Wspólny pokój/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Wspólny pokój
Wydawca Wydawnictwo Współczesne
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.

Istotnie, coraz podlej działo się mieszkańcom wspólnego pokoju. Zło tworzyło się powoli i systematycznie, obficie zasilane nudą, skutkami przepicia i musem przebywania ze sobą ludzi o odmiennych charakterach. Zaszło kilka wypadków, które nawet Józefa wytrąciły z równowagi. Dziadzia i Zygmunt zagmatwani zupełnie w bezbrzeżnie nienormalnym trybie życia wewnętrznego, zatracili ów pion regulujący psychikę każdego człowieka, pogrążyli się w jakiejś tępocie, przerywanej od czasu do czasu wypryskami nienaturalnie chorej wesołości. A obok leżał człowiek umierający, na swój sposób przeżywający ostatki swego istnienia.
A więc znów zaczął się posępny, miejski dzień. Lucjan wyczerpany rannym atakiem kaszlu, leżał nawznak i obcierał chusteczką załzawione oczy. Dziadzia siedział na swem łóżku i cierpliwie cerował skarpetkę. Była godzina dziewiąta i Bednarczyk śpiesznie czyścił ubranie i buty. Ważny to dzień był dla niego, bowiem zdawał na pół dyplomu. Edward też szedł na sekcję do prosektorjum. Właśnie otwierając drzwi schodowe, spotkał młodą kobietę o pałających policzkach, która zapytała go o Dziadzię, przeto Edward wszedł do alkowy i zawołał: panie Krabczyński, pewna dama pragnie pana widzieć... jest nawet niebrzydka... co tu gadać. I wyszedł. Dziadzia przerwał pracę, pozapinał pentelki swej wzorzystej pyjamy, podczesał bródkę i wszedł do kuchni, zamykając za sobą starannie drzwi. Lucjan z początku słyszał szepty, coś jakby przekomarzania się, wszystko to przeszło powoli w zaognione zdania, wreszcie z gęstwiny niewyraźnych dźwięków wyłoniły się wyraźne, te oto słowa:
— To... to tak... a dzieciaka to mam żydom na wychowanie oddać?
— Miła, nie unoś głosu... ja już sam coś obmyślę. Widzisz, mnie to równie boli i obchodzi... jako ojca.
— Ja tam w żadne sentymenty bawić się nie myślę. Jak się panu chciało mieć przyjemność z porządną dziewczyną, co ją pan namówił na różne świńskie praktyki... to teraz łóż pan na jej wstyd. Już mnie tam nigdy żaden literata nie nabierze na swoje gryzmoły. Głupia byłam i tyle. Służyłam u dobrych państwa i ani w głowie był mi chłop. Jakżeś mnie zwiódł pan, to zajmij się teraz dzieckiem... bo ja nie mam na to ani zdrowia, ani pieniędzy. Życie mi tylko pan zeszkaradził.
Zapanowało kłopotliwe milczenie. Kobieta płakała rzewnie, co bardzo wzruszało przysłuchującego się Lucjana. Wreszcie cichy, rozklekotany głos Dziadzi:
— Nie płacz, błagam, przecież tu ludzie są... słyszą... koledzy moi... Załatwię... za kilka dni załatwię...
— Znam te kilka dni... już pół roku szukam pana po mieście... albo i więcej... gdzieś do Arabji pan uciekł i zostawił mnie w pohańbieniu. To i nawet wstyd, żebym jak żydówka jaka co jej się należy za szycie, latała za panem.. do swojego własnego dziecka pan się nie poczuwa. O, ja głupia, że mnie Pan Bóg tak pokarał, a pewnie pokarze i jeszcze!
— No, Julciu, nie rób mi takich awantur, bo mi się samemu serce kraje... zobaczysz, że wszystko będzie jak najlepiej... jak już mówiłem, za kilka dni będę miał pieniądze, to się gdzieś dziewczynkę umieści. Przyjdź na przyszły tydzień... albo nie przychodź... ja sam cię zawiadomię. Idź już... jestem bardzo zdenerwowany... za kilka dni dam ci znać...
— Pójdę, ale jak się pan dzieciakiem nie zajmie... to do Wisły razem z niem wskoczę... człowiek tyle cierpi i niewiadomo za co.
Trzaśnięto drzwiami, Dziadzia jak furja wbiegł do alkowy i z pasją zabrał się do cerowania dziurawej skarpetki. Zygmunt podniósł się na łóżku.
— Dręczą cię zjawy dawnych zbrodni. — Dziadzia?
— Żebym ja cię nie podręczył, nie wtykaj nosa do cudzych spraw!
Zygmunt obrócił się na drugi bok, ziewnął i powiedział jeszcze:
— Dziękuj Bogu, że nie bliźniaki, jeden to tak miał.
— Zdarza się, — dorzucił Józef z nad książki.
Lucjan przywołał Dziadzię, gdy ten usiadł obok łóżka, zapytał:
— Kto była ta kobieta?
— Słyszałeś... mam kłopot, jak się ma pecha, to już w każdym przypadku, żal mi jej, ale jakże mam pomóc?
— Przecież ciotka daje ci na utrzymanie tego dziecka.
— Daje... no, daje, ale przecież sam muszę z czegoś żyć.
— Hm, jakże to było, powiedz, niech wiem.
— Dawna historja... Półtora roku temu mieszkałem u Dumkiewiczów, ona była tam pokojówką... ładna dziewczyna, stało się. Na jakie trzy miesiące przed moim wyjazdem urodziło się dziecko. Pomagałem jej wtedy, bo mogłem, ale teraz... skąd mam brać, przecież wiesz, jak jest.
— Omotałeś ją swemi szarlatańskiemi nowelami; jakaś artystyczna dusza z niej, niech mi kto powie, że proletarjat nie ma poczucia słowa pisanego, — rzucił Zygmunt ze swego kąta.
— Milcz tam, ty z.....y cyniku. Ciekaw jestem, cobyś zrobił, gdybyś się znalazł w mojem położeniu. Kpić to każdy potrafi.
