<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Wspomnienia i przygody
Podtytuł Tom II
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz F. S.
Tytuł orygin. Memories and Adventures
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XI
NORWOOD I SZWAJCARJA
Skłonność do studjów psychicznych. — Młodzi pisarze. — Z dziejów bitwy pod Waterloo. — Okrutny cios. — Odczyty w Ameryce (1894). — Major Pond. — Pierwszy odczyt. — Anty-brytyjski nastrój. — Przepowiednia.

Głównym wypadkiem naszego życia w Norwood były narodziny syna mego Kingsley’a, który dożył wielkiej wojny, odegrał w niej czynną, męską rolę i umarł wkrótce po jej zakończeniu. Życie moje było tak pełne zajęć, że nie miałem czasu zastanawiać się wiele nad zagadnieniem religji, lecz wyczuwałem w sobie coraz większą skłonność do spraw psychicznych i zapisałem się do Towarzystwa Badań Psychicznych, do którego należę do dziś dnia, jako jeden z jego starszych członków. Odbyłem sam kilka doświadczeń psychicznych, lecz moja filozofja materjalistyczna, której wyrazem jest książka p. t. „The Stark Munro Letters“, napisana pod koniec okresu, spędzonego w Norwood, była mocno ugruntowaną, że nie łatwo ją było ruszyć z posad. Lecz w miarę jak z roku na rok poznawałem coraz lepiej niezwykłą literaturę psychiczną, poświęconą zarówno wiedzy jak i doświadczeniom, silna postawa spirytualizmu czyniła na mnie coraz większe wrażenie, wzmocnione przedewszystkiem lekkomyślnością, lekceważeniem i brakiem wiedzy, charakteryzującym jego przeciwników. Religijna strona tej dziedziny nie uderzała mnie jeszcze wtedy, czułem jednak coraz wyraźniej, że nie znajduję dostatecznej odpowiedzi na autentyczność zjawisk, zaręczaną przez ludzi tej miary co Sir William Crookes, Barrett, Russell Wallace, Victor Hugo i Zöllner. „Niewiarogodne a przecież prawdziwe“, oświadczył Crookes i ten paradoks zdał się ujmować dokładnie moje budzące się nowe przekonania. Każdy numer tygodnika „Light“ stanowił dla mnie nowy bodziec, gdyż czuję się w obowiązku wyznać, że pismo to należało i należy do tych, które dają najwięcej do myślenia.
Wspomnienie tych lat od 1880 do 1893 skupia się dokoła stopniowego zjednywania sobie stanowiska w literackim świecie Londynu. Niezwykłą cechą tych lat było ogólne narzekanie prasy londyńskiej na upadek literatury angielskiej i jej przekonanie, że nie ma młodych autorów, którzyby rokowali nadzieję, że zajmą godnie miejsca tych, którzy odeszli. A przecież faktem jest, że istniała wtedy bardzo liczna grupa rówieśników, wybijająca się na czoło, która nie posiadała wprawdzie ani Dickens’a ani Thackeray’a, lecz mogła co do różnorodności i bogactwa typu wytrzymać porównanie z grupą każdego innego okresu naszej literatury. Właśnie w tych czasach, między 1888 i 1893 zdobywali sobie ostrogi rycerskie pisarze tacy jak Rudyard Kipling, James Stephen Phillips, Watson, Grant Allen, Wells, Barrie, Shaw, H. A. Jones, Pinero, Corelli, Weyman, Hope, Hall Caine i wielu, wielu innych. Znaczną ich część poznałem w okresie ich bujnej młodości, w pełni ich sił i władz. O niektórych z nich będę musiał powiedzieć więcej w dalszym ciągu. Co do starej szkoły, była ona niewątpliwie w pewnym upadku, tak, że młodzi nie napotykali wielkich trudności w znajdowaniu posłuchu. Wilkie Collins, Trollope, George Eliot i Charles Reade byli w grobie. Dla tego ostatniego miałem zawsze wielki podziw, gdyż był on istotnie wielkim nowatorem, który powieści swe opierał na dokładnych studjach dokumentów historycznych. On był ojcem literackim Zoli. George Eliot nie należał do mych autorów ulubionych, lecz Trollope’a uważałem zawsze za pisarza bardzo oryginalnego, jakkolwiek sądzę, że jego ród literacki wywodzi się od Jane Austen. Trudno dziś o pisarza absolutnie oryginalnego. Zawsze jest ten punkt styczny, w którym nawet największa gałąź łączy się ze swym pniem.
