Wspólny pokój/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Wspólny pokój
Wydawca Wydawnictwo Współczesne
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.

Edward umarł! — Umarł jak Bazarow z „Ojców i Dzieci“ Turgenjewa, pomyślał Lucjan, kiedy wywieziono ciało studenta. Przyczyną śmierci była owa mała ranka na palcu lewej ręki, którą Edward tak ssał uporczywie. Zakażenie krwi trupim jadem. Zanim on sam i wogóle ktokolwiek zorjentował się, było już za późno. Wszystko to trwało cztery dni i oto Stukonisowa straciła swego kłótliwego lokatora.
Teodozja z tytułu swej kobiecości początkowo popłakiwała, ale wkońcu powiedziała: Dobrze, że ten drań umarł, bo mógłby jeszcze gorzej skończyć i tylko wstyduby człowiekowi narobił.
Był tu jeszcze jeden kandydat do przeniesienia się w inne regjony, mianowicie Lucjan ze swoim ostatnim krwotokiem, który aż nadto wyraźnie podkreślił stan jego płuc. Było to na dzień przed śmiercią Edwarda. Krew waliła z gardła dobre pięć minut, aby oddać chorego zpowrotem w piekielne uściski temperatury. Lekarza nie wezwano, ponieważ zaraz po krwotoku choremu zrobiło się niejako lepiej.
Tego rana, Lucjan czuł się rzeczywiście nieźle. Kaszel zmniejszył się i oddech był lżejszy. Małe osłabienie opanowało organizm, natomiast gorączka zmniejszyła się albo też znikła zupełnie. W mieszkaniu nie było nikogo. Kotek, który zdążył już podróść trochę, wałęsał się po kątach z tępą neurastenją w swych wilgotnych oczach, zwierzę to dostarczało Lucjanowi szeregu wzruszeń obserwacyjnych; potrafiło naprzykład w szalonych susach biegać po mieszkaniu, dotykając w locie drobnych przedmiotów, wyczyniając jakieś ekwilibrystyczne sztuczki na firankach, kręcić się wkółko jak opętane, aby za chwilę pogrążyć się w cichą rozpacz i w absolutnej prostracji podpełzać gdzieś pod piec, lub wsunąć się pod kołdrę Lucjana. Czasem mały kot przyczajał się w pełnej natężenia pozycji i w tejże pozycji zasypiał. Jego wyimaginowany wróg mógłby mu po nosie skakać. Za oknami świeciło wyblakłe, jesienne słońce, rzucając jakieś niezdecydowane promienie wgłąb pokoju. Była zupełna cisza, nawet zegar nie tikał, bowiem student go przekręcił, naskutek czego miał dłuższą rozmowę ze Stukonisową. Lucjan zwlókł się z łóżka i chwiejnie podszedł do okna. Akurat właśnie z kościołka naprzeciw ekspedjowano trumnę na cmentarz. W nikłych promieniach słońca poruszali się ludzie przeważnie ciemno ubrani, mężczyźni z kapeluszami w rękach. Wojskowi chodzili bocianimi krokami obok karawanu, błyszcząc metalowemi okuciami daszków swych czapek. Niektórzy krzątali się w groteskowo powolnych ruchach koło trumny; poprawiali wieńce, klepali konie po nozdrzach lub też rozmawiali ze zwieszonemi wdół głowami. Obok stali w dwuszeregu żołnierze z dętemi instrumentami w rękach. Wszyscy mieli zadowolone twarze, a cały orszak wyglądał prawie wesoło. Lucjan oparł się łokciami o brzeg okna, bowiem nogi drżały mu zbyt silnie, aby mógł stać prosto. Przechodziły mu przez głowę różne myśli dziwnie kojarzące się z widokiem naprzeciw. Przebudzić się w trumnie ta straszna rzecz, zwłaszcza, jeśli się jest razem z nią zakopanym. Natomiast, o, jak tam... byłoby dość zabawne. Wygramolić się raptem z trumny, z tych wiórów, usiąść sobie na niej okrakiem i dopiero zgóry język wszystkim pokazać. A jeszcze zaciąć konie, i galopem przez ulice miasta, toż to byłoby śmiechu, tak, ceremonja pogrzebu byłaby raz na zawsze ośmieszona. Ciekawym kto mnie... a, głupstwo! O, co to, ruszają już.
Orkiestra zagrała sobie jak zwykle marsz pogrzebowy Szopena. Widać było poruszenie i wyraźną radość na twarzach obecnych z powodu wyruszenia. Jakiś wojskowy nastąpił starszemu panu na nogę, przeprosił go pełnym powagi skłonem głowy, przytknął dwa palce do czapki. Pogrzeb ruszył i odsłonił naroścież otwarte drzwi kościoła. Zdaleka słychać było słabnące dźwięki orkiestry. Do kościoła wchodziły starsze kobiety w kapeluszach lub chustkach. Gazeciarz usiadł na schodach i jął przeliczać pieniądze, przyszedł drugi, trzeci i zaczęli grać w wybitkę. W mrocznem wnętrzu kościoła żarzyły się gromnice.
Lucjan przeszedł do drugiego pokoju. Na stole leżała niedokończona praca Teodozji. Spodnie Edwarda z igłą w wystającej łacie. Po kiego djabła reperuje mu ona te spodnie, pomyślał Lucjan. Rozejrzał się; na polowem łóżku Edwarda spała matka Bednarczyka. Zabawnie wyglądała w chustce na głowie i swych pasiastych spódnicach. Wrócił zpowrotem do wspólnego pokoju i usiadł przy biurku. Leżał tu świeży numer „Robotnika“ z dużym wierszem Zygmunta. Przeczytał wiersz i bębnił w niezdecydowaniu po blacie biurka. Napisać może list do kogo, pomyślał, ale zaraz poczuł ogromny wstręt do pióra, przytem zmęczenie go ogarnęło. Poszedł więc do łóżka.
