Wspólny pokój/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny pokój |
Wydawca | Wydawnictwo Współczesne |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Mówię panu, że jest krzywy.
— Nigdy! Orli może, ale nigdy krzywy!
— Pan zawsze musi się sprzeczać. Skieruj pan twarz prosto w lustro, zobaczysz pan lekkie odchylenie w stronę lewego policzka. No, czy kłamię?
Trudno jest zorjentować się, która godzina, w każdym bądź razie jest bardzo wcześnie. Lucjan odjął głowę od poduszki i spojrzał w głąb pokoju. Na tle szyb okiennych majaczyły sylwetki dwóch studentów. Napół ubrani stali obok siebie i przyciszonym głosem rozmawiali. Bednarczyk trzymał przed sobą lustro i ze zmarszczonemi brwiami wpatrywał się w nie, Józef trwał w pozie wyczekującej.
— Psiakrew, ma pan rację, rzeczywiście, jest trochę krzywy, ale ciut... ciut!
— Kiedy, panie Bednarczyk, ja musiałem mieć rację, przecież ja mam oko wyrobione na tych kreśleniach. Ciągle, uważa pan, kreślę, i dla siebie i dla kolegów. Krzywy jest i kwita, wola boska.
Bednarczyk z westchnieniem postawił lustro na komodzie, poczem usiadł na kanapie i jął wdziewać buty. Postękiwał i patrzał w zamglony poranek za oknami. Wreszcie zapytał:
— Panie Józefie, cobyś pan zrobił na mojem miejscu?
— Jakto? O czem pan mówi?
— No, gdyby się panu tak we wszystkiem nie wiodło? Gdybyś pan nie zdał egzaminu?
— Niemożliwe, żebym nie zdał egzaminu!
— Ja wiem, ale gdyby tak...
— Za bardzo wiem, czego chcę, żebym miał nie zdać. Ale gdybym miał komuś radzić, co ma robić po nie zdaniu... hm, ja wiem. Kiepska sprawa! Niechby za jakieś rzemiosło się uchwycił.
— Co pan wygadujesz! Za rzemiosło, jak się jest dorosłym człowiekiem i tyle pieniędzy poszło na marne? Chyba uczyć się dalej, co?
— Uczyć się? teraz, kiedyś się pan przekonał, żeś pan do tego niezdolny!? Nigdy, tylko zmienić kierunek!
Bednarczyk stanął przed lustrem, palcem nagiął nos w stronę prawego policzka, westchnął i poszedł się myć.
Lucjan odrobił swój ranny kaszel i teraz leżał nawznak, przysłuchując się odgłosom swego gardła. Dziś była niedziela. Od czasu choroby, Lucjan lubił ten dzień. Wszyscy się kręcili, rozprawiali, mieli wesołe twarze w związku z dniem odpoczynku. Ale teraz spali jeszcze, tylko ci dwaj zerwali się wcześnie. Student zacisnął zęby i obcążkami odrywał z pod obcasa niezdarty kawałek skóry. Praca szła mu opornie, razem ze skórą wyłaziły gwoździe i groziły rozpadnięciem się całego obcasa, podczas gdy chodziło tu o jego wyrównanie. Wkońcu uporał się z tem jakoś. Chodził teraz bez celu, w kalesonach tylko. Czasem przystawał, unosił głowę do góry i sądząc, że nie jest obserwowany, wył cichutko, lub też szeptał coś z samym sobą. Zbliżył się do łóżka i wyciągnął z pod siennika na kant ułożone spodnie. Podszedł do okna, pochylił się i coś tam sobie oglądał. Tyłem odwrócony do Lucjana wyglądał jak ledwie trzymający się na nogach tułów, bez rąk i bez głowy. Bednarczyk wybiegł z kuchni obnażony, prężył swe tłuszczem obrosłe ramiona, wypinał pierś, podskakiwał. Podziwiali wzajemnie swe zalety fizyczne. Tak, masz pan wprawdzie krzywy nos, panie Bednarczyk, natomiast budowa pańska jest świetna. Tak, u nas w rodzinie wszyscy tak. Wkońcu poczęli ubierać się, możliwie czysto i świątecznie.
Z pokoju, w którym spały kobiety, wyszła chłopka i usiadła pod oknem. Na jej twarzy, niby na pomarszczonym woreczku ze skóry, nie widać było śladu snu, mimo, że się na pewno nie myła. Lucjana brała wściekłość i obrzydzenie, kiedy patrzał na nią, byłby chętnie zatłukł ją jakimś drągiem, niby niepotrzebną i szkodliwą, parszywą kotkę. Przesuwała paciorki różańca, a jej złośliwe oczka chytrze się rozglądały wokół. Nie, nie mógł patrzeć na tych dwóch nieszczęsnych durniów, i na to podłe, stare stworzenie, ogłupione religją. Odwrócił się do ściany w bezsensownym zamiarze jakiejś zmiany i przymknął oczy. I, — och! zdechnąć już raz!
