyciągnął rękę, którą Tadeusz uścisnął.
— Byłeś na mieście? — zapytał chrapliwym głosem — cóż mówią?...
Tadeusz ramionami wzruszył.
— Nic nie mówią! — odparł wymijająco.
— Widziałeś tego... człowieka?
— Kogo?
— Pana hrabiego.
— Nie... nie widziałem...
— A!... nie przyszedł do biura?
— Nie.
Radolt uniósł się na łóżku i oczy szeroko otworzył.
— Dlaczego?... czy nie może strawić swego tryumfu? czy wstydzi się tego, co uczynił?
Głowa mu opadła na poduszki.
— Ja na jego miejscu wstydziłbym się bardzo... — dokończył gasnącym głosem.
Tadeusz kręcił się koło półeczek i przekładał książki. Postanowił milczéć i nie przyznawać racyi ani jednéj, ani drugiéj stronie. Neutralność wydawała mu się najwygodniejszą do zajęcia pozycyą. Zaduch, panujący w pokoju, dławił go. Wziął z tualetki wodę kolońską i nacierał sobie skronie. Poczém buteleczkę schował w kieszeń kurtki. Teraz szukał pod łóżkiem pantofli.
— Pozwolisz, że się przebiorę? — zapytał z kurtuazyą wielkiego pana.
Radolt śledził jego ruchy smutnemi oczyma.
— Czy nie jesteś u siebie? — zapytał wreszcie półgłosem.
Milczeli obaj, czując, że nici sztucznéj sympatyi, jaką okoliczności związały pomiędzy nimi, rwać się zaczynały kolejno. — Przeze drzwi wsunęła się głowa Wielohradzkiéj.
— Nie śpi pan? — zapytała stara kobieta — dam panu filiżankę bulionu.
Radolt porwał się i chciał protestować.
— Cyt!.. — przerwała mu Wielohradzka — kto to widział starszych nie słuchać! Wypije pan Franciszek bulion, zje kawałek kury... Siły powrócą, a z niemi ochota do życia...
Zniknęła we drzwiach, i za chwilę słychać było szczęk porcelany i szkła w ciemnéj głębi kuchenki.
Z oczu Radolta zaczęły płynąć dwie strugi łez.
— Twoja matka... to święta... — wyrzekł, ocierając oczy po chłopsku, rękawem koszuli.
Tadeusz milczał. Nawet ta pochwała matki podnieciła jego zazdrość. Do téj chwili żył wyłącznie sam w myślach i czynach swéj matki. Teraz ten drugi zabiera mu część macierzyńskiéj opieki.
Korzystając z wejścia matki, która wniosła bulion na tacy cynowéj, pokrytéj serwetą, Tadeusz wyszedł do pierwszego pokoju.
Zastał w nim Tecię, przesypującą liście pomarańczowe z jednéj torebki w drugą.
— Co Tecia robi? — zapytał z pewną suchością w głosie.
— Oczyszczam liście pomarańczowe... w aptece tak niedbale je utrzymują...
— A!.. czy to dla mnie ta troskliwość ze strony Teci?
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
— Cóż znowu! przecież pan, dzięki Bogu, zdrów i nie potrzebuje uspokajać swoich nerwów. To dla tego biedaka... Żeby pan wiedział, jak on dziś rano płakał, to się serce krajało...
Tadeuszowi zaczęły się trząść ze złości wargi.
— Ja także nieraz płakałem... — wyrzekł z goryczą — a pannie Teci nawet na myśl nie przyszło gotować mi ziółka na uspokojenie nerwów...
Tecia spojrzała na niego zdziwiona.
— Ile razy pan był smutny, tyle razy i ja byłam bardzo smutna... — odparła z prostotą — nie mogłam pana pocieszać, bo... wtedy... pan mnie od siebie odsunął... Nie śmiałam... Ale przecież, skoro pan tylko się do mnie zwrócił, ja zaraz przyszłam...
— Ta! ta! ta!.. — zaśmiał się ironicznie Tadeusz — wszystkie kobiety jesteście te same! Nowe sitko na kołku!.. C’est du propre!.. Winszuję gustu!..
Zaczął chodzie po pokoju wielkiemi krokami. Trzymał ręce w kieszeniach kurtki i zaciskał tak pięści, że aż paznogcie mu w dłoń weszły.
— Z tém wszystkiém widzę... — zaczął znowu — widzę, iż jestem tu zbyteczny. Obie panie nie macie czasu zająć się mną i dać mi chociażby szklankę herbaty!.. Uciekam!.. Tecia powie mamie, że idę do cukierni na herbatę... Panie tymczasem uspokójcie nerwy tego pana...
Na swą domową kurtkę wsunął palto letnie i porwał kapelusz.
— Żegnam panią! — wyrzekł z ceremonialnym ukłonem — adieu!..
Wyszedł, stawiając nogi jak indyk, nadęty i napuszony.
W téj saméj chwili Wielohradzka wyszła z pokoju Radolta, niosąc próżny talerz i kawałki bulki.
— Co to? Tadzio wychodzi?
— Tak, proszę pani! — odparła półgłosem Tecia. — Pan Tadeusz powiedział, że idzie do cukierni na herbatę...
— Dlaczego?..
— Ja nie wiem, proszę pani!...
Wielohradzka spojrzała podejrzliwie na młodą dziewczynę.