Począł myśleć na różne tematy. „Śmierć“ Meterlincka, czytał to przecież, i owszem, ciekawe rozważania. Czy przemyślałem śmierć? Rzeczywiście, myślałem o niej często! Nie boję się jej jednak. Cała rzecz w tem, żeby umrzeć w poczuciu, że się nic nie traci na odejściu z tego globu. Czy ja mam to poczucie? No, chyba, skoro wyobraziłem sobie wszystkie najlepsze strony życia, jakie mógłbym osiągnąć i nie dały mi one radości! Chociaż kto wie, gdybym je posiadł, możebym inaczej się na to wszystko zapatrywał. Jakie to śmieszne, ludzie wogóle wierzą w coś, w jakieś tam misje. Chciałbym zobaczyć to perfidnie zmrużone oczko natury, które przypatruje się beznadziejnym mozołom swych stworów. Ha, umysł ludzki! to-to, a owo! Psiakrew! jakieś skaleczenie się lancetem, i już po umyśle, koniec całego cudu. Rrrym! J...ł to pies.
Leciutkie pukanie ocknęło go. Oczywiście, stara małpa śpi i on będzie musiał pójść otworzyć. Narzucił na siebie płaszcz i otworzył drzwi. Stała tam bardzo milutko uśmiechnięta panna Leopard. Wspięła się na paluszkach i przechyliła główkę:
— Można wejść do środka? — zapytała najsłodziej.
O mało nie zwalił się jak długi, kiedy ją zobaczył. Czuł, że jedyny ratunek to łóżko, podążył więc tam jak mógł najśpieszniej, mamrocząc coś, żeby weszła.
Zdejmowała rękawiczki, rozglądając się po pokoju. Zupełnie jak u Murgera, powiedziała, i skierowała swe czarne oczy w wychudłą i rozpaloną twarz Lucjana.
— Choruje pan podobno, więc przyszłam, odwiedzić przyszłam. Usiądę tu obok pana, na łóżku. Proszę mi coś powiedzieć o sobie. Co panu właściwie jest?
— Poco pani tu przyszła, przecież to już jest nieludzkie.
— Wiem, że jestem bardzo winna, lecz niema sensu wspominać dawne historje, spróbójmy dojść do porozumienia, panie Lucjanie, niechże pan mnie pojmie!
— Tu niema nic do pojmowania. Muszę panią uprzedzić, że często bywam ordynarny, prócz tego chory jestem i nerwy mi niebardzo dopisują.
Poczęła go gładzić po kolanie i mówić jak do dziecka:
— Taki chory, taki ordynarny, i taki... taki bardzo kochany, i malutki i nerwowy... no, już dobrze, prawda? wszystko dobrze?
Było mu rzeczywiście dobrze; to gładzenie po kolanach i wyżej było wcale przyjemne. Z drugiej strony odczuwał wyraźnie psychiczną urazę do tej wystrojonej i pachnącej dziwki. Musiał ścisnąć rękę, aby nie trzasnąć jej w tę gładką gębusię.
— Pewnie Lusiowi smutno jest tutaj samemu?
— Smutno, smutno.
— Wie pan, ja to sobie tak czasem myślałam, że bardzo nikczemnie z panem postąpiłam. Ja rzeczywiście wolę starszych mężczyzn, a z drugiej strony imponuje mi taka młodzieńcza miłość i przez jakąś dziwną perwersję, staram się ją upokorzyć. Sama jestem młoda, mam przecież dopiero dwadzieścia pięć lat. Ale z panem to rzeczywiście za ostro postąpiłam.
— Już drugi raz mi to pani mówi.
— Ach, tak, wtedy, tam na plaży. A potem, wie pan... byłam taka niezdecydowana. Bądźmy przyjaciółmi.
— Dziękuję pani, obejdę się.
Tymczasem lewa ręka panny Leopard bardzo skutecznie prosperowała pod kołdrą. Nad wyprężonem ciałem Lucjana i pochyloną kobietą zapanowała charakterystyczna cisza. Wreszcie ręka wysunęła się z pod kołdry. Lucjan obrócił się twarzą do ściany, a panna Leopard wyszeptała:
— Maleńki, przyjemnie było?
Leżał wściekły i zupełnie wyczerpany. Z rozpaczą myślał, jak źle z nim jest, skoro taka drobnostka pozbawiła go sił. Przytem nie powinien był pozwolić na ten gwałt ze strony znienawidzonej kobiety. Nie, stanowczo nie miał charakteru. Czy przyjemnie mu było? Uchh! wstrętna k...a!
— Nic mi mój chłopczyk nie powie?
— Nic, prócz wstrętu.
— Jak można być takim grubjaninem?
— Trzeba nawet, skoro się ma do czynienia z tak przewrotnem stworzeniem jak pani.
— Musi pan jak najprędzej wyzdrowieć. Będziesz przychodził do mnie, postaram się przekonać cię do siebie. W gruncie rzeczy mam dla ciebie wiele tkliwości, mój mały.
— Najlepiej będzie, jeśli pani pójdzie sobie i zostawi mnie samego. Jest mi pani bardziej niż obojętna. Czuję się bardzo źle i dręczy mnie widok pani.
— Ach, kochany, jakże uroczy jesteś w swoim gniewie. Lżyj mnie, to tak rozkosznie być obrażaną przez ciebie, czuje się mężczyznę!
— Proszę w tej chwili wyjść, dziwko bez ambicji! Przyszłaś tu jeszcze kpić ze mnie! Wynoś się do jasnej cholery!
— To ty tak naprawdę? Czy sądzisz, że nie znajdzie się nikt, przed kim odpowiesz za te słowa?
— W d...e mam twoich rycerzy! Grób mój najwyżej o.....ą! W tej chwili proszę wyjść stąd!
Krzyczał na cały głos. Sprawiał wrażenie furjata. Na progu stała przerażona chłopka i przyglądała się całej scenie. Panna Leopard uśmiechała się, naciągając rękawiczki. Wychodząc, powiedziała napół do siebie, napół do Lucjana:
— Coś tak dziwacznego, przytrafiło mi się pierwszy raz w życiu. Gdybym to komuś opowiedziała, nie uwierzyłby. Po tem wszystkiem, takie słowa! Warjat zupełny.
Wychodząc, spotkała w drzwiach Teodozję. Obrzuciły się badawczo wzrokiem. Teodozja trzasnęła drzwiami i podeszła da Lucjana.
— Czego tu chciała ta damulka?
— U mnie była, co cię to zresztą obchodzi?
— Obchodzi mnie, bo cię aż skręciło z tej wizyty! Na chwilę nie można wyjść z domu, już go naszła jakaś lafirynda!