— Gdybyś był umysłem wyższej marki, nie rżnąłbyś kobiet wogóle, dzieci robić to każdy głupiec potrafi.
Rozgoryczony Dziadzia nic nie odpowiedział. Załatwił już ze skarpetką i począł w zamyśleniu nakładać ją na nogę. Poczem zabrał się do śniadania. Teodozja przyniosła śniadanie Lucjanowi i szepnęła z poczciwym uśmiechem: — Widzisz, ty masz lepiej, niedojdo, — i wyszła pełna życia i energji. Zygmunt włóczył się po pokoju w bieliźnie i nucił jakieś piosenki kabaretowe. Józef zamknął z hukiem książkę, wykrzyknął: gotowe, tylko zdawać! — potem zawołał jeszcze: chciałbym pochędożyć oryginalną arystokratkę, taką szczupłą blondynkę, to byłaby frajda, na tym punkcie jestem snob. Poczem przeciągnął się i ziewnął szeroko. Teodozja otworzyła komuś drzwi. Drobny staruszek, o zżółkłych od dymu tytoniowego, siwych wąsach, stanął na środku pokoju, w futrzanej czapce, w zwisającem jesiennem palcie, z wypchaną teczką pod pachą, przegiął się na szeroko rozstawionych nogach i zawołał wesoło:
— Krabczyński, pan Stanisław Krabczyński jest mi konieczny, młodzieńcy kochani, gdzie jest pan Stanisław Krabczyński, któryż to, który?
— Czego się pan wydzierasz w cudzem mieszkaniu! — krzyknął Zygmunt, — tutaj jest pan Krabczyński, ten z bródką. Dziadzia, bogaty wujaszek z Ameryki przyjechał.
Dziadzia z pendzlem od golenia w ręku, patrzał nieufnie na staruszka.
— To ja jestem... bardzom rad... pan do mnie?
— A właśnie, właśnie... szesnaście czterdzieści, jeśli się nie mylę, a zresztą zaraz zobaczę, mój kochasiu.
— Co szesnaście czterdzieści?
Staruszek z czarującym uśmiechem skrzętnie przeszukiwał wypchaną teczkę, wkońcu wyciągnął z niej kilka spinaczem złączonych papierów i wymachując niemi przed nosem Dziadzi, przedstawił się wreszcie.
— A ja to jestem egzekutorem, a te dokumenty to to, że szanowny pan jadł siedząc, w pewnej knajpce zaswędzonej, mianowicie w Saskiej restauracji pan spożywał czy pił może, a nie uiścił się za to siedzenie i papiery te zawierają w sobie konsekwencje tej biesiady na siedząco i co za tem idzie, summa summarum złotych szesnaście czterdzieści groszy zapłacić pan musi. Urosło, panie, urosło, a żeby wówczas półtora złotego pan... no, nie byłoby tego.
— Panie drogi, kiedy to było, chyba z rok temu, nie pamiętam nawet?
— Smutną masz pan twarz, ale ja przyzwyczajony jestem do tego, takich jak pan mam setki ma głowie. Cały ranek biegać i żyłować trzeba od ludzi te parę groszy, tyle tylko, że się człowiek trunkiem od czasu do czasu pokrzepi, jakoś ten dzień schodzi. A zatem szesnaście czterdzieści.
— Co, niby zapłacić mam panu?
— Właśnie, tyle akurat od szanownego pana magistratowi się należy.
— Ani mi się śni, ja grosza — do ciężkiej cholery — nie mam przy sobie, a pan mi za jakieś zeszłoroczne siedzenie każe płacić. Daj pan spokój, bo to śmieszne i nudne jest zarazem.
Powiedziawszy to, Dziadzia schylił się nad lustrem i począł mazać brodę spienionem mydłem. Zygmunt patrzał na staruszka wzrokiem zwiedzającego ogród zoologiczny.
— Zapłać pan, nie będę pana więcej nachodził — wyrzekł staruszek zgaszonym głosem.
— A nachodź pan, co mnie to obchodzi, — nie będę płacił za jakieś tam bzdury, zresztą nie mam tych pieniędzy.
— Zatem zajmiemy ruchomości szanownego pana.
Tutaj wtrącił się Zygmunt:
— Chyba mózg mu pan zajmiesz.
Staruszek nałożył na nos jakieś niebywale pokancerowane binokle, pełnym wdzięku i wprawy ruchem dłoni zmiótł okruchy chleba ze stołu, poślinił maleńkim różowym języczkiem ołówek i wesoło spojrzał na Zygmunta.
— Co on tu ma?
— A, ma! — dwa kołnierzyki, jeden sztywny, drugi miękki, dwie agrafki i rękopis przetłumaczonej sztuki japońskiej. Uważa pan, jeden samuraj czy jak mu tam, kocha się w córce ambasadora, potem ten samuraj nie robi sobie harakiri, tylko wystrzałem pozbawia się życia. Kwintesencja: szkodliwy wpływ kultury europejskiej na pełen wdzięku konserwatyzm krainy wschodzącego słońca.
— A, tak, to bardzo piękne. Ale czy on nie ma jakiejś szafy naprzykład?
— Szafy... szafy... Dziadzia, zdaje się, że ty nie masz szafy?
— Stul pysk, błaźnie!
— No, widzi pan, daje mi do zrozumienia, że nie ma szafy.
— Nie ma. Wobec tego napiszemy tu, że jest to człowiek ubogi, nader delikatnej profesji, który nie posiada nic takiego, nacoby można areszt położyć. Ot tak. Mój Boże, wprawdzie skromnie jest tutaj, lecz odrazu odczuwa się ową czystość intelektu, która cechuje natury materjalnie niezasobne. Więc panowie wszyscy, tu obecni, są kapłanami słowa.
— Tak, panie, prócz tego różowego studenta.
— Prócz pana... hm, ja też, kiedyś... napijmy się sznapsa!
Dziadzia odjął brzytwę od policzka.
— Wódki — powiada pan?