Na progu stanęła Stukonisowa, ziewając szeroko, i spojrzała na zegar, ale wahadło było nieruchome, więc zaskrzeczała tylko: majster cholerny, i powlokła się do kuchni. Powoli podnoszono się z łóżek, pod blachą jaśniał ogień i grzała się woda do mycia i na herbatę. Słychać było głosy wielu ludzi. Dziadzia też wstał i chytrze uprzedził Zygmunta, pierwszy posiadłszy miednicę. Ukazująca się raz na tydzień Felicja, nie omieszkała zamienić z Lucjanem kilku słów. Znała tysiąc lekarstw na jego dolegliwość, przeróżne psie i kocie szmalce, palony chleb razowy z mlekiem, zioła o pewnej porze zbierane, ale cóż, kiedy nie chciał słuchać, wolał wypytywać o jej życie tam w wędliniarni, o jej pracę zaczynającą się tak wcześnie, a kończącą niewiadomo kiedy. Ale wytłumaczyła mu, że kończy zajęcie wcześnie, o siódmej wieczorem, ma przecież swoje rozrywki, pewien mężczyzna, wojskowy, interesuje się nią. Przy każdej takiej rozmowie wyrażała mu swoje współczucie. Ona sama miała chłopca, który jej umarł na coś podobnego, gdzieś u austryjaków, w jakiemś Zakopanem. Potem wyciągała swoją suknię świąteczną z szafy, powiedziała mu, że na przyszły tydzień będzie zdrów jak ryba, i wróciła do swego pokoju, aby zniknąć na cały dzień. Była to dobra i wesoła dziewczyna, której całe życie wypełniała praca. Dla Lucjana te kilka minut rozmowy było prawdziwą przyjemnością.
Stukonisowa wybierała się na odwiedziny Miećka w więzieniu. Szykowała jakieś drobiazgi, trochę jedzenia, bieliznę. Kręciła się, zaglądała wszędzie.
— Którego to dziś mamy, panie Józefie?
— Dwudziesty czwarty.
— E, gdzietam dwudziesty czwarty, trzeci chyba?
— Niech będzie dwudziesty trzeci.
— Panie Bednarczyk, może pan wie, który dziś jest?
— Dwudziesty trzeci, czy któryś!
— Czort z wami! nikt nie wie, który dziś dzień!
Bednarczyk ponuro zapatrzył się w podłogę. — Nie, nikt nie wie, powiedział. Gdyby „Mieciek“ był, to możeby wiedział.
Ale Zygmunt ryknął z kuchni, pryskając wodą:
— O, Boże! Co za chamstwo ostateczne! Dwudziesty szósty, niedziela! I taki chce zdawać egzaminy z prawa, gdzie wszystko opiera się na kalendarzu!
Stukonisowa westchnęła:
— Mój Boże, to jeszcze cztery dni do pierwszego, jak to człowiek wyżyje! Panie Krabczyński, miał mi pan te pięć złotych oddać?
Dziadzia odpowiedział z głębin alkowy:
— Ach, droga pani, właśnie mam dzisiaj większą kwotę podjąć za czekiem, — wie pani, czek muszę zrealizować.
— Jakże pan zrealizujesz czek, skoro wszystko pozamykane? — zanucił student.
— Istotnie, cóż za pech, przekleństwo, na śmierć zapomniałem! Wobec tego jutro, jutro na pewno.
Stukonisowa powiedziała coś w rodzaju: jutro będzie futro, poczem zdjęła zegar ze ściany i jęła nim potrząsać, niby znachorka umarłem dzieckiem. W związku z temi oględzinami, student skierował się ku wyjściu, ale akurat myła się Felicja, wobec czego zagłębił się w książce, świata poza nią nie widząc.
Dziadzia był gotów do wyjścia, właśnie czekał na usunięcie się Felicji. Korzystając z wolnej chwili, opowiedział Lucjanowi, jak to spędzi dzień dzisiejszy. Przedewszystkiem wstąpi do kościoła, ach, Boże! Przesąd to, to prawda, jednak jest ktoś, kto tego od niego żąda, przytem te parę chwil w przybytku, gdzie odbywają się dostojne misterja, w atmosferze kadzideł i pokory ludzkiej, te parę chwil tam spędzonych, nakłaniają umysł do poetyckich rozmyślań, człowiek staje się szlachetniejszym. Następnie mam zamiar...
— To kolega traktuje sobie kościół jak dom rozrywkowy, a? — powiedział Zygmunt.
— ...Nie mów głupstw! Następnie mam zamiar... ale ona właśnie wyszła z kuchni, muszę iść, po obiedzie wpadnę na godzinkę!
Najgłówniejszy punkt został zwolniony. Teraz zapanował tam wielki ruch: czyszczono sobie obuwie, odwiedzano ustęp, smażono coś, nalewano herbatę. Stukonisowa nic nie wskórała z zegarem, poszła więc do kuchni i smażyła jakieś placuszki dla Miećka. Teodozja biegła nadół, do sklepiku „od tyłu“ po mleko dla Lucjana. Bednarczyk czyścił plamy na spodniach, prowadził przytem subtelny djalog z Felicją, na temat czystości.
— Wolałbym niedojeść, byleby mydła mieć zawsze poddostatkiem. Taki już jestem, panno Felu.
— Poco zaraz niedojadać, przecież mydło jest tanie.
— No, tak się mówi. Niema tygodnia, żebym nie umył nóg, naprzykład. Dla drugich to fraszka, a dla mnie konieczność.
— Tak, jak chłop brudny, to niema nic gorszego.
Zygmunt wtrącił się do rozmowy:
— Wy zato jesteście czyściutkie, psiakrew, wyrzygać się nieraz można. Zawsze myjecie się tam, gdzie nie trzeba. Gębusia i paluszki, a dalej, to możnaby wysyłać was na front, zamiast gazów, maskiby potrzaskały.
— No, niech pan już nie opowiada, widać z takiemi tylko miał pan do czynienia. Szanująca się kobieta, raz na tydzień umywa się wszędzie.
— Tydzień wystarczy, — w sam raz.
— Będziecie świństwa gadać, to was tu zaraz przetrzebię — krzyknęła Stukonisowa..