— Nie mów tak wiele, daj mi się lepiej napić czegoś.
Gorączka znów objęła podniecony gniewem organizm. Na policzki wystąpiły dwie ceglaste plamy. Dłonie były wilgotne, a oczy błyszczały. Uczuwał brak powietrza i szum w głowie.
Teodozja przyrządziła mu chłodny napój, jakąś wodę z sokiem. Postawiła szklankę na krześle i sama usiadła obok niego. Odgarnęła mu kosmyki włosów z czoła. Starała się ukryć wyraz czułości na swej twarzy. Poczęła się zwierzać ze swych trosk. Czy nie domyślasz się, jakie ciężkie mam życie? Pracować muszę ciężko i nie mam się czem pocieszyć. Edek umarł, djabła on wart był, ale zawsze brat. Teraz z tobą coraz gorzej mój ty biedaku najdroższy. Tak sobie umyśliłam, że już przez całe życie będę przy tobie, choćby za pokojówkę albo jaką inną służącą. Bo wiem przecież, żeś z innych ludzi i żenić się ze mną nie możesz. Jedyna pociecha, że mogę teraz chodzić koło ciebie, bo jakbyś był zdrów, to latałbyś ciągle po mieście i widzieć bym cię nigdy nie mogła. Myślisz może, że żałuję, że ci się oddałam. Wcale nie, tylko teraz jest tak źle, że nie masz sił i nie możesz mieć ze mnie żadnego pożytku. A tak ciągle myślę, że za nic mnie masz i tylko cię nudzę sobą bezustanku.
— Nie gadaj głupstw, Todziu, bardzo cię lubię i szanuję, jesteś taka dobra dla mnie, doglądasz mnie w chorobie.
— A co mam nie doglądać? Bylebyś tylko z niej wylazł.
— To bardzo wątpliwe, moja droga. Już się tak wszystko składa, żebym pożegnał się z tym światem.
— Nie trzeba tak mówić, ile to ludzi wyszło z gorszych jeszcze rzeczy. Wszystko w ręku Boga.
— Jakiego tam Boga!
— Właśnie dlatego, że wiary żadnej nie masz, to ci tak wszystko ciężko idzie. Jest czy nie jest, nie ludzka to rzecz zastanawiać się nad tem, byleby tylko wierzyć, to już jest jakieś oparcie.
Przytuliła policzek do jego twarzy i szeptała mu do ucha:
— Tak mi się chce ciebie, że mało sobie tego brzucha czasem nie rozerwę, a najgorzej to już w nocy, nauczyłeś mnie tych różnych przyjemności i teraz rady sobie dać nie mogę. Żebyś mnie chociaż samej z tem wszystkiem nie zostawił.
Wywnętrzała się i tuliła do niego. Długi szereg czułych zdań, wstrzymywanych tak długo. Wkońcu powiedziała mu, że tak bardzo go kocha, że poza nim żadnego mężczyzny nie widzi na świecie. Student przerwał ich tkliwą samotność.
Józef był uradowany, mianowicie wyjeżdżał na jakiś kurs praktyczny gdzieś na prowincję. Kilka tygodni miał tam spędzić. Zataczał piruety po pokoju, robił miny przed lustrem, gwizdał przytem wesoło. Za dwa dni, czyli w poniedziałek, miał wyruszyć. Teraz złożył swoje książki, wykresy i cyrkle, wszystko to na jedno miejsce, wgłąb etażerki, na długi wypoczynek, poczem zabrał się do przyrządzania sobie obiadu. Rozbijał jajka, podczas gdy słonina skwierczała na patelni, jajecznicę sobie szykował. Jego sarnie oczy z miłością wpatrywały się w żółtą masę. Jadł, od czasu do czasu spoglądając w lustro. O kotku nie zapomniał, rzucił mu coś nie coś.
Lucjan wspominał dni, kiedy też był pełen sił i energji. Było to jeszcze tak niedawno, jadł i pił także samo. Ileż to nocy przepędził w wesołem gronie tęgo pijąc, paląc. Och, jakże okropnie brak mu było palenia. Krztusił się jednak i kasłał więcej, skoro próbował się kiedyś zaciągnąć dymem papierosa. Tak, życie może w osiąganiu zamierzonych celów nie jest zbyt przyjemne, ale samo przez się, objawiające się w drobnych, codziennych sprawach, jest niewątpliwie interesujące, zwłaszcza, gdy się jest zdrowym i młodym, zdrowym szczególnie. Żałosna to sprawa, skoro się jest do niczego po powierzchownem zetknięciu z młodą kobietą. A i nerwy pozbawione odporności na błahe zdarzenia, czyż nie są tragicznem dopełnieniem do niemocy fizycznej. Tak, ciało jego było żywym wulkanem, w gardle bulgotała flegma niby lawa, a wielkie słupy krwi, czyż nie podobne były do wybuchów ziemskiego wrzodu. Tliło się to życie w beznadziejności, niby strzęp jakiś ciśnięty między zarzewia czasu. Obok skakał na jednej nodze człowiek, który za parę dni będzie mógł chodzić po lesie, patrzeć na ptactwo i wierzchołki drzew. Tego właśnie najbardziej żałował Lucjan, nie zaś karlich osiągań ludzkiego umysłu. Kiedy uświadamiał sobie, jak dalekim jest wszelki genjusz ludzki od owej istotnej doskonałości, którą natura sprytnie sobie ukryła i o jej istnieniu domyślać się tylko pozwala, aby mieć uciechę z bezskutecznych zamierzeń swoich marjonetek, od doskonałości bezmyślnie metafizyką przez ludzi nazwanej — wówczas jedno drobne wzruszenie naskutek śpiewu słowika podczas nocy wiosennej przekładał ponad wszystkie dorobki rozumu człowieczego, bowiem nocy takiej pojmował, iż jest najbliższy prawdy. Lecz oto oddalony był bardzo od drzew i ptaków, natomiast dusił się systematycznie w śmierdzącej alkowie na ulicy Nowiniarskiej. Wreszcie w głębokiej zadumie dłubiący w nosie Józef, bynajmniej nie przyczyniał się do podniesienia uroku nieszczęsnego pokoju.