— Tak, pozwolę sobie ofiarować pewną kwotę na ten cel. To egotyzm, drodzy młodzieńcy, poprostu pragnę wskrzesić wspomnienia mych studenckich czasów. Tak, trącimy się, pogwarzymy.
Staruszek pełnym wdzięku ruchem wyjął z wypłowiałego portfelu dziesięć złotych i wręczył je wywołanej ze swego pokoju przez Zygmunta Teodozji. Zanim dziewczyna wróciła, rozrzewniony egzekutor w taki mniej więcej sposób opowiedział młodzieńcom swoje życie.
— Muszę wam powiedzieć, że urodziłem się na Bednarskiej z ojca zawiadowcy stacji na Dworcu Brzeskim, a matki, co to właściciela sklepu z konfekcją męską córką była, poza tem byłem bratem urzędnika z pierwszego cyrkułu na trzydziestu rublach miesięcznie. Wcześnie miałem pociąg do płaskorzeźby i malarstwa na szkle, ale okazało się później, że zdolności do tego nie miałem i po ukończeniu gimnazjum w Warszawie, pojechałem na uniwersytet do Kijowa, bo rodzicom zachciało się, żebym wyższego poziomu był człowiekiem. Uniwersytetu tego nie ukończyłem, a to z tego powodu, że medycyna, którą sobie za przedmiot obrałem, okazała się nielojalną z boskiemi prawami natury. Po dwóch latach babrania się w trupich wnętrznościach, filologję klasyczną studjować począłem, aż wreszcie jako urzędnik siódmego stopnia magistratu miasta Kijowa, aż do rewolucji w Rosji pozostałem. Po powrocie do kraju, brat mój komisarzem policji się okazał, a rodziców wogóle nie było, bo nie żyli. Dostałem się do magistratu, i mówię panom, że gdybym był pisarzem, tomy całe mógłbym opisać o ludzkiej nędzy, jakiej codziennie mimowolnym świadkiem jestem, a to z tytułu swego przykrego socjalnego urzędu, ale nie o tem chciałem mówić...
Ale w tej chwili weszła Teodozja z wódką i jakąś zatłuszczoną paczką, a staruszek na jej widok wykrzyknął ochoczo:
— Otóż i Dziewanna z naręczem odpowiedniem naszym czasom, zamiast kwiecia!
Dziadzi rumieńce padły na policzki. Zarówno on, Zygmunt i staruszek uczuli ową charakterystyczną radość przed wypiciem. Student mrukliwie odmówił kieliszka i zabrał się do kreślenia. Teodozja szyła w drugim pokoju na maszynie, nucąc jakąś piosenkę z rewji. Za oknami tkwił przykry, blaszany jakby — dzień. W pewnej chwili do łóżka Lucjana podszedł egzekutor i zawołał chrapliwie:
— Zdaje się, że nieźleby zrobił panu kieliszek?
— Dziękuję panu, doprawdy nie mam chęci.
— Ożyje pan, energji pan nabierze.
Ale w drzwiach stała Teodozja i krzyczała:
— Idź pan na zbity łeb, będziesz go pan do wódki zmuszał, żeby parę dni wcześniej pojechał na Bródno!
Staruszek wrócił do stołu, a Teodozja pochyliła się nad Lucjanem:
— Odwróć się do ściany i nie patrz na to łajdactwo z samego rana. Bóg ich pokarze, tych zatraceńców.
Mimowoli usłuchał. Odwrócił się i otulił kołdrą. Ale zaraz począł go dusić kaszel, więc usiadł bezradnie na łóżku i zwiesił głowę, plując do chusteczki. Potem wyczerpany bardzo, wcisnął twarz w poduszkę. Był spocony, a jednocześnie uczuwał chłód. Od samego rana głowę zaprzątały mu myśli ponure, a teraz jeszcze bardziej spotęgowało się poczucie niedoli. Ostatnio bowiem wiele przemyślał i pojęcie dobra na tej ziemi zdawało mu się być coraz bardziej względnem. Marzenia jego koncentrowały się we wszelkich ewentualnościach, jakie go przy najdłuższem życiu spotkać mogły. Imaginował więc sobie to życie i to dość plastycznie. Leżąc teraz, bez sił i nędzny, wymyślał historje swej przyszłości i coby mu one przy najlepszych warunkach dać mogły. Obok szargało się życie tamtych, jak brudna ścierka po podłodze. Głosy trzech pijących, zaprawione fałszywą radością, mieszały się z turkotem maszyny i boleśnie kłuły przewrażliwiony umysł Lucjana. Nie mogąc pisać, snuł swą opowieść epizodami — w wyobraźni.
...Losie! potożeś mi tyle szczęścia dał, żeby mnie ono aż nudziło? Boże, obdarowałeś mnie tak rzadkiem u twórcy poczuciem zadowolenia ze swych dzieł! Boć wiem przecie, że to, co daję ludziom, jest doskonałe. Ha, ha, — doskonałe, niezłe słowo, bardzo zalecane w katechiźmie. Leżę wygodnie w swej pracowni i obmyślam ratunek dla ludzi pogrążonych w złośliwej narkozie neurastenji. Właśnie o tem mam zamiar pisać, bowiem istotnie, odkryłem tego bakcyla. Ha, sam uchwyciłem za łeb kwintesencję radości życia, te kilkadziesiąt latek umiejętnie spędzić na ziemi, to sztuka nielada. Trzeba na to być wielkim głupcem, czyli optymistą lub też mędrcem, co to terminów optymizm i pesymizm nie nosi w swej czaszce. A jakże, i kochać też potrafię, bez żadnych tam wertheryzmów. Każda minuta jest dla mnie ożywczym nabojem szczęścia. Tak tom sobie ułożył pobyt na tej ziemi. Myślicie, że mam chwilę zwątpień może? Nie, mój umysł emanuje z siebie światło istotnie bardzo czyste. A jakim wielki, a jakim bogaty, jestem doprawdy człowiekiem doskonałym. Chodzę jak olbrzym po ziemi i wybieram sobie co najlepsze kęsy, czasem zawadzę nogą o któryś ze swoich pomników, ulepionych przez maleńkich ludzi. Gdyby mnie ktoś napisał, tak jak Goethe Fausta, mógłby się może porwać na dosięgnięcie wyżyn myśli mojej. Osiągam, osiągam!! Hehe, osiągnę chyba jeszcze więcej!