Temat urwał się. Ktoś zapukał do drzwi. Stukonisowa otworzyła, weszła Teodozja.
— Po kiego djabła pani puka, człowiek myśli, że minister jaki. Zawsze się zdenerwuję tem pukaniem.
Zwolna poczęto się rozchodzić: do kościoła, na spacer. Stukonisowa z paczką pod pachą, poszła do więzienia. W pokoju zostali tylko: Zygmunt, Bednarczyk i Lucjan. Pierwszy chodził z posępną miną. Nie dalej, jak wczoraj, dostał wezwanie do wojska. Za osiem dni miał wyruszyć. Nie było to nic strasznego, przynajmniej jakaś zmiana w jałowiźnie ostatnich tygodni. Niemniej jednak zaczynała się zima, pacyfistyczne zaś przekonania Zygmunta, zupełnie nie przyczyniały się do radosnych uniesień. Był więc znudzony i zgorzkniały. Lucjan, o! z tym było już doprawdy bardzo podle. Leżał oto bez sił, charcząc bez przerwy, w straszliwej udręce temperatury. Głowa jego była niby pusty, gliniany garnek, w rozżarzonym piecu. Tłukły się tam myśli jakieś, nieporadne i bez porządku. Wyobraźnia stawiała mu przed oczy wizje uporczywe i koszmarne. Przewracał się z boku na bek, w nadziei uzyskania wygodnej pozycji, ale wysiłki te jeszcze bardziej wycieńczały go.
Bednarczyk z uporem gonił za jedyną, co nie zdążyła ukryć się i zasnąć, muchą. Młody człowiek wogóle zachowywał się dziwacznie, czem drażnił bardzo Zygmunta. W pewnej chwili potrącił zamyślonego poetę i ściągnął na siebie gromy.
— Coś ty, draniu jeden, zbzikował do reszty!
— Mógłbyś się inaczej wyrażać, andrusie!
— Właśnie, będę ci jeszcze dobierał wyrazy. Uparłeś się i gonisz za tą muchą, jak alfons za dziwką. Usiadłbyś i pomyślał nad swoim losem!
— Mój los jest taki, że się niedługo o nim dowiesz.
— Dużo mnie on obchodzi.
W pokoju czuło się charakterystyczną, niedzielną nudę. Sprzęty stały na swoich miejscach, stół nakryto białym obrusem. Kurze pościerano. Młodzi ludzie patrzyli na siebie bezmyślnie, nie wiedząc o czem mówić. Wkońcu Bednarczyk znalazł sobie zajęcie, mianowicie usiadł na kanapie, postawił przed sobą na stole lustro i począł wyciskać wągry z twarzy. Zygmunt bawił się dwuzłotówką; turlał ją po biurku, aż mu gdzieś upadła na podłogę. Wlazł pod biurko i w ciemności jął szukać monety. Sterczał tam na czworakach, aż wreszcie zniecierpliwiony Bednarczyk zapytał:
— No, znalazłeś?
— Nie, gdzieś się cholera jedna zapodziała!
Zapanowała cisza, Zygmunt począł trzaskać zapałkami, ciągle bez skutku. Bednarczyk zawołał:
— Wyłaźże, dokąd tam będziesz siedział?!
Z pod biurka dobiegł go grobowy głos Zygmunta:
— Jeden tak wlazł, tylko że nie pod biurko, a pod łóżko, to siedział dwa tygodnie.
— Niepodobna, co też ty opowiadasz!
— Ano, już tak być musiało, siedział i kwita!
— Pluń na te dwa złote i wyłaź już z pod tego draństwa.
— Akurat! ty mi je może dasz!
— Dać nie dam, ale wyłaź! Wpadły pewnie w jaką szparę, po djabła będziesz tam sterczał!
Po bezowocnych poszukiwaniach, Zygmunt stanął wreszcie na dwóch nogach. Zrezygnowany oparł się o ścianę, ale w tej chwili zobaczył swoje dwa złote pod oknem, nago świecące się na podłodze.
— Psiakrew! Znalazłem się w magicznym kręgu perfidji rzeczy martwych. Tam się męczyłem, a one tu sobie leżą jak byk. Całe życie człowieka, to jedna wielka machlojka.
Bednarczyk dorzucił, wyciskając wspaniały korek żółtego tłuszczu z brody:
— Mnie raz zginęła szczoteczka do zębów, przewróciłem do góry nogami całe mieszkanie, nie znalazłem, wreszcie, wiesz, gdzie była? W szklance, tam, gdzie zawsze, tylko ja myślałem, że to cudza szczoteczka i dlatego nie brałem jej pod uwagę.
— No, to już nie jest perfidja rzeczy martwych, tylko ty, braciszku, jesteś fujara.
Znowu im się urwało, nie mieli o czem mówić. Zygmunt palił papierosa, oglądając go na wszystkie strony. Bednarczyk wykrztusił nosowym głosem:
— Ciekaw jestem, czy takie wągry to coś żywego, czy nie?
— Mają pewnie swoje odrębne życie. My jesteśmy takiemi wągrami, powtykanymi w okrągłą gębę ziemi.
— Psiakość, takie świństwo i żyje, hę!
Lucjan poczuł się lepiej. Od pewnego czasu miewał te gwałtowne przejścia ze stanu zupełnej niemocy do lekkiej poprawy. Obrócił się i patrzał płonącemi oczami na pokój. Widział Zygmunta podrzucającego i łapiącego w powietrzu swoją dwuzłotówkę, oraz Bednarczyka manewrującego palcami koło twarzy.