Od czasu swego przyjazdu, matka Bednarczyka raz tylko wyszła na miasto. Istotnie cierpiała na jakieś zaburzenia w organach płciowych. Lucjan wstrząsał się z obrzydzenia, ilekroć wyobraził sobie jakieś szczegóły tej choroby. Celem tego jednorazowego wyjścia była porada u lekarza, po której stara chłopka modliła się jeszcze żarliwiej, skarżąc się co kilka godzin Teodozji na swe cierpienia. Sprawiała wrażenie kukły z muzeum etnograficznego. Lucjan często widział pod oknem jej kiwającą się sylwetkę, zwłaszcza przed wieczorem, w mroku, sprawiała koszmarne widziadło. Cuchła potwornie. Na noc nie rozbierała się zupełnie. Lucjan nie widział, aby się myła. Jej pobożność stanowiła kontrast z chytremi, starczemi oczami. Po śmierci Edwarda zajęła jego polowe łóżko i kładąc się po raz pierwszy, powiedziała: Zamrę i ja tu pewnikiem po tem chłopacku. Naogół mówiła niewiele, a na jej twarzy mumji malował się wyraz bezustannej, podejrzliwej obserwacji. Najbardziej cierpiał Lucjan, ponieważ narażony był na stałe obcowanie z nią. Najdziwniejsze było to, że się wcale nie interesowała swym synem, rzadko kiedy mówili ze sobą, tak to wyglądało, jakby byli obcy sobie. Zresztą chłopka modliła się lub spała po całych dniach.
Usiadła teraz na swem miejscu pod oknem i utkwiła swe czarne oczka w twarzy studenta. Ten początkowo nie zwracał na to uwagi, ale wkońcu uporczywy wzrok baby począł go denerwować, więc aby przerwać to, odezwał się:
— Chorzyście matko, co?
Wpatrując się ciągle w twarz studenta, poruszyła sinemi sznureczkami warg. Powiedziała coś, czego nikt nie słyszał. Lucjana, który przypadkowo spojrzał na nią, przejął dreszcz niesamowitego strachu. W czarnych oczach chłopki koncentrowało się całe piekło złości. Nieruchoma, wpatrzona w studenta, wyglądała jak bajeczna jędza z czasów dzieciństwa.
— No i co doktór powiedział?
Z warg wyszło jakieś syczące słowo. Student odwrócił się do niej i na twarz jego wypełzł nieprzyjemny grymas. Pragnął widać zatuszować swoje zaniepokojenie, więc powiedział:
— Coście, kobieto, głucha? Odpowiadajcie, kiedy pytam!
Teraz słowo zabrzmiało zupełnie wyraźnie.
— K.....rz!
— Zgłupieliście? Co wy gadacie?
— K....rz! Synaś mi zaprzepaścił!
— Na mózg wam padło. Co wy chcecie ode mnie?
Chłopka podeszła do studenta z wykrzywionemi palcami, jakgdyby go dusić zamierzała. Syczała z wściekłością.
— Rachujes se moze ty zatraceńcu sparsywiały, ze nic nie miarkuje? A bez kogo chłopak skół nie pokońcył, nie bez twe świńskie praktyki, coś go wyucył?
— Warjatka, jak Boga kocham! Warjatka!
— Tyś tylko mondry, djabli pomiocie. Kto go naucył, zeby sobie po nockach miedzy nogami rękom majdrował? Mozem nie słysała, jakeście w nocy rozprawiali o tem, bez co ja zmarnowałam tyle dobytku na jego naucanie? Bez ciebie, ty skurcybyku! Stukonisowa powiedała mi, ze bez to nie zdał, bez te nocne praktyki. Ale cekaj, juześ zezorł, juz! z jojkami ześ zezorł, juzem ci prosku nasypała! Zamrzes jak pies.
Student zrobił się blady jak trup, machinalnie położył dłoń na brzuchu. W przerażeniu patrzał błędnie wokół siebie. Lucjanowi też dech w piersiach zaparło. Chwilę trwała ponura cisza. Wreszcie Lucjan wykrzyknął:
— Niechże pan skoczy do jakiegoś lekarza, może ona pana rzeczywiście otruła!
Student narzucił palto i wybiegł jak szalony. Chłopka mruczała coś pod nosem, przesuwając paciorki różańca. Teodozja zbliżyła się do niej.
— Czyście go struli naprawdę?
Na pomarszczonej twarzy wykwitł perfidny uśmieszek, poza tem milczenie.
Wytworzył się niesamowity nastrój. Teodozja chodziła z kąta w kąt, baba siedziała nieruchomo, Lucjan uniósł głowę i przypatrywał się tej niemej scenie.
— Jeśliście to zrobili, do kozy pójdziecie — powiedziała wreszcie Teodozja.
Milczenie.
Upłynęła może godzina ponurego oczekiwania. Wreszcie zjawił się student z bladą, wymiętą twarzą. Wyszeptał z ulgą:
— Płukali mi żołądek, nic nie było.
Potem zwrócił się do chłopki:
— Ty stara jędzo, na policję pójdę, zdechniesz w więzieniu.
— Co pani miała w tem, żeby tyle niepokoju narobić? — zawołał Lucjan.
Wstała, prychnęła jak stara kotka i wyszła z pokoju. Student usiadł na kanapie i splótł dłonie na zapadłym brzuchu. Smętnie skierował głowę w stronę Lucjana.
— No niech pan tylko sam powie jakie to człowiek ma życie? Ta cholera zwarjowała chyba, tyle mi strachu narobić! I co za cel w tem miała? Nic zupełnie nie rozumiem. A com się wycierpiał przy tem piekielnem płukaniu, jakieś gumy mi do gęby pakowali. Wiem dobrze, że Bednarczyk wyprawia coś po nocach, ale żebym ja go miał tego uczyć, starego chłopa. Mówię panu, że tu się robi dom warjatów!
— Wie pan, że mnie się ta cała historja bardzo dziwną wydaje. Chłopka, orjentując się w tem, wykazała pewną dozę jeśli już nie inteligencji, to przynajmniej fantazji. Wymyślić coś takiego, to przecież nie jest takie zwykłe. Wogóle ta baba jest niezwykłą postacią, wątpię czy jest przy zdrowych zmysłach.