Twarz Lucjana owiał ostry zapach wódki. Pochylał się nad nim tułów Dziadzi w wahadłowym ruchu. Za nim stały przyczajone w zaciekawieniu postacie staruszka i Zygmunta. Dziadzia wyszeptał:
— Bredzisz, miły? Gorączkę masz, hę?
— Stójcie, może on jest zakochany? — powiedział egzekutor.
— Zakochany jest jak człowiek w lesie, który zapatrzył się w jedno drzewo — wyrzekł posępnie Zygmunt.
Lucjan utkwił rozpalony wzrok w Dziadzi i krzyknął:
— Odejdźcie ode mnie. U...ć się na waszą mentalność! Ja bredzę, ale to bredzenie ułatwi mi pożegnanie się z waszą bezjajowatością. Całe wasze istnienie to jedna wielka bzdura, pijcie swą wódkę i dajcie mi spokój!
Zygmunt odepchnął Dziadzię, mówiąc:
— Zostawmy go, te resztki płuc zasilają bardziej jego wyobraźnie, aniżeli nasza butelka, którąśmy wypróżnili, chodźcie!
Wrócili do pokoju. Dziadzia ze staruszkiem poczęli tańczyć walca. Zygmunt stanął przed oknem i wyrzekł z determinacją:
— O, Boże, Boże! — gdybym cię mógł dostać w swoje ręce!
Staruszek zaproponował pójście do baru „Zamkowego“. Zygmunt i Dziadzia ubrali się pośpiesznie, poczem wszyscy trzej wyszli, śpiewając coś ponurego.
Zadymiony pokój śmierdział zimnym tytoniem. Na stole leżał papier powalany musztardą, na nim skórki od wędliny i kawałki chleba. Weszła Teodozja i otworzyła okno, mrucząc pod nosem:
— Pijusy cholerne! Żebyście się już raz napili tak, aby wam bokiem wylazło. Chłopak dusi się, a oni chleją wódę i kurzą papierosiska!
— Dla suchotnika taki dym bardzo niedobry, — powiedział student.
Teodozja sprzątnęła ze stołu i podeszła do Lucjana:
— No, jak ci tam?
— Nieźle, osłabiony tylko jestem.
— Żeby tego tam nie było, tobym ci te siły wskrzesiła. Ślepia ci świecą jak piece. Herbaty z cytryną chcesz?
— Zimnej.
Usiadł na łóżku i spojrzał na swe zwisające, wychudłe ręce. Ostatnie dni wyczerpały go bardzo, przytem gorączka nie opuszczała go ani na chwilę. Nie używał termometra, ale czuł trawiącą go suszę w organizmie. Opuścił nogi na podłogę i powlókł się w stronę ustępu. Kiedy naciskał klamkę, napadł go ostry, terkotliwy kaszel. Zgrzany, zadyszany zamknął za sobą drzwi i usiadł. W ciało wpijało mu się zimne, kamienne pobrzeże sedesu. Drewnianą pokrywę zużył „Mieciek“, kiedyś bowiem nie mógł znaleźć drzewa do napalenia w piecu. Mimo niewygodnej pozycji, Lucjan oddał się słodkim rozmyślaniom. Przypomniał mu się przewiewny, drewniany wychodek na wsi, kiedy był jeszcze zdrowym i silnym chłopcem. Przez świetnie umieszczone dziury w przegródce, można było widzieć wspaniałości córki rejenta, Zosi, marzącej tutaj przez długie chwile w ciepłe i ciche popołudnia letnie. Ta Zosia. Ileż to sztuczek rozkosznych wyuczyła go ta słodka blondynka o twarzy Madonny. Gdzieś na miedzy, w wąskim kurytarzyku, dzielącym łany wysuszonego, żółtego zboża, przedsiębiorcze dziewczę swemi ruchliwemi paluszkami potrafiło wydobyć z piętnastoletniego chłopca pełną sumę męskich możliwości. Gdzieś w górze trwał skowronek i akompanjował do śpiewu ich ciał. Pasożytnicze kąkole kiwały dobrotliwie kielichami. Co się stało z Zosią, czy też wyszła zamąż, za oficera. Zawsze mówiła: jeśli chcesz, żeby w przyszłości było tak, jak teraz, musisz zostać oficerem. Haha! Ale ja nie zostałem oficerem. To się już zdarzyć nie może. Chętniebym zaszedł jeszcze raz do tego wiejskiego wychodka, ale to mi się też zdarzyć nie może. Wspomnienia młodości i zdrowia, chociażby były nie wiem jak wulgarne, są zawsze miłemi wspomnieniami. Hejże! tożto podobizna Piechala!
Istotnie, nawprost, mocno przyklejona do drzwi znajdowała się doskonale wyretuszowana fotografja obiecującego poety Piechala. Zrobiło to na Lucjanie wrażenie komiczne, bowiem znał dobrze tego małego spryciarza, perfidną ręką — Zygmunta chyba — zaszczyconego tak sympatycznem zaciszem.
Znów to wstrętne, nudne łóżko. Wsunął się pod kołdrę z ponurem uczuciem jakiejś przynależności do tego martwego przedmiotu. Napił się herbaty i leżał tak z głową opartą o żelazną ramę, pełen posępnych myśli.
Teodozja otworzyła komuś drzwi. Zostało wymówione nazwisko Bednarczyka. Po chwili do pokoju weszła stara chłopka o pomarszczonej twarzy, w stroju łowickim, z pełnemi nieufności, wąskiemi, chytremi oczami. Nie mówiąc ani słowa, usiadła na krześle. Wyglądała jak ponury posąg zawziętości i uporu. Wrażliwy nos Lucjana został odrazu zaatakowany całą gamą najwymyślniejszych zapachów. Nawet student, człowiek pobłażliwy dla spraw tego rodzaju, spojrzał niechętnie na babę i z całym swoim materjałem kreślarskim przeniósł się na biurko. Teodozja postawiła przed chłopką szklankę z herbatą i zaczęła się rozmowa:
— Synaś pani przyjechała odwiedzić?