— Zygmunt, schowaj te pieniądze, bo znowuż zgubisz!
— Masz rację! Wsadził pieniądz do kieszeni i podszedł do Lucjana.
— Co, lepiej ci trochę?
— Tak, gorączka się zmniejszyła. Czy tylko wy jesteście w domu?
— Aha. Porozłazili się. Matka poszła do „Miećka“, ciekaw jestem, jak długo ten smarkacz będzie siedział.
— Pewnie niedługo, młody jest, to go zwolnią.
Zygmunt przeciągnął się i wyrzekł ze smętkiem:
— I powiedz tylko, jak życie nędznie się wlecze. Nic ciekawego, żadnej perspektywy, sama pustka i jałowizna. Pomyśl tylko, za parę dni idę do wojska. Jeśli była jaka nadzieja, że dojdę do równowagi, to teraz wszystko w łeb wzięło. Co ja tam będę robił? Zgłupieję do reszty. Żebym miał chociaż cień zainteresowania, ale przeciwnie, mam nienawiść do całego militaryzmu. Słowo ci daję, że pasja mnie na to wszystko porywa.
— Mój drogi, co jabym dał, żeby móc pójść do wojska, żeby mieć tylko możność i siły do dźwigania karabinu. Wiesz, że miałem twoje przekonania, ale teraz ucałowałbym koniec kapralskiego buta, byleby tylko mieć prawo gonić po polach, pod jego bezsensownemi rozkazami. A zresztą, djabli wiedzą! Może lepiej będzie skonać, niż tłamsić się na tym podłym świecie.
— To, coś ostatnio powiedział, to ostateczność, ponieważ wiesz, że z chwilą, kiedybyś mógł służyć w wojsku, musiałbyś być zdrów. Przemówiło przez ciebie pragnienie życia. Ale ja się nie godzę z tem, coś naostatku powiedział. Dla nas niema miejsca tutaj, jesteśmy za słabi. Nie mamy pożądań materjalnych, jesteśmy romantykami. Tylko ten, kto chce i potrafi uczepić się maszyny, może żyć w dzisiejszych czasach. Gdzież jest, u djabła, duch i uczucie!
— Myślę, że tobie to nawet wojsko dobrze zrobi. Poprostu przełamią cię tam, nauczą systemu w życiu. Jasnem jest, że gdybyśmy mieli jakiś regulator swych myśli, ja wiem! pracę, obowiązki jakieś, nie byłoby mowy o jakiejkolwiek neurastenji. Przypomnij sobie swoją posadę u wojewody. Gwizdałeś na wiersze, byłeś pełen energji i chęci do życia. A teraz zpowrotem wpadłeś w to błędne koło nieobowiązkowości i stąd te ponure myśli. Dzisiejszy poeta może istnieć z chwilą, kiedy pojmie sens teraźniejszości i potrafi mówić o tem, czego wiek od niego wymaga. Mówiłem to już niejednokrotnie. No, ale jeśli się nie jest w stanie do tego przystosować, trzeba ginąć. Kto wie, czy los mnie w porę nie usuwa od wymagań współczesnej kultury. Zmarniałbym ze swoim sentymentalizmem, ze swoją skłonnością do zachwytów nad gałązką brzozy poruszającej się na wietrze. Idź do wojska, przełam dziedziczność swoich Słowackich i Szymonowiczów. Przecież masz zdrowie, idź!
— Mówisz tak, boś daleki od tego wszystkiego. Co do mnie, grubo zastanawiam się nad tem, co mi przyszłość dać może.
Odszedł od łóżka w jakichś niemrawych podskokach. W porywie raptownej wesołości, począł się z Bednarczykiem siłować na rękę.
W południe wróciła Stukonisowa. Miała zapłakane oczy. Opowiadała jak schudł i spokorniał. Obiecywał, że jak go tylko wypuszczą, zaraz weźmie się do nauki i już nigdy nie będzie należał do żadnych partyj. Wywietrzał mu zupełnie z głowy ten komunizm przeklęty.
— To znaczy, że jest skończona kanalja, — powiedział Zygmunt
— Ty wałkoniu głupi, dlaczego? Że mu do rozumu przemówili, to ty go będziesz wyzywał!
— Naturalnie, że jest kawał drania! Jak mu kilka dni paki całą ideologję w djabły przetrzebiło, to czego można się po nim spodziewać, co to za charakter! Zawsze byłem przeciwny jego przekonaniom, ale szanowałem je, tymczasem okazuje się, że to wszystko nie było funta kłaków warte. Wyrośnie z niego kretyn i swołocz! Taka będzie pociecha z synalka!
— Z ciebie zato będzie! Pomyleniec i nierób! Wierszyki ci jakieś we łbie, a do jakiejś roboty, gdziebyś mógł zarobić i pomóc matce, to cię niema. Myślisz, że tak całe życie będziesz miał głupią matkę, co będzie na ciebie harowała! Tamten chociaż chce w życiu czemś zostać, aspiracje ma jakieś!
— Oj! cicho, cicho! Matka mówi po polsku tak okropnie, że mi uszy więdną. Dość już, dość!
— Jużem ja mówiła, jak cię jeszcze na tym świecie nie było, ty byku głupi! Ciekawam, za czyjeś pieniądze taki wyszkolony, jak nie za moje!
Podeszła do szafy, aby zawiesić palto na ramiączku. Widząc, że Lucjan patrzy na nią, zaczęła opowiadać.