Po całym tym epizodzie teraz dopiero nastąpiło odprężenie. Siedzący na kanapie student miał minę człowieka wpatrzonego w swoje wnętrzności. Jego mgłą podejrzenia i lęku przepełnione oczy, ułożone były tak, jakgdyby chciały zajrzeć do nieszczęsnego żołądka, w którym prócz żałosnej pustki, śladów jakiejś szkodliwej substancji nie było. Niemrawo bawił się puklem swych włosów. Teodozja sterczała w oknie, wpatrzona w szarzejącą w mroku uliczkę. Stukonisowa wróciła z pracy. Gderała, jak zwykle, krzątając się po mieszkaniu. Ucisk straszliwej nudy dręczył Lucjana. Była to jakaś stężała reakcja na cały szereg ponurych zdarzeń, jakie się od pewnego czasu obok jego łóżka rozgrywały. Korciło go, żeby wstać z tego przeklętego barłogu, na siłę podnieść się, ubrać i pójść między ludzi, w to normalne życie kawiarniane, gdzie wszystko nie jest tak wstrętnie obnażone, jak tu, w tym wspólnym pokoju. Wypiłby sobie, pogawędził z kimś. Był to jednak pomysł warjacki, niedorzeczny! Przecież ledwo zipał, tu, leżąc. W nogach zamiast mięśni miał watę, kilka kroków powodowało zadyszkę. Leżał więc jak kloc próchniejący, całe życie uciekło do głowy i tam jej omal nie rozsadzało. Ach, jakże nędznie zanikało to wszystko, co było kiedyś jednym pociskiem energji i szaleńczych ambicyj.
Właśnie Stukonisowa wysłuchała skargi studenta. W głowie jej się to wszystko pomieścić nie mogło, więc zażądała, aby jej to powtórzył raz jeszcze. Głupi człowiek jął więc wykrztuszać z siebie niedołężne zdania niby kawałki solitera. „A że go przestraszyła, a że myślał że to prawda, a płukanie, a nigdy Bednarczyka nie uczył i tak dalej“. Stukonisowa rzekła więc do chłopki:
— Coś pani narobiła? Jeszcze mi pani policję do domu sprowadzi!
Ale widziadło nic nie odrzekło, tylko odwróciło się do okna i tam kiwając się milczało.
Rozpoczęła się najnudniejsza dyskusja. Student i Stukonisowa to przeczyli sobie, to znów przyświadczali. Rozważali wszystko od początku do końca, czasem padło ostre słowo, jakiś ubożuchny komentarz zatrzepotał niezdarnie w mroku pokoju. Lucjan miał uczucie, jakgdyby mu ktoś wlewał całe kwarty zepsutej oliwy do gardła. Przytem gorączka zaczęła pastwić się nad nim.
Dziadzia i Zygmunt przyszli. Znów rozpoczęto omawiać sprawę studenta i chłopki. Młodzi ludzie szybko pojęli, iż rzecz cała opiera się na jednym z dziwacznych przejawów codziennego życia. Dziadzia powiedział:
— Napewno babie nudziło się, więc chciała się jakoś rozerwać. — Poczem temat ten wyczerpał się zupełnie.
W pokoju zrobiło się weselej. Dziadzia przebrał się we flanelową kurtkę, włożył miękkie pantofle na nogi, zapalił papierosa i usiadł obok Lucjana. Zygmunt wykłócał się o coś z matką, w przerwach żartując z Teodozją. Zapalono światło. Student doprowadzał kotka do silnego podniecenia, masując palcami jego mizerny zad. Z drugiego pokoju dolatywały słowa: „Mieciek, zgnije w więzieniu“, „a niech zgnije, wysiedzi się, to się wysiedzi“ „i ciebie to czeka“, „niech mama uważa lepiej na siebie“, „milcz, ty rozpróżniaczony bizunie“, „niby poco mam milczeć, skoro mnie zaczepiają i język mam w gębie“, „panno Todziu, pani chyba nie będzie taka wredna dla swego syna jak moja matka, no, już, niech mama nie mówi tak dużo, tylko lepiej da mi jeść, brak mi sił na kłótnie z pustym żołądkiem“.
Dziadzia skończył swego papierosa i zapalił fajkę. Po długiem milczeniu wymówił wreszcie niepewnym głosem:
Wiesz, Lucjanie, chciałbym ci coś powiedzieć.
— No, co?
— Wielka zmiana zaszła w mojem życiu. Żenię się.
— Z kim?
— Właśnie, że to mi ci najtrudniej powiedzieć, zdziwisz się bardzo. Pomyśl trochę, może zgadniesz?
— Nie zadawaj mi łamigłówek, mam dość swoich.
— Otóż pobieramy się... no, panna Leopard zostanie moją żoną.
— Hm, kiedyście się porozumieli co do tego?
— O, nie tak dawno, zaledwie kilka dni temu, trudno mi było ci to powiedzieć, widywaliśmy się w dziwnych porach, trochę gorączkowałeś czasem, zwlekałem zresztą też, was coś łączyło przecież? No, ale teraz, dlaczego miałbym przyjaciela nie powiadomić o tem. Dostałem posadę, dobre odpowiednie zajęcie w biurze okrętowem, przytem pragnę sobie życie jakoś unormować. Wreszcie głównym powodem jest to, że pewien jestem, iż moja przyszła małżonka mnie naprawdę i gorąco kocha, a to jest bardzo ważne, przyznasz?
— O, tak! To jest istotnie ważne.
— No, więc, ty sam, skoro miałeś jakieś uczucie do niej i nie powiodło ci się, rad chyba będziesz, że kobieta ta zostanie żoną twego przyjaciela, z którymżeś spędził wiele dobrych i złych chwil. Co mówisz?
— To parę dni temu żeście postanowili o tem, powiadasz?
— Tak, trzy dni temu, nie więcej.
— No, życzę ci powodzenia w tem przedsięwzięciu. Żałuję, że nie będę na waszym ślubie.
— Tak, to przykre, skoro żeś niezdrów.
Zapanowało milczenie. Dziadzia pykał ze swej fajeczki. Miał poważnie-uroczystą minę, zdążył jeszcze powiedzieć, zanim wszedł Bove.
— Miałem nawet razem z nią przyjść tu dziś rano do ciebie ale byłem zajęty w związku ze swą posadą.