— Gdzieta, macice mam powiększoną.
— Co wy też mówicie! na stare lata?
— A na stare.
— I przez co tak?
— Chłop za pazerny.
— Bajacie, czy co?
— Juścić bajam, kiedym dwadzieścia lat od niego starsza.
— Takiego młodego męża macie?
— Samam stara.
— A pan Władysław ma już przecież ze dwadzieścia parę lat?
— Nie z tego chłopa.
Z dalszej rozmowy Lucjan wywnioskował, że stara chłopka ma zamiar zamieszkać tutaj przez czas swego pobytu w Warszawie. Napełniło go to przerażeniem. Dość tu duszno, do djabła! Czyż nie zaczyna się to wszystko robić koszmarne?
Około południa wrócił Edward. Usiadł obok Lucjana i powiedział:
— Coś kiepsko pan wygląda.
— Zastanawiam się właśnie, czy wezwać lekarza.
— Po djabła panu lekarz! Wiadomo, co powie. Wyjazd zaleci.
— Co pan tak ssie palec, skaleczył się pan?
— Tak, sam nie wiem, gdzie i kiedy.
— Należałoby zajodynować.
— Iii, głupstwo.
Edward miał niewyraźną minę. Ssał małą rankę na środkowym palcu lewej ręki i oczy jego wyrażały roztargnienie. Chwilami wpatrywał się badawczo w twarz Lucjana.
— Wie pan, panie Lucjanie, ta baba to matka Bednarczyka.
— Wiem już, słyszałem.
— Cierpi ma jakąś obrzydliwą, kobiecą chorobę.
Edward nachylił się do ucha Lucjana:
— Chciałbym się panu z czegoś zwierzyć, mam do pana zaufanie.
— No!
— Przyszedłem dzisiaj wcześniej do prosektorjum. Mieliśmy robić sekcję zwłok pewnej młodej dziewczyny, która się otruła. Ujrzałem ją, leżała na marmurowej płycie. Powiadam panu, coś tak pięknego nie zdarzyło mi się spotkać w życiu. Rozejrzałem się, nie było nikogo. Opanowała mnie djabelna żądza. I, wie pan co? Posiadłem ją.
Lucjan podniósł się gwałtownie.
— Coś pan zrobił!
— No, powiedziałem przecież panu wyraźnie. Nekrofilja, haha... ha!
Lucjan wyrzucił, kaszląc:
— Wynoś mi się pan stąd, łajdaku jeden! Policjanta każę zawołać! Precz mi z oczu! O, łotrze przeklęty.
Edward chichocząc poszedł do pokoju. Stamtąd krzyknął jeszcze:
— Potem żeśmy ją krajali, istotnie, otruła się, — sublimatem, haha! Ależ komik z pana!
Leżał zdenerwowany, ciężko dysząc. Czuł żar na policzkach. Wstrętne wynurzenie Edwarda uświadomiło mu grozę jego bezsilności. Bo przecież źle z mim było, skoro miano odwagę mówić mu podobne rzeczy. Jakby na potwierdzenie, Edward stanął w mroku kuchni i wyrzekł drwiąco:
— Oczywista, że wszystko, co panu powiedziałem, było zmyśloną brednią. Chciałem się dowiedzieć, jak pan na to zareaguje. Poprostu maleńki eksperymencik! I owszem, rzeczywiście krajaliśmy dzisiaj pewną dziewczynę, która się otruła. I muszę się panu przyznać, że myśl tę miałem; ta chęć była we mnie. No, ale do czynu było daleko i, trudno. Haha, wrażliwiec z pana. Przytem muszę panu oznajmić, że każde takie podenerwowanie, bardzo mu szkodzi. No, należałoby coś przetrącić.
I wyszedł, ssąc palec. Jego nowe buty skrzypiały przeraźliwie.
Lucjana gnębiły najczarniejsze refleksje. Od pół roku żył tutaj, w tym domu ponurych zdarzeń. Coprawda życie nigdy nie układało mu się dobrze, jednak zawsze najgorszą stroną była bieda, tutaj dołączył się koszmar poznawania skomplikowanych charakterów, i to było gorsze. Łatwiej jest znosić głód choćby w hali dworcowej, niźli w teatrze okropności. Nerwowy i chory, Lucjan znosić musiał toczące się obok niego, pełne goryczy życie.
W pokoju zgrzytał głos chłopki. Opowiadała wpatrzonej w okno Teodozji o swem życiu na wsi. O proboszczu, o koniokradach i znachorach. Bajała monotonnie o samych smutnych sprawach. Źle układane zdania brzęczały jak grzechotka w rękach usypiającego dziecka. Student kreślił, na jego twarzy widać było wielkie wytężenie. Czasem przerywał chłopce: U nas też tak raz było, albo: To się zdarza. Wówczas stał z cyrklem wzniesionym, jakby go babie chciał wbić w głowę. Było typowe południe miejskie w okresie jesieni. Czuło się atmosferę zamierania. Lucjan leżąc na boku, patrzał na matowe szyby okien i snuł swe urojenia.
Bednarczyk nie zdał egzaminu. Wrócił około trzeciej. Ucałował rękę matki i — zaraz położył się do łóżka. Sprawiał wrażenie półprzytomnego. Teodozja zapytała:
— Czy pan się napił, czy co?
— Zciął się pewnie, — powiedział lakonicznie student.
Bednarczyk popatrzył na niego i wykrztusił:
— Zciąłem się.
— Na czem?
— Ekonomją.
— Co pana pytał?
— Pierwsze pytanie zadał takie: Dlaczego fizjokraci domagali się nałożenia podatku na przemysł?
— I coś pan na to odpowiedział?