— Ale lepiej ma tam niż jaki złodziej, szanowany jest. I spacerów ma więcej, i życie lepsze. Papierosy mu palić wolno, ale że nie pali. Książki też mu do czytania dają. Niedługo będzie sprawa i wypuszczą go pewnie. Jak pan myśli, będzie to uprawiał jeszcze, czy nie?
— Myślę, że nie, skoro to pani obiecywał.
— A tak, mówił przecież, słyszałam jak teraz pana słyszę, myśli pan, że on zcygani, nie! Może panu czego potrzeba, pomarańczę jakąś albo co? Niech się pan nie wstydzi, jak pan będzie zdrów, to dopiero będziemy się liczyć. Wiadomo, człowiek chory, do niczego niezdatny.
Odpowiedział, że wszystkiego ma poddostatkiem. Niech mu tylko coś do picia przygotuje. I tak nie wiem, jak się pani odwdzięczyć za to, że mnie pani tu trzyma bez grosza, w dodatku kłopot tylko ma pani ze mną.
Mruknęła coś na uspokojenie i poszła do kuchni. Wkrótce zeszli się wszyscy, znów gwarno było jak z samego rana. Zjedzono obiad, poczem wszyscy prawie rozeszli się, aby wykorzystać niedzielny dzień. Na kanapie leżał Bednarczyk, ponuro zapatrzony w sufit, Felicja w drugim pokoju czytała książkę. Pod oknem sterczała chłopka. Niedzielne, senne popołudnie. Z podwórka dobiegały okrzyki bawiących się dzieci. Pies jakiś szczekał. Za oknami szaro było i smutno. Na łóżko Lucjana wskoczył kotek, burcząc jak nakręcona maszynka. Ciepłe, puszyste zwierzę łaziło po ciele chorego, szukając sobie wygodnego miejsca. Wreszcie usadowił się gdzieś pod pachą, niby delikatny, włochaty kłębek. Lucjan głaszcze go w zamyśleniu. Dlaczego nie mógł wstać teraz i pójść między ciche, świąteczne ulice. Kolejno wspominał wszystkie znane dzielnice miasta. Na Nowym Świecie spacerowali teraz zadowoleni, odświętnie odziani ludzie. Szli wolno, nie śpiesząc się, zapewne z wizytą do krewnych lub znajomych. Po drodze wstępowali do cukierni, aby kupić trochę ciastek. W oszklonych wystawach kawiarnianych, siedzieli samotni mężczyźni, przeglądali pisma, lub też patrzyli się na przechodniów w bezmyślnem zainteresowaniu. Tramwaje wolno sunęły po szynach, we wnętrzu siedziało po kilka osób, smutnych ludzi, którym nie chciało się iść. W alejach spacerowały parki z utęsknieniem oczekujące mroku. I dlaczego zadaje sobie tak głupie pytanie? Proste, jest chory i nie może tego wszystkiego zobaczyć. Tak, dawniej mijał to wszystko niepostrzeżenie, ale teraz przed oczami jego przewijały się fragmenty miasta, i łączyły się z resztą wspomnień o życiu, co przeszło tak szybko o nadziejach i zdrowiu. Teraz mógł patrzeć na sufit lub obserwować ludzi obok siebie, którzy mimo zdrowia tak nędznie żyli.
Bednarczyk podniósł się z kanapy i ociężale poszedł do drugiego pokoju. Lucjan słyszał, jak cichym szeptem prowadził rozmowę z Felicją. Pod oknem drzemała chłopka z rękami złożonemi na kolanach. W ciszę wdarł się dzwon kościelny z żałobnym jękiem. Chowają kogoś, pomyślał, i wyciągnął zgrzaną nogę z pod kołdry. Pocił się ciągle i jego niekąpane ciało wydzielało przykry zapach. Uczucie gnicia nazewnątrz i wewnątrz, przejęło go wstrętem. Tak marnie ze mną jest, że nawet nie mam sił, aby się umyć! Może zawiadomić ciotkę, przecież niepodobna, abym miał skonać wśród obcych ludzi. Ale zaraz zniechęcenie go ogarnęło i począł myśleć o czem innem. Dlaczego mnie to tak raptownie schwyciło, prawda, parę lat przed tem chorowałem, ale żeby tak z miejsca położyć się i już nie wstać, to straszne! I czy wogóle warto się ratować, wołać jakichś doktorów, nie mam zresztą na to pieniędzy. Są jakieś instytucje, ratują tych gruźlików, ale, idjoto, czyż nie czujesz, że ci w tych piersiach pałęta się jakiś strzęp płuc? Przecież plujesz ciągle, więc niby co? Charknij raz tylko, a zobaczysz na chusteczce wyraźny, żywy kawałek płuca razem z niteczkami krwi. To się, o ile pamiętam, nazywa gruźlicą rozpadową! Pozarażam jeszcze tych wszystkich bałwanów, co się rwą do życia, ale czyż mogę na to coś poradzić! Przecież lepiej byłoby mi zdychać w miejscu, gdzie niema tej śmierdzącej nędzy i tego wychodka, co mi ciągle cuchnie pod samym nosem! Śmierć! he... bzdura! Chodźże tu, kostucho, chodź! Czekam cię, byle prędzej! Już mam dość tego gnicia, proszę.
W drugim pokoju zabrzmiało kilka gwałtownych słów, potem trzasnęło łóżko, rozległ się przytłumiony chichot kobiecy, oraz drżący głos Bednarczyka. Chwilę trwała cisza, ale zaraz słychać było sapanie w równych odstępach, zmieszane z cichym zgrzytem materaca.