Bove położył kapelusz na swojej wypchanej rękopisami teczce, poczem przywitał się z Lucjanem i Dziadzią. Na jego twarz wypełzł jakiś gorzkawy uśmieszek. Powiedział nieprzyjemnym akcentem:
— Jak się masz, Lucjanie? Cóż to, wódzia cię usadowiła w łóżeczku?
— Ach, mój drogi, myślę, że wódzia to by mi raczej pomogła teraz. Tonę w odmętach nudy i zwątpień. Bardzo to dzielnie z twojej strony, żeś się ulitował nad moją samotnością. Usiądz sobie.
— No, nie jesteś znów tak osamotniony, w tych koszarach. Zawsze ktoś jest chyba w domu? Teraz naprzykład, Dziadzia siedzi obok ciebie jak siostra miłosierdzia.
— To wyjątek, rzadko kiedy go widzę, zawsze się gdzieś z Zygmuntem zapijają. Reszta domowników bynajmniej nie uprzyjemnia mi mojej samotności. Powiedz mi, drogi Michale, jak się ma sprawa twego wielkiego przekładu, wydano to już czy nie?
— Nie warto o tem mówić, korekty dopiero robię, sam nie wiem, czy to wogóle się ukaże. Powiadam ci, że mamy stosuneczki, od których osiwieć można. Wszystko to takie jakieś nienawistne, zazdrosne. Czy to nie skandal, żebym ja musiał łazić bez grosza jak jakiś początkujący smarkacz! Wszędzie mnie zarywają, zarabiając jednocześnie na mych pracach. Powiadam ci, że lepiej być w Polsce woziwodą niż literatem. Pewnie, różnym takim, co to więcej sprytem niż talentem się kierują, powodzi się doskonale, ale gdzież u cholery jasnej ambicja!
— Wiecznie to samo! Powiedzże wreszcie coś wesołego, przyszedłeś do chorego i zamęczasz go swemu pesymistycznemi powiastkami. Jak zdrowie małżonki?
— Ano, jużeśmy się rozeszli, dzięki Bogu.
— No, nie powiem, aby to było coś wesołego. O cóż wam poszło?
— Mój drogi, niech cię Bóg uchroni od podobnego przypadku. Dostaliśmy kiedyś zaproszenie do poselstwa sowieckiego, miało się odbyć przyjęcie na cześć pisarza sowieckiego, który tu zjechał. Djabli mi nadali myśl, żeby i ją wziąć z sobą, żonę moją. Ano, wystroiła się i poszliśmy. Z początku było wszystko dobrze, ale w pewnej chwili wydało jej się, że kawior jest śmierdzący. I narobiła tak potwornej awantury, że miałem zamiar po tem wszystkiem strzelić sobie w łeb. Powiadam wam, że skandal, jaki tam zrobiła, przechodzi ludzkie pojęcie. Pyrgnęła całą salaterką tego kawioru o ziemię, obryzgując gorsy zebranych tam dygnitarzy, poczem nawymyślała sekretarzowi poselstwa w najokropniejszym rosyjskim języku. Ach, Boże, jak ona podle mówiła po rosyjsku, i wyszła, klnąc na czem świat stoi. Nie wróciłem już do domu, tylko z drogi napisałem list (wyjechałem do Wilna), że nie chcę jej znać więcej. Kiedy wróciłem, zaczęły się płacze i prośby, ale byłem tak wściekły, że przepędziłem babę na cztery wiatry i wreszcie mam spokój. Trudno wypowiedzieć, co ja się wycierpiałem z tą kobietą. Nie rozumiała mnie zupełnie, nie zdawała sobie sprawy, kim jestem, ciągle i wszędzie mnie kompromitowała, słowem do wszystkich moich trosk i przeżyć wewnętrznych, dołączył się koszmar współżycia z nią. Powiadam wam, że jestem teraz zupełnie inny człowiek i gdyby nie przeróżne draństwa moich kolegów po piórze, miałbym zupełnie znośne życie. Człowiek się tak lekkomyślnie złączy z takim potworem i potem cierpieć musi. Ale, dzięki Bogu, wszystko się jak najpomyślniej skończyło.
Zygmunt trząsł się w kącie ze śmiechu, nie wytrzymał i dorzucił:
— Jasny gwint, zmarnowała taką masę kawioru, przecież to świetna zakąska do wódki.
— A co myślisz, świetna naprawdę, przytem był zupełnie świeży, ot miał zapach, normalny rybny zapach kawioru — powiedział ze smętkiem Bove.
— Pewnie ci teraz smutno, tak samemu? — zapytał Lucjan.
— Djabła, tam smutno, pieniędzy niema, to i cały smutek właśnie.
Student powiedział, wypuszczając kotka ze swych rąk:
— U nas w Rosi, też jeden pokłócił się ze swoją żoną, no i rozeszli się. Ona żyła z innym, córka popa. Aż raz ci dwaj spiknęli się w knajpie, zaczęli sobie z początku dogadywać, ale potem zaprzyjaźnili się, i dalej go wzajemne sobie świadczyć. Ten powiada: ja ci oddam twoją żonę zpowrotem, na to ten drugi: a nie chcę, miej ty już ją przy sobie. — Kiedy weź ją sobie, bo pokochałem cię serdecznie. Pocałowali się. Ten odpowiada: Nie chcę ja swojej ni twojej żony, niech już zostanie przy tym, kto ją na ostatku wziął, poco chachmęcić. Ten swoje a ten swoje. Aż wreszcie pierwszy mąż powiada. Ja tutaj — panie święty — dziękuję Bogu, żem się jej pozbył, a ten mi ją zpowrotem wtrynia. Na to drugi: Albo ją zabierzesz ode mnie zpowrotem, albo cię, skurczybyku jeden, zaduszę tu, pod tym kontuarem. Pobili się ostro po mordach, a zdaje się, że nawet jeden drugiego zabił, tylko nie pamiętam który którego. A ta kobieta, to się utopiła. Żeby i pana coś podobnego nie spotkało, bo to przecież, przyzna pan, straszne.
— Po kiego djabła ten dureń się wtrąca, — mruknął Bove, nierad, że ktoś zupełnie obcy słuchał jego zwierzeń.