Odpowiedziałem, że fizjokraci wcale nie domagali się nałożenia podatku na przemysł, tylko na rolników. Na to on mię zapytał: Jaka jest idea krążenia bogactw u fizjokratów, wówczas wszystko mi się w głowie pokręciło. Uczyłem się przecież tego i wiedziałem o co chodzi, ale zupełnie nie mogłem tego wytłumaczyć. Myślałem, że dostanę poprawkę. Zadał mi jeszcze jedno pytanie: U kogo — twierdzili fizjokraci — zostaje produit net? I na to nie mogłem odpowiedzieć, czułem, że to wszystko jest proste, że wszystko wiem, ale że nie jestem w stanie tego sformułować. Nie dał mi poprawki, nie zdałem! Obok mnie zdawali koledzy, o których wiedziałem, że się bardzo mało uczyli, i ci pozdawali. Tyle pracy i wysiłków poszło na marne. Sam nie wiem, co teraz robić.
Edward wyskoczył z drugiego pokoju jak oparzony.
— Mówiłem! mówiłem — krzyczał — żeś pan jest kloc! Ha, dobre, doskonałe! profesor mi się podoba. Słuchaj pan, jestem medykiem, a zaraz panu wszystko opowiem! Wspaniała historja! Oczywista, pierwsze pytanie było podstępne, ale ponieważ panżeś się wkuwał jak dziki osioł, więc wiedziałeś o co chodzi. Drugie pytanie jest tak proste, jak to, żeś pan jest matołem. Skoro profesor przekonał się po pierwszem pytaniu, że istotnie pan się uczył, zadał drugie w nadziei, że pan poprostu odpowie i wszystko się skończy. O, ten profesor musi być dobrym psychologiem, wiedział z kim ma do czynienia. Na drugie pytanie nie odpowiedział pan, a to z tej przyczyny, że mózg pański nie posiada pewnych zawojów orjentacyjnych, które cechują umysł wyższego gatunku. Pytanie jest jasne. Fizjokraci domagali się nałożenia podatku na rolników. Dlaczego? Ponieważ rolnik kupuje u przemysłowca, a ten utrzymuje jednocześnie robotnika, który znów kupuje u rolnika. Czysty zysk zostaje u tego ostatniego. Taka jest idea krążenia bogactw u fizjokratów. Streszczam to wszystko oczywiście. Pan nie mógł na to odpowiedzieć, ponieważ mimo pilności i uporu nie jest pan człowiekiem inteligentnym. Profesor wściekł się na pana, poprawki panu dać nie chciał, i żeby być w porządku zadał panu trzecie pytanie w tej pewności, że pan na nie nie odpowie. Gdzie zostaje produit net? Oczywista, u rolników. Wiejski koń nigdy nie osiągnie wdzięku klaczy pościgowej, i będzie bardziej pożyteczny ciągnąc swój pług. Cieszę się, że pan nie zdał. Potwierdza to moją teorję. Wróć pan w swoje Łowickie, panie Bednarczyk i siej pan, siej!
Całej tej przemowy wysłuchał Bednarczyk leżąc, ale teraz wstał, podszedł do Edwarda i z całej siły grzmotnął go na odlew pięścią w twarz. Wszystko to odbyło się bez słowa, jak jakiś ponury obrządek. Edward podniósł się z podłogi i poszedł do zlewu, aby zatrzymać płynącą z nosa krew. Stara chłopka siedziała nieruchomo pod oknem i kiwała głową. Bednarczyk zpowrotem wlazł do łóżka. Student lewą ręką bawił się z kotkiem, prawą coś obliczał. W pokoju wytworzyła się atmosfera smutku i złości.
Zapadał mrok. Chłopka w dalszym ciągu kiwała głową i przesuwała paciorki różańca. Bednarczyk chrapał w najlepsze. Student i Edward usiedli u łóżka Lucjana i pocichu przekomarzali się ze sobą. Chory już nie miał sił, aby pozbyć się Edwarda, który jakby nic nie zaszło, zwrócił się do niego z jakąś opowieścią. W mroku słychać było jego nerwowy szept: to ta dziewczyna była bardzo wybredna i nikogo ze wsi nie chciała za męża. Za wsią pod lasem mieszkał gajowy, rudy i krostowaty dziad. Ona była na wychowaniu u bogatych chłopów, bo rodziców nie miała. Najprzystojniejszych chłopaków odrzucała. I, wiecie co? Wyszła za tego gajowego. Po roku okazało się, że ten gajowy to jej rodzony ojciec. Ja to uważam, że u tej dziewczyny był taki podświadomy zew krwi. Musiała mieć takie skłonności. Ciekawy wypadek, co? I wcale się nie rozwiedli, tylko żyli dalej, tylko wszyscy ich zawsze na języku mieli. Takie to rzeczy dzieją się na świecie.
— Pan zawsze wymyślisz coś nadzwyczajnego, — powiedział student.
— Bo nie znoszę banałów, rozumiesz pan.
— We łbie masz pan same śmieci i tyle.
— Wolę mieć śmiecie niż pustkę.
Przed piątą przyszła Stukonisowa. Zabrała się zaraz do sprzątania, narzekając na lokatorów. Była przerażona, kiedy dowiedziała się, że chłopka ma zamiar zamieszkać u niej przez kilka dni.
— Gdzie pani będzie spała? — zapytała.
— Ja ta i na gołej ziemi się prześpię.
— Tu i tak dość ludzi, człowiek się ruszyć zupełnie nie może.
— Kiej podziać się nimom gdzie.
— No, dobrze, trudno! Już tej kary Bożej to niema końca. Chyba otruć się człowiekowi przyjdzie, czy co!
Stanęła ze ścierką w ręku przed łóżkiem Lucjana.
— No i co będzie, panie młody? Wcale poprawy nie widać.
— Co robić, co dzień gorzej się czuję.
— Możeby do szpitala pan poszedł, jeszcze mi pan tu umrze i będę miała kłopot.