Parzą się! Ci przynajmniej mają zajęcie, Skąd on bierze do tego siły, po nocnem współżyciu z ręką. Psiakrew! mogliby to robić ciszej, jeszcze stara wiedźma się obudzi i będzie nowa awantura. Lucjan ściągnął z siebie zupełnie kołdrę i wyciągnął nogi, zastanowiła go ich nadmierna chudość. Z pary krzepkich ud młodego mężczyzny, zrobiły się jakieś tyczki z wystającemi kościami u kolan. Ładna historja! i wszystko to w przeciągu kilkunastu dni. Po raz pierwszy począł siebie oglądać i to ogromne wychudzenie przejęło go pogardą dla samego siebie. Po żebrach mógł przesuwać palcem jak patykiem po prętach. Błogie uczucie chłodu ogarnęło go i leżał tak, prawie nago, na swem łóżku, niby dziwaczny pasażer lada chwila oczekujący swego pociągu, co go ma uwieźć w „nieznane“. Wiedział, że są to ostatnie oględziny tego nieszczęsnego ciała. Przeniknęła go świadomość końca, uczuwał spokój i jakąś niesłychaną jasność umysłu. Gdyby nie trudność oddychania, myślałby, że jest zupełnie zdrów, tylko bardzo osłabiony. Nic go w tej chwili nie lękało, pragnął tylko jak najdłużej znajdować się w tym stanie.
Do kuchni wszedł Bednarczyk i stanął przed zlewem. Odkręcił kran i mył ręce czy też coś innego. Potem stanął na progu alkowy, z błyszczącą i zaczerwienioną twarzą, z kosmykiem włosów, przylepionym do czoła i powiedział, głupawo się uśmiechając:
— Pan spał?
— Nie, wcale nie spałem i słyszałem, jakżeście się tam rżnęli. Mógłbyś pan trochę zwrócić uwagę na mój spokój.
— Co też pan mówi! Nic podobnego. — Mówił to głośno, ale jednocześnie mrugał do Lucjana porozumiewawczo.
Potem twarz jego nagle zmieniła wyraz, zrobiła się ponura i złośliwa.
— Zazdrość panu, co, — powiedział, odchodząc do pokoju.
Uwalił się na kanapę i na twarz jego wypełzła rozpacz, nurtujących go, straszliwych zapewne myśli. Mrok osnuwał jego postać i zdawał się ją zatracać. Lucjan przymknął oczy i pogrążył się w czystej kontemplacji. Miał wrażenie rozkołysania i lekkości. Jak z dalekiej odległości, dobiegały doń szmery z ustępu, szelest spódnicy Felicji, trzask drzwiami, potem jej kroki, melodja jakaś i znowu trzask drzwi, ale tym razem schodowych. Popadł teraz w zupełną drzemkę, spowodowaną absolutną ciszą. Trwało to dosyć długo. Jeszcze przez zasłonę omroczenia słyszał czyjeś cichutkie kroki, trzask podłogi, głębokie westchnienie. Ale nie zdawał sobie sprawy, gdzie się to wszystko dzieje. Cisza. Nagle obudziło go czyjeś rzężenie, głuchy łomot, jakby ktoś butami kopał w deskę. Otworzył oczy i narazie nie mógł sobie zdać sprawy, co się dzieje. Wyraźnie słyszał, że wpobliżu ktoś charczał i walił nogami o drzewo. Ale gdzie!? Usiadł na łóżku, było prawie ciemno. Teraz wiedział gdzie. W ustępie działo się coś niesamowitego. Zebrał resztki sił na zwleczenie się z łóżka i potoczył się jak pijany do kuchni. Przekręcił kontakt. Drzwi ustępu trzęsły się pod uderzeniami nóg. Szarpnął za klamkę. Drzwi były zamknięte od wewnątrz. Począł krzyczeć: Kto tam jest, co się dzieje! Otworzyć, co tam się dzieje!!
Uderzenia słabły coraz bardziej. Na progu ukazała się groźna i złowieszcza postać chłopki. Jej czarne oczka biegały między powiekami jak dwa oszalałe zwierzątka. Władek, mój syn Władek, kaj się podział?
Lucjan usunął się z wycieńczenia na kuferek. Jasnem było, że wewnątrz ustępu znajdował się Bednarczyk. Działo się tam pewnie coś okropnego. Lucjan krzyknął do chłopki, by zbiegła nadół do stróżki. Posłuchała go i po chwili trzy staruszki ukazały się ze złożonemi rękoma, niby wystraszone sowy. Poczęły szarpać klamkę i bębnić pomarszczonemi rękoma. W pewnej chwili jedna ze stróżek, owa wesoła staruszka, schwyciła z kąta siekierę i kilkunastoma uderzeniami rozbiła słabą zasuwkę. Wewnątrz, na pasku przymocowanym do rezerwuaru z wodą, wisiał Bednarczyk. Lewa noga tkwiła w sedesie, prawa drgała, wolno zwisając w powietrzu. Z pomiędzy ust i ociekającego śliną języka wydobywał się słaby charkot. Kobiety przecięły pasek i zwlokły ciało na podłogę. Jedna wybiegła na ulicę poprosić, aby ktokolwiek zatelefonował do pogotowia. Bednarczyk żył jeszcze, ale Lucjan wyczuwał intuicyjnie, że tu już wszystko się kończy. Siedział w kącie i trząsł się i słaniał tułowiem. Idź pan do łóżka, bo się pan przeziębi, zawołała stróżka. Roześmiał się na cały głos i chwycił rękę Bednarczyka. Czuł, jak wszelkie ciepło z niej uciekało. Umierający przestał charczeć i tylko w wybałuszonych oczach tliło uchodzące życie. Kobiety stały nad nim pochylone, z rękoma opartemi o kolana. Chłopka wpatrywała się w ciało syna, bełkocąc coś, jak niemowa. Wkońcu przyjechał lekarz pogotowia, młody, przystojny mężczyzna, ubrany jak dandy. Przykląkł na jedno kolano i rozpiął kamizelkę oraz koszulę umierającego. Chwilę trzymał rękę na sercu, pomacał koło grdyki i powiedział mocnym, energicznym głosem:
— Tu już się nie da nic zrobić, on umarł.