— Różne rzeczy przydarzają się na tym świecie, — dorzucił jeszcze student, poczem ubrał palto i wyszedł do miasta.
— Pomieszkaj sobie trochę z nami, Michale, — zaproponował Zygmunt, — posłyszysz więcej takich wyprysków intelektu.
— Dziękuję ci, wolałbym już zostać lokatorem „Cyrku“.
Dziadzia uroczyście zakomunikował, że mimo przykrego doświadczenia Bove, on sam stanie się małżonkiem za dni kilka. I pełen jest jak najlepszych myśli. Bove wydała się ta wiadomość tak nieprawdopodobna, że parsknął śmiechem.
— Zwarjowałeś, czy co? I z kimże to?
— O, tajemnica narazie. Poznasz mą żonę wkrótce i jestem pewien, że będziesz zachwycony, jestem szczęśliwy, że życie moje wreszcie się ułoży, przytem moja przyszła żona jest kobietą wytworną i dobrze ułożoną. Łączy nas stara przyjaźń i znam ją z jak najlepszej strony.
— I z czegóż wy będziecie żyli? — zawołał Bove.
— Z pracy, z pracy rąk moich, proszę ciebie. Zresztą nie mówmy o tem, bo uśmiechasz się sceptycznie, a mnie to boli. Dajmy spokój.
— Jego to boli, pijaczysko ohydne. Zfilistrzejesz pewnie i zgolisz bródkę. Wieczorami będziesz czytał gazety lub patrzał na swe śpiące dziecko.
— Zgolę bródkę, moja bródka, moja rzecz.
— Nie sprzeczajcie się przy łożu chorego. Powiedz coś, Michale, o świecie, bywasz przecież masę, widujesz różnych większych i mniejszych ludzi.
— Daj mi spokój, u nas niema wielkich ludzi, same pyszniące się kreatury, człowiek naprawdę wart coś, pozostaje w cieniu. Nie znoszę tych wszystkich spryciarzy.
— Nie przeszkadza ci to jednak dedykować swe tłumaczenia tym spryciarzom. Stale tam kogoś ucałujesz, gdzie nie trzeba.
— To nie ma nic do rzeczy, te sprawy załatwia się przy bufecie, po kilku kieliszkach. Nie bądź znów taki złośliwy. Zresztą muszę iść, bo na jutro mam przygotować artykuł dla „Radja“.
Pożegnał się i wyszedł. Zygmunt zaraz powiedział:
— To dziwne, że on zawsze pisze te swoje odczyty do „Radja“ i nigdy nikt ich nie słyszy. Nie znoszę tego Bove, obłudny facet.
Dziadzia uczesał swoją bródkę i począł się stroić. — Muszę się spotkać ze swą narzeczoną — powiedział. Zygmunt ułożył się na kanapie, fuknął na chłopkę, i wyjęczał ziewając:
— Ja tam nigdzie nie wychodzę, może jaki wiersz napiszę. Atmosfera domu, to tak kojąco wpływa na te umęczone nerwy. Oooch, Boże, czegoś taki zakonspirowany.
Pewnie, że sytuacja była śmieszna i bezczelna zarazem. Przecież była tu u niego tego ranka, ba, dopuściła się pewnego wstrętnego uczynku, gwałtu niejako. A teraz właśnie przychodzi poczciwy Dziadzia i to mu powiada. Czyż on, Lucjan, miał go zawiadomić o rannych odwiedzinach, musiałby przecież powiedzieć wszystko. Niechaj sobie sami dają jakoś radę, on da spokój, ma swoje życie.
Wrócił Bednarczyk, jego mongolska twarz była zwieszona i patrzył na wszystkich zpodełba. Ostatnio stracił pewność siebie i energję. Nie uczył się zupełnie, ciągle włóczył się gdzieś, po mieście. Przykra cecha ukazała się współlokatorom, mianowicie Bednarczyk wstydził się swojej matki. Unikał rozmowy z nią i niewiadomo dlaczego, często patrzał na Lucjana wzrokiem usprawiedliwienia jakby.
W tym pokoju spotykali się wszyscy jak w jadłodajni, w której rzadko coś jedzono. Wesołości było tu niewiele, natomiast jedno drugiemu wiecznie przeszkadzało, nie lubiano się i wykłócano. Od czasu śmierci Edwarda uspokoiło się nieco, Bednarczyk tylko bardzo spochmurniał i miewał co czas pewien przykre napady męskiej histerji. Płakał, ba, raz dostał czegoś w rodzaju spazmów. Jeden Józef fioczył się przed lustrem i gwizdał wesoło, ogłaszając głośno wszystkie swoje najintymniejsze pragnienia. Był to umysł najmniej skomplikowany, dążący do oddawna wytkniętego, bezpretensjonalnego celu. Pewnie, że obecność wiecznie plującego Lucjana nie przyczyniała się do umilenia atmosfery wspólnego pokoju, właściwie jednak wszystko działo się samo przez się, było tu piętno biedy i daremnych wysiłków. Stukonisowa czyż nie miała zatrzęsienia zmartwień, ciężka praca, troska o dom, wreszcie syn, młody człowiek siedzący w więzieniu za szkodzące społeczeństwu zamierzenia. O uśmiech tu było trudno, a jeśli się zdarzył, to u Zygmunta, brzmiał nerwowo i zgrzytliwie.
Siedział właśnie na kanapie i bębnił ołówkiem o zęby. Na jego twarzy walczyło lenistwo z chęcią zrobienia czegośkolwiek. Wkońcu rzucił ołówek na biurko, i z rękoma w kieszeniach stanął przy łóżku Lucjana. Wywiązała się rozmowa na temat wspólnych przyjaciół. Młodych ludzi zajęło to tak silnie, że już po kilku minutach przerywali sobie wzajemnie, każdy bowiem myślał tylko, co on ma do powiedzenia i nie słuchał słów drugiego.
Przyszedł student, był zaróżowiony i zmachany nieco. Zygmunt przerwał, patrząc na niego:
— Założyłbym się, że Józio wraca prosto z burdelu i to z pobliża, z Mostowej ulicy. Poczem znów zaczął wyjaśniać coś Lucjanowi.
Józio nie zdążył odpowiedzieć, bo akurat spostrzegł Bednarczyka i przykre wspomnienie obudziło w nim gniew.