Odwrócił się do ściany i nic nie odpowiedział. Straszliwe przygnębienie wytworzyło w nim skorupę niewrażliwości na wszystko, co się wokół działo. To wiedział tylko, że ginie marnie i końca wyczekiwał z upragnieniem. Nonsensem było reagować na przykrości życia, skoro i tak miało go ono opuścić. Zamierzał usnąć, czy wogóle pogrążyć się w jakiemś odrętwieniu, ale raptem posłyszał głos nad sobą:
— Może śpi, to nie trzeba go budzić.
— E, gdzietam, po całych dniach się wyleguje. Nic mu nie będzie, jak go pan nawet obudzi. — I Stukonisowa szarpnęła Lucjana za ramię.
Przy łóżku stał Turkowski. Jak zawsze pod lewą pachą trzymał teczkę, a prawą wycierał szkła swych binokli.
— Słyszałem, że chorujesz, Lucjanie, i rzeczywiście tak jest. Przyszedłem cię odwiedzić, chociaż trudno mi było, bo o tej porze zwykle mam zajęcie u swego adwokata. Wyglądasz bardzo źle, czy istotnie zagrożone masz płuca?
— Nie zagrożone, a poprostu mam gruźlicę płuc i to jakąś taką gwałtowną. Właściwie mówiąc bardzo kiepsko jest ze mną. Wszystko to się jakoś tak nagle stało, nawet się nie spostrzegłem.
— No, dobrze, a czy nie mógłbyś gdzie wyjechać?
— Jakże wyjadę, kiedy ledwo łażę! Pieniędzy wreszcie nie mam, jestem w biedzie zupełnej. Powiedz mi lepiej, co słychać na świecie?
— Na świecie to nie wiem, ale u nas to bardzo licho. Nikt nic nie pisze, wydajemy teraz numer, twoja nowela tam będzie. Z trudem uzbierało się trochę pieniędzy, aby to wydać. Martwota taka panuje, że coś strasznego. Mówię ci, że bardzo podle jest z naszą literaturką.
— No, mamy przecież Kadena, wielkiego naszego pisarza!
— Kpisz, czy co? Przecież to koszmarny facet jest zupełnie.
— Pisze przecież, czytają go, mówią o nim.
— Żałosne jest to, że musimy uważać go za pierwszego pisarza Polski. Jest to najbardziej szkodliwa instytucja twórcza, jaką można sobie wyobrazić. Pojmuję wielkich, europejskich pisarzy, których niemoralność poparta jest pewną ideologją, no, i dużym talentem pisarskim, tutaj mamy karykaturę intelektu i wolnomyślności. Wszyscy wiemy, do czego służy wychodek. Kaden z uporem manjaka poucza nas o tem. Trzeba przyznać, że w całej jego twórczości widzi się tę niesłychanie energiczną zarozumiałość. Być wrogiem obłudy i ukazywać prawdę, jest zaszczytnym obowiązkiem pisarza. Ale zwalczać jedną obłudę, aby lansować drugą, na to trzeba mieć wiele sprytu i bezczelności. Przedewszystkiem jest to pisarz ogłupiający młodzież, posługuje się on dość jędrnym stylem i ma tę rzekomo odwagę, która zazwyczaj się podoba młodzieży. Przyjrzeć się temu uważnie — ukaże się ordynarna przedsiębiorczość i spryt. Uff, nie znoszę tego fabrykanta podłych i niepotrzebnych książek.
— Muszę ci się przyznać, że myślę podobnie, jak ty. Kiedyś, czytając Lenorę, nazwałem go w myśli dość ordynarnie i po swojemu. Później miałem refleksje, czy nie wydałem o nim zbyt pochopnego sądu. Otóż nie! Muszę ci się przyznać, że dawniej, kiedy mniej orjentowałem się w istotnych sprawach literatury, podobała mi się ta żołnierska wyrazistość stylu Kadena, oczywiście szybko połapałem się, że chodzi tu o zaszczekanie ludzi. Przyznasz jednak, że wśród żyjących pisarzy nie mamy nazwiska, o którem moglibyśmy tak długo mówić?
— Mój drogi, mówimy o nim długo, bo ma metody drańskie, ale niepospolite. Ubogo jest, to prawda, ale jest jeszcze o kogo się zaczepić. Jest przecież Nałkowska, Parandowski, no i Skamandryci przecież, do których wyżej wspomniany Kaden przyczepił się jak rzep psiego ogona. Tuwim, jakaż to wysoka klasa poezji! Pokazał nam facet tak wspaniałą drogę, że tylko jechać. Ale cóż, kiedy te nasze kwadrygowe konie też bez rasy. Słonimski, Lechoń! Prozy tam niema, ale poza tem — co tu gadać — ludzie ci masę zrobili. Zresztą tyle się już o tem wszystkiem myślało i mówiło, że obrzydł mi ten temat zupełnie. A cóż z twoją powieścią?
— Ach, mój drogi, niema o czem mówić. To wszystko było dobre, kiedy się było zdrowym i w głowie przelewało się od optymizmu. Skończyłem przed zaczęciem. Mamy nieszczęście żyć w tak potwornym okresie rozwoju kultury polskiej, że wszelkie wysiłki zgóry są przewidziane jako daremne. Wydać się może, że czytelnictwo polskie wzięło monopol na ciemnotę. Za kryterjum możesz sobie wziąć Zarzycką czy Marczyńskiego. Bierze mnie ponura i bezsilna wściekłość, kiedy wspomnę te siejące zarazę głupoty nazwiska!
— Na całym świecie i w każdym kraju są tacy fabrykanci podłych książek. To też nie bierze się ich zupełnie pod uwagę i wogóle nie wciąga w historję literatury danego narodu. U nas ponure wrażenie sprawiają znaczne nakłady tych bzdur, co oznacza, że czytelnictwo stoi na bardzo niskim poziomie. W Anglji taki Wallace jest bardzo czytany, ale prócz niego czytany jest Galsworthy lub Shaw, a u nas tych drugich niema. Ciekaw jestem, czy będziemy mieli kiedykolwiek naprawdę dobrego pisarza.
— Tak, źle jest. Spotykacie się jeszcze w Ziemiańskiej?