Dwóch ludzi z noszami stało za lekarzem. Wprawnym ruchem chwycili zwłoki i ułożyli je na noszach. Na schodach rozstąpiło się przed nimi kilku zagapionych żydków. Wyszedł i lekarz. Lucjan wrócił do łóżka. Miał wrażenie, jakgdyby był na jakiemś koszmarnem przedstawieniu, gdzie bohater doskonale odegrał swoją rolę. Tak się to wszystko szybko stało; był Bednarczyk i niema Bednarczyka! Któżby się tego spodziewał po tym upartym i ambitnym młodzieńcu. Ha, dobrze, że ja się nie będę potrzebował uciekać do tej ostateczności. Ale że się zamknął tam, co za obrzydliwa premedytacja zamknąć się w takiem miejscu, sam na sam z paskiem. To nie jest takie proste, do tego trzeba charakteru.
W pokoju, przed obrazem Matki Boskiej, klęczała chłopka. Obok niej stały dwie stróżki i rozprawiały pocichu.
— Nie wymodli nic za niego. Kto się porwał na swoje życie, temu Bóg nie przepuści.
— Widać mu dojadło. Pewnie nieczyste miał sumienie.
— A może i czyste, tylko złe go opętało, — powiedziała wesoła staruszka.
— W kostnicy już musi być. Krajać go będą.
— Aha, dla nauczenia.
Poględziły jeszcze trochę i wyszły cicho. Lucjanowi niesamowicie zrobiło się, kiedy pozostał sam z chłopką. Modliła się żarliwie, z głową opuszczoną na piersi. Znów było cicho, czasem trzasnął jakiś mebel. Czas wlókł się opieszale, przygnębiająco. Zazgrzytał klucz w zamku. Wróciła Stukonisowa. Weszła do pokoju i zaraz zajęczała:
— I poco to światło palić, kiedy prawie nikogo niema w domu. Modlić się można i pociemku.
Zawiesiła palto w szafie, pokręciła się tu i owdzie, wreszcie usiadła na kanapie i bezradnie złożyła ręce na podołek. Przechyliła głowę i zmęczonym wzrokiem patrzała na klęczącą chłopkę. W pewnej chwili szepnęła żałośnie: Niedziela i już po święcie, a jutro znów urabiaj sobie ręce. Potem kiwała głową, zapatrzona w kąt pokoju.
Lucjan uniósł głowę.
— To pani nic nie wie? — zapytał.
Ocknięta z odrętwienia, popatrzyła na niego oszołomiona.
— Co mam wiedzieć?
— Że Bednarczyk nie żyje.
— Co?
— Bednarczyk odebrał sobie życie.
Zerwała się i szybko podeszła do niego.
— Co pan wygaduje! Na mózg panu padło?!
— Mówię jak jest. Powiesił się przed godziną w ustępie. Już go zabrali. Myślałem, że panią już na dole uwiadomiły stróżki. Przykra rzecz.
Bez słowa zbliżyła się do chłopki i pochylona popatrzyła w jej twarz. Poszła do kuchni i zajrzała do ustępu. Potem wróciła do Lucjana i rzekła tępym głosem:
— A wie pan, dlaczego on to zrobił?
— Domyślam się, że z powodu tego egzaminu.
— Widzi pan, nie mógł znieść, że nie będzie wielkim panem. I naco mu przyszło. Moje dziecko by tego nie zrobiło.
Dodała jeszcze, zupełnie uspokojona:
— Człowiek ma szczęście, drugi już umiera. Patrzałam na to wszystko i już dawno czułam, że się coś złego święci w moim domu. Jak mi to pan powiedział, to aż mnie zatknęło, ale teraz myślę sobie, że co komu przeznaczone, to go nie minie. Ciekawam, kiedy ta starucha się stąd wyniesie?
Ożywiła się nagle i poszła do kuchni, aby rozpalić ogień. Zawołała jeszcze:
— Pewnie policja będzie mnie przez to nachodzić!
— Możliwe, mruknął. Czuł się dobrze. Nagle cały wypadek wydał mu się czemś normalnem, czemś, czego należało się spodziewać i co już minęło, zatem należało przestać o tem myśleć. Miał swoje sprawy na głowie, wiele różnych myśli, tyczących się jego stanu wewnętrznego. Zapewne cały aparat mózgowy przestanie niedługo funkcjonować, trzeba go więc wykorzystać w celach wzniosłych i ważnych. Jeszcze raz, niby uparty matematyk, począł obliczać wartości i braki tego, co miał opuścić.
Chłopka porwała się nagle z kolan i podreptała do kuchni. Usiadła tam na kuferku i patrzała na krzątającą się Stukonisową. Wreszcie zaskrzeczała jak chora wrona:
— Tyla dobytku i psu na bude.
Odwrócona tyłem, Stukonisowa zapytała:
— O czem pani mówi?
— Ze zaprzepaścił wszytko. Ziemniaki sie bez omasty zarło, byle go w nauce wspomagać, a tu się obwiesił, djable nasienie.