Przypuszczała, iż pomiędzy Tadeuszem i Tecią zaszła jakaś scena miłosna. Daleką bowiem była od przypuszczenia, iż Tadeusz dławił się w téj chwili śmiesznem i dziecinnem uczuciem zazdrości.
Tadeusz pierwszy podsunął Radoltowi myśl wyjazdu na wieś.
— Dobrze zrobisz, wyjeżdżając ze Lwowa... o! na czas jakiś! — wyrzekł, zatrzymując się przed fotelem, na którym siedział teraz Radolt owinięty w pled, drżący i zziębły, pomimo szafiru i złota panującego w przestrzeni.
Radolt potrząsnął głową.
— Nie mogę... nie mam pieniędzy... Zresztą jutro mam już zamiar wyjść. Pójdę do redakcyi... nie wiem, kto mnie tam w korekcie zastąpił... muszę powrócić na dawne stanowisko.
Tadeusz spotkał rano Dolińskiego, który uwiadomił go o postanowieniu redaktora: odprawienia Radolta, jeżeli zjawi się w redakcyi, i odebrania mu miejsca korektora.
— Uważasz pan!... — mówił satyryk — tak się Radolcisko zbabrało tym szantażem, że redaktor o nim słyszeć nie chce. Ja go tam broniłem, bo to dyabli wiedzą, jak było. Ta-że z takimi kibicami, jak te hrabiowie, co to mądre szelmy za ręce się trzymają, niewiadomo nigdy, co to jest prawda, a co nie. Chciałem nawet satyrę napisać o téj historyi, ale mi ją mój redaktor też obciął i nie pozwolił...
I kiwając głową dokończył:
— Według mnie Radolcisko przepadł... i nie ma co ludziom się na oczy pokazywać!
Toż samo myślał i Tadeusz. W głębi duszy lękał się jeszcze, aby Radolt nie doszedł prawdy i nie dowiedział się, że to on właśnie był przyczyną téj sprawy. Kilkakrotnie bowiem Radolt wyrzekł:
— Gdybym choć wiedział, kto mu moje słowa powtórzył...
— Cóżbyś mu zrobił? — zapytał Tadeusz, nadrabiając fantazyą.
— Uszy-bym mu obciął...
Radolt bowiem pragnął teraz koniecznie jakiéjś zemsty, jakiegoś głośnego czynu odwagi, który mógłby go odrazu zrehabilitować i sympatyę ludzką zwrócić w jego stronę. Marzył o spoliczkowaniu Malewicza w teatrze lub na ulicy. Czuł jednak, iż na to nie stanie mu odwagi. Dręczył się więc, bił z własnemi myślami, w jednéj chwili przeżywał tysiące chwil własnego życia.
Tadeusz, znudzony, zmęczony, wstał i, wyszedłszy do drugiego pokoju, do matki się zbliżył.
— Niech mamcia mu radzi, aby na wieś do rodziców sobie pojechał... — wyszeptał, pochylając się nad siedzącą przy oknie Wielohradzką.
Stara kobieta złożyła trzymaną w ręku robotę.
— Co też ty mówisz!... — wyrzekła półgłosem. — On nie ma siły, nie zniesie podróży... niech się biedak jeszcze trochę wzmocni...
Tadeusz brwi zmarszczył.
— Owszem... Radolt jest dość silny, a świeże powietrze zrobi mu dużo dobrego... Ja mamcię proszę, niech mameczka go dłużéj nie zatrzymuje u nas. Ludzie nareszcie się domyślą i... jeszcze gotowi pomyśleć... że... byliśmy z Radoltem w zmowie.
Wielohradzka powstała przerażona:
— Co też ty mówisz, Tadziu!.. co też ty mówisz?!..
— Och!.. — odparł niedbale Tadeusz. — Mameczka nie zna ludzi i nie wie, do czego oni są zdolni: pojmuje mamcia, jak taka rzecz może mi zaszkodzić i zepsuć karyerę!..
Rzucił ten ostatni wyraz prawie tryumfująco, wiedząc, iż matka nie zdoła się oprzeć podobnemu argumentowi.
I w gruncie rzeczy wierzył w to, co mówił. Owo zniknięcie Radolta dziwiło wszystkich. Lwów wrzał od plotek i przypuszczeń. Jedni sądzili, iż Radolt utopił się ze wstydu, inni przypuszczali, iż go zaaresztowano. Cała spleśniała bezsenność małego miasteczka objawiła się teraz w błyszczącéj zuchwałości.
I tylko Malewicz tryumfował teraz w apoteozie swego zwycięstwa, pokazując się wszędzie, na spacerach, w teatrze. Mieszczaństwo śledziło z zaciekawieniem wyraz jego twarzy. Pokazywano go sobie, szepcąc „to ten.” I wielka jego uroda, szyk, nieposzlakowany krój odzieży, ładne maniery, a zwłaszcza imponująca pewność siebie, pociągały tłum, tak, jak pociągnęły Tadeusza. Gdy pewnego wieczora w dzienniku ukazała się znów nowelka jego pióra pod tytułem „Sonata księżyca“, przyjęto ją z sympatyczném uznaniem. Stanowczo, Radolt był pobity i pogrzebany. Nikt go nie bronił, bo nawet jego knajpowi przyjaciele zamilkli. I zaczęto sądzić jego postępek coraz surowiéj, coraz ostrzéj. Owo zniknięcie było najlepszym dowodem jego winy. Nikt nie stał teraz po stronie człowieka, który chodził po ziemi bez skarpetek, kryjąc swe bose nogi w podarte obuwie.