— Dość często. Marnujemy czas i przelewamy z pustego w próżne. Wogóle prowadzi się tak ponure życie, że czasem bierze chęć popełnić jakieś szaleństwo. Jałłowe to wszystko takie. Będę musiał już iść, Lucjanie! Wybrnij jak najprędzej z tej niemocy i napisz coś dobrego. Odwiedzę cię jeszcze kiedy.
Pożegnali się i Lucjan znów pogrążył się w swoich rozmyślaniach. Przygnębienie Bednarczyka objawiło się teraz w ten sposób, że wstał i począł pochłaniać wiktuały przywiezione przez matkę. Przyrządził sobie pełną patelnię jajecznicy z kiełbasą i siedząc przy stole w ponurem milczeniu to konsumował. Edward manipulował coś koło swojej ręki. Student czyścił spodnie panamą i opowiadał Teodozji treść jakiejś książki. Stukonisowa rozmawiała ze starą chłopką. W kuchni syczał czajnik, a na schodach ktoś komuś opowiadał, jak to było za rosyjskich czasów. Raptem w pokoju wybuchła awantura i to z dość błahej przyczyny.
— Weź pan te portki z biurka, — wykrzyknął Edward, — bo muszę pisać.
— Na stole pisz pan sobie.
— A ja chcę na biurku, bo ono do tego służy!
— Nie bądź pan nudny, nie będę się teraz przenosił!
— Albo się pan przeniesiesz albo panu te portki wyrzucę za okno!
— Żebym ja pana nie wyrzucił!
— Co?
— G...o!
— Panie Lucjanie, słyszał pan coś podobnego! Portki czyści na biurku, a mnie, który chcę pisać, nie chce puścić.
Ale Lucjan nie odezwał się, tylko Bednarczyk wyrzucił takie zdanie:
— W mordę pan chcesz?
Edward poszedł do swego pokoju i stamtąd wykrzykiwał:
— Bydło ordynarne! Nie ma to poczucia taktu i koleżeńskości! Jeszcze ja się wam kiedyś przysłużę, popamiętacie mnie, chamy przeklęte!
Znów nastała cisza i spokój. Również cichutko i potulnie weszli Dziadzia i Zygmunt. Byli czegoś bardzo zmęczeni i żądni odpoczynku.
Zdałeś? — zapytał Zygmunt Bednarczyka.
— Nie nudźcie mnie, do jasnej cholery! Nie zdałem, nie!
— No, to się teraz pewnie powiesisz? I Zygmunt wyciągnął się jak długi na kanapie.
Dziadzia usiadł obok Lucjana.
— Wiesz, miły, ciężki dzień mieliśmy z tym staruszkiem. Nie miał na zapłacenie rachunku u Herbsta i była przykrość. Jutro tu przyjdzie, bardzo nas polubił. Jak? Kaszlesz jeszcze?
— Kaszlę, kaszlę! Czyś ty oddał pieniądze tej... pannie Leopard?
— Ależ naturalnie, mój kochany, oddałem co do grosza. Nie myśl, już ja na te rzeczy zwracam baczną uwagę. Muszę się teraz położyć, bo jestem bardzo osłabiony. O dziesiątej umówiłem się z Jurkowskim w „Małej“, mamy iść razem na jakieś imieniny.
Dziadzia położył się na łóżku. Właśnie Stukonisowa szukała czegoś w szafie, kiedy Dziadzia odezwał się do niej przymilnie:
— Ja pani jestem coś winien?
— No, a jak pan myślał, za okrąglutkie dwa miesiące.
— Uiszczę już wkrótce.
— Dałby Bóg!
— Mógłbym pani już dzisiaj dać coś a conto, lecz pewne delikatne zobowiązanie, sto złotych. Wie pani, ja mam dziecko? Właśnie sto złotych, nawet brak mi jakieś pięć do tych stu, kłopot mam nawet z tej błahej przyczyny...
— Jak na dziecko, to musi pan dać, ja poczekam. Ale na przyszłość, bądź pan ostrożny, bo łajdackie życie do niczego dobrego nie wiedzie.
— Naturalnie. To też czuję się w obowiązku, skoro popełniłem zły uczynek. I dlatego właśnie przykro mi, że obiecałem dzisiaj dać sto złotych, a mam tylko dziewięćdziesiąt pięć. Dla mnie słowo w takich sprawach to bardzo delikatna rzecz, mam więc troskę.
— Ja nie mam, bobym panu dała.
— Tak też myślałem, że tylko pani pojmie moje położenie. Jestem pewien, że gdyby pani miała, oddałaby mi pani ostatnie.
— Kiedy akurat nie mam.
— Szkoda wielka.
— No tak mi właśnie wypadło, że nie mam, chyba...
— Zawsze mówiłem, że pani ma serce tkliwe pod osłoną pozornej surowości.
— No to niech pan poczeka, skoczę na dół, do kuzynki, jak ma, to wezmę od niej.
— Nie zapomniałbym pani tego nigdy.
Po kilku minutach Stukonisowa wręczyła Dziadzi pięć złotych. Była to większa suma, jaką mu się od kilku dni udało zdobyć.
Lucjan przechodził piekło gorączki. Pościel parzyła mu ciało, a przed oczami kłębiły się kolorowe majaki. Co jakiś czas dusił go rwący płuca kaszel. W alkowie było straszliwie duszno, to też wieczorami Lucjan znosił prawdziwe męczarnie. Leżał tak, niby drewniany słup w żarze.
Zygmunt zwrócił się do matki ze skromną prośbą:
— Niech mi mama da dwa złote, bo jestem bez grosza.
— Zwarjowałeś! Sama musiałam pożyczyć dla pana Krabczyńskiego pięć złotych, bo był w potrzebie.
Zygmunt zbliżył się do Dziadzi:
— Wycyganiłeś już, daj dwa złote, bo powiem matce, żeś zbujał!
— Chodź do „Małej“, tam zmienię i dam ci.
— No, to chodźmy.
Wyszli, trzasnąwszy mocno drzwiami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.