— Tego tylko wam żal?
Powiedziała coś niewyraźnego i znieruchomiała Stukonisowa wychyliła się z kuchni i palcem pokręciła na czole. Miało to znaczyć, że chłopka niespełna jest rozumu.
Do alkowy wdarł się swąd smażonej słoniny i Lucjan zaniósł się gwałtownym kaszlem, ale przeszło mu to i tylko wytarł załzawione oczy. Rozglądał się po wszystkiem, co go otaczało. Sprzęty wydały mu się niesłychanie wyraźne, nigdy tak godne zainteresowania jak teraz. Przyglądał się każdej rzeczy zkolei, starając się podchwycić oryginalność jej kształtu, lub też śmieszność. Gdyby sobie zdawał sprawę z tej obserwacji rzeczy martwych, byłoby mu nieprzyjemnie i biedziłby się, co to ma znaczyć. Ale tak przyglądał się wszystkiemu ciekawie, jakgdyby to było wizją, za chwilę mającą się rozwiać.
Zwolna zeszli się wszyscy, prócz Dziadzi. Wiadomość o śmierci Bednarczyka trochę zdziwiła Zygmunta, podenerwowała studenta i stała się przyczyną straszliwego wybuchu histerji u Felicji. Głośne okrzyki, przerywane wstrząsającym szlochem, zabrzmiały w pokoju, niby fanfary grozy. Teodozja siedziała spokojnie, popłakując cicho, dla formy.
— Czego ona tak wyje, przecież prawie wcale się nie znali? — zagadnął student Zygmunta.
— Wrażliwość kobieca. Przejęła się tem, przecież to może człowieka wstrząsnąć. Myślisz pan, że wszystkie mają we łbie takie postronki jak my.
— W tem coś jest, — dorzucił student tajemniczo.
— A niech będzie co chce. To mnie tylko zastanawia, że od jakiegoś czasu wszystko tu idzie na marne. Passa taka, czy przeznaczenie! Djabli wiedzą. Ksiądzby powiedział, że to dlatego, że Boga w domu brak, ale ja sobie myślę, że wszystko wynikło z okoliczności, w jakich ci ludzie się znaleźli. Strasznie tu nędzne życie wiedziemy i nikt nie wie, co nas czeka. Przyczyn tu szukać należałoby w całym szeregu błędów naszych dygnitarzy, popychających kraj ku upadkowi.
Lucjan aż usiadł na łóżku.
— Bój się Boga! Zygmunt, jeszcze nigdy nie słyszałem, abyś tak głupio i bezsensownie plótł. Jacy dygnitarze?! Puknij się w łepetynę, mówisz jak fryzjer podczas golenia. Wszystko, co miało tutaj miejsce, jest zupełnie jasne! Edward umarł z przypadku, równie mógł wpaść pod tramwaj. Bednarczyk się powiesił, bo miał swoje różne plany, które go zawiodły, przecież my wszystkiego nie wiemy o nim. Mądry on nie był. A ja umieram z nędzy i z gruźlicy. Twój brat jest w więzieniu, bo propaguje idee, godzące w interesy państwa. Poprostu szereg faktów złożył się na to wszystko. Normalne koleje życia.
— To nie jest normalne, to nie jest tak, jak ty mówisz. Ja nie umiem tego w tej chwili określić, ale to nie jest takie proste.
Cała rozmowa wydała się Lucjanowi tak bezsensowna, że go rozbawiła, niby ponura groteska. W drugim pokoju zawodziła kobieta, bardzo żałośliwie i skutecznie wykpiona przez los. A ci wszyscy ludzie, smutni i przejęci wypadkiem! Czyż nie wartoby ich wytruć jak szczury? byli przecież tak głupi i bezużyteczni!
Ciągle komentowano wypadek. Student zawołał przeraźliwym głosem:
— Powiedziałem mu rano, że ma krzywy nos. Może to go przejęło?
Nikt mu nie odpowiedział, począł więc mierzyć wielkiemi krokami podłogę. Powiedział jeszcze do Zygmunta:
— Mnie coś takiego nie spotka. Moje żądania od życia są skromne i osiągnę je łatwo.
Ucichł płacz Felicji. Student nalał sobie herbaty i popijał w zadumie, sapiąc po każdym łyku. Zygmunt zbliżył się do matki.
— Wykombinowała mama ten kuferek?
— Jaki kuferek znowu!?
— No, ten, drewniany, co go mam wziąć do wojska.
— Nie zawracaj głowy, jeszcze masz czas!
— Mama to zawsze odkłada wszystko na ostatnią godzinę!
— Idź do cholery, nie denerwuj mnie. W porę mi z tym kuferkiem wyjechał!
— Po Bednarczyku został przecież kuferek, ten, co go miał w wojsku, niech pan odkupi od matki, — poradził student.
Zygmunt podszedł do chłopki.
— Sprzeda mi pani kuferek po synu?
— Ilez dacie?
Ale Stukonisowa wtrąciła:
— Winien był za komorne za pół miesiąca. Możesz go wziąć za darmo.
Chłopka zaprotestowała.
— Nic mnie ta nie obchodzi, co wam był winien. Umerł, to wszystko co po nim, to moje. Prawujta sie z nim tera.
— A dajmy spokój, pożyczy mama kuferka od Antosiów!
Kolację zjedzono w milczeniu i zwolna układano się do snu. Przyszedł Dziadzia tak czemś zgryziony, że wiadomość o Bednarczyku nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Powiedział tylko:
— Jedyne wyjście z sytuacji, w jakiej się każdy z nas znajduje.