— Coś pan! — Szczeknął.
Bednarczyk odwrócił głowę i popatrzył pytająco na Józefa.
— Coś mi pan narobił najlepszego!
— Bzik się panu we łbie narodził.
— Właśnie, to nie wiesz pan, co ja miałem dzisiaj przez pana! Żołądek mi płókali!
Ale Bednarczyk nic nie wiedział o co chodzi i szerokim gestem dłoni pokazał, gdzie wedle swoich obliczeń ma Józefa.
— Ja pana już dawniej miałem! Matka pańska zrobiła mi dzisiaj awanturę, że to ja pana wtrąciłem w szpony onanizmu!
— Brawo, Józiu, wspaniale się wyrażasz, — wtrącił Zygmunt.
— ...i powiedziała, że mi do jajecznicy trucizny nasypała, cholera jasna, musiałem lecieć do pogotowia! Co pan na to, kiedy ja pana uczyłem!?
— Akurat ja czekałem, aż mnie pan nauczy. Mówisz pan, że moja matka pana otruła, więc po djabła pan tu stoisz, wont do prosektorjum!
— Okazało się to nieprawdą, oszukała mnie! Ale gdyby! Jakbyś pan się później tłumaczył!?
— Panie Józefie, idź pan na zbity łeb i nie nudź mnie. Matka z pana idjotę robiła niepotrzebnie, bo pan i tak nim już jesteś. Filip z konopi, psiakrew!
Jak zwykle, student okazał mało charakteru i stropił się nieco. Gniew jego minął, począł bąkać coś pod nosem, wreszcie posłał sobie łóżko i zaczął się powoli rozbierać. Bednarczyk przeszukiwał etażerkę, wyciągał jakieś książki, układał je. Student mu się przyglądał kilka minut, i wkońcu rzekł:
— A wie pan co, pan ostatnio bardzo kiepsko wygląda.
— Naprawdę?
— Słowo daję! Zczerniał pan tak jakoś, wychudł!
— To może te moje płuca się odezwały, przebywa się w jednym pokoju z suchotnikiem. Muszę zobaczyć, może i oczy mi błyszczą.
Podszedł do lustra i jął się sobie przyglądać. Naciskał palcami skórę na twarzy, rozszerzał oczy, wkońcu powiedział ciężko:
— A wie pan, że rzeczywiście. Musiałem zapaść na płuca. Nie mam już nic do roboty na tym świecie. Nic mnie nie uratuje, jestem chory na nerwy, teraz znowuż na płuca, egzaminu nie zdałem, uczyć się nie mogę. Zmarnowałem się.
— Tak, wątpię, czy się pan z tego wszystkiego wykaraska! I student począł patrzeć na Bednarczyka jak na przedmiot, sykał przytem i przepuszczał przez zęby powietrze.
A tamten w niemej boleści oparł się ramionami o stół, otworzył usta i patrzał bezmyślnie na przeciwległą ścianę. W pokoju było zupełnie cicho. Wszyscy się jakoś wcześnie spać pokładli, tylko Lucjan i Zygmunt szeptali w alkowie. Bednarczyk też się rozebrał, wlazł do łóżka, po kilkunastu minutach wyszedł jeszcze, podszedł do studenta, nachylił mu się do ucha i powiedział:
— I wiesz pan, że ja długo nie pociągnę? — Poczem wrócił do łóżka.
Student ziewnął, powiedział: nikt nie jest pewien dnia ani godziny, odwrócił się do ściany i usnął momentalnie.
— I jedyna rzecz, to tylko wyjechać zagranicę, tutaj nic się nie zrobi, niema żadnego pędu, mówię ci, trzeba opuścić okręt, póki jeszcze nie utonął! — powiedział to Zygmunt, rozwiązując krawat.
— Tonący okręt szczury opuszczają, — odrzekł Lucjan.
— Nietylko, nietylko, ludzie też, wsiadają do łodzi i jadą do brzegu!
— Nie wszyscy dojeżdżają. Zresztą nie mnie o tem myśleć, ja już kończę swą podróż, mój drogi.
Zygmunt zgasił światło i poszedł spać. W ciemności Lucjan rozważał jego słowa. Istotnie, podle się działo ze sztuką w kraju, ale przecież trzeba to jakoś ratować, a nie uciekać, gdzie pieprz rośnie. Poza tem nie każdy może być Conradem, i tak źle i tak niedobrze. A jego, Lucjana, czy to wogóle może cośkolwiek obchodzić? Czuł przecież, że już niedługo przeniesie się do miejsca, gdzie niema literatury, młodych, ginących w nędzy poetów, oraz całego tego śmietnika zawiści, obłudy i miernych możliwości.
Leżał nawznak. Teraz dopiero prawdziwie odpoczywał. Było cicho, ciemno, nic się nie widziało, nikt mu nie przeszkadzał. Wprawdzie usnąć nie mógł, ale też i nie chciał, teraz mógł marzyć do nieskończoności, aż znużenie przerwie pracę wyobraźni.
Cisza była absolutna, nawet zegar, ten jedyny głos w nocy, był martwy. Czas mijał wolno, nic się nie zmieniało. Daleko tylko, za oknami, zaturkotało auto przy wjeździe na „kocie łby“. Sygnał zabrzmiał, jak stuk obcasików biegnącej kobiety zapewnie, potoczył się po trotuarze. Ale tutaj, w pokoju, właśnie przerwały ciszę czyjeś wzdychania, coś skrzypiało, jakgdyby ciało ugniatało sprężyny. Przytem wzmagało się sapanie ludzkiego oddechu.
— Psiakrew, tyle o tem było gadania, a ten swoje robi, nie może się wstrzymać, — pomyślał Lucjan. Natychmiast jednak przypomniał sobie pewien poranek i wstrząsnął się od wstydu i wstrętu. Nakrył uszy kołdrą, aby nie słyszeć wyraźnych już jęków Bednarczyka.
Bardzo późno wrócił Dziadzia. Zwierzał się jeszcze Lucjanowi ze swych zamierzeń, właśnie niedawno pożegnał się ze swą narzeczoną. — Bądź dobrej myśli, Lucjanie, wyliżesz się i jeszcze będziesz huśtał na nogach moje dzieci.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.