Z literatów, z którymi się wtedy zaznajomiłem, najżywiej przypominam sobie grupę, zebraną wokół nowego miesięcznika p. t. „The Idler“, założonego przez Yerome K. Yerome, słynnego autora powieści „Three Men in a Boat“. Powieść ta przesycona jest bujnością i radością życia, z któremi młodość wkracza w świat, w takiej mierze, że dziś jeszcze, gdy mnie czasem smutek opanuje, nie mogę powstrzymać śmiechu po otworzeniu tej książki. Yerome jest jednym z tych prawdziwych humorystów, którzy na życie patrzą bardzo serjo; był on jednak skłonny do gwałtownych wybuchów i nietolerancji w dziedzinie politycznej, co odstręczało odeń wielu przyjaciół. Współ-wydawcą rzeczonego pisma był niejaki Robert Barr, Amerykanin pochodzenia szkockiego, człowiek wulkanicznego temperamentu przy najlepszem sercu. Był to jeden z najlepszych gawędziarzy, jakich znałem; co do jego twórczości literackiej mam wrażenie, że nie spotkał się on z należytem uznaniem. Redaktorem był George Burgin, postać z kart Dickens’a, zaś głównymi współpracownikami byli Barrie, Zangwill i sporo innych, torujących sobie drogę do sławy i uznania. Z tymi wszystkimi spotykałem się od czasu do czasu na wspólnym obiedzie, gdyż jakkolwiek pozostawałem wierny miesięcznikowi „Strand“, rzeczy nie odpowiadające jego wymaganiom drukowałem w piśmie „The Idler“.
Dwa fakty z tego okresu wysuwają się na czoło w mej pamięci. Jednym był spodziewany wybuch wojny z Francją; pod wpływem powszechnej wiary w tę wojnę, począłem robić starania o stanowisko korespondenta wojennego na Morzu Śródziemnem, będąc pewnym, że tam się skupi cała akcja i zainteresowanie. Posadę otrzymałem i poczyniłem przygotowania do wyjazdu, lecz na szczęście przesilenie zostało zażegnane. Drugim była moja pierwsza próba w zakresie literatury scenicznej. Napisałem był nowelkę p. t. „A Straggler of ‘15“ („Maruder z r. 1815“), która zawierała wzruszający obraz starego wiarusa. Mnie samemu łzy stawały przy pisaniu tej rzeczy, zaś to najpewniejsza droga do poruszenia innych do łez. Przerobiłem ją na jednoaktówkę i zebrawszy się na odwagę posłałem H. Irving’owi, którego ubóstwiałem od czasu, gdym w Edynburgu biegał na galerję, by go zobaczyć w „Hamlecie“. Jakaż była moja radość, kiedy otrzymałem uprzejmy list od jego sekretarza, ofiarujący mi sto funtów za prawa autorskie. Opłaciła mu się ta sumka, gdyż rola Kaprala Grzegorza Brewster stała się jedną z głównych ról jego repertuaru i miała tę zaletę, że im bardziej się starał, tem naturalniej ją grał, a teatr śmiał się i płakał na przemian, tak jak ja przy pisaniu. Kilku krytyków objaśniało powodzenie wyłącznie genialną interpretacją Irving’a, twierdząc, że bez tego sztuka była mniej niż przeciętną. Na to mogę odpowiedzieć, że ostatnie jej przedstawienie jakie widziałem, odbyło się w małej wiosce i że rolę główną grał prawdziwy kapral z pobliskiego obozu. Mimo to wrażenie było takie samo jak to, które wielki Irving wywołał w Lyceum. Musiało więc być coś w sztuce samej, tem więcej, że rękopis zawierał wszystkie wskazówki sceniczne. Dodam tu, że Irving przysyłał mi za każde przedstawienie gwineję (21 szylingów), mimo, że nabył prawa na własność. Henryk Irving, Junior, grał tę samą rolę po śmierci ojca, mojem zdaniem, lepiej. Pamiętam dobrze jak się zarumienił i jak mi uścisnął dłoń, usłyszawszy to słowo „lepiej“. Nie wątpię, że musiało go boleć to wieczne mierzenie go miarą wielkiego ojca, do którego był tak uderzająco podobny. Jego przedwczesna śmierć była wielką stratą dla sceny, podobnie jak śmierć jego brata Wawrzyńca, który wraz ze swą żoną utonął w Kanadzie, w rzece św. Wawrzyńca.
Z kolei muszę poświęcić kilka słów wielkiemu nieszczęściu, które zamroczyło nasze życie na długie lata. Jak już wspominałem, zrobiłem z żoną wycieczkę do Szwajcarji. Czy żona nadwerężyła swe płuca podczas niej, czy też zaraziła się w którymś z hotelów, trudno rozstrzygnąć; dość na tem, że w kilka tygodni po powrocie zaczęła kaszleć i skarżyć się na ból w boku. Nie przypuszczając nic poważnego, zawezwałem jednego z najlepszych lekarzy z sąsiedztwa. Jakież było moje przerażenie, gdy mi oświadczył, że płuca są bardzo poważnie zajęte, że ma wszelkie podstawy do orzeczenia, że to suchoty i że niema wielkiej nadziei zupełnego wyleczenia z uwagi na fakt, że w rodzinie żony choroba ta często się powtarzała. Położenie moje stało się ciężkie; djagnozę lekarza potwierdził Sir Douglas Powell, którego umyślnie sprowadziłem. Lecz to zdwoiło moją energję; zwinąłem dom, sprzedałem niedawno kupione meble i z całą rodziną przeniosłem się do Davos, które dawało największą rękojmię zabicia tych mikrobów, niszczących życie mej żony.
Zdaje mi się, że mam prawo twierdzić, iż cel został osiągnięty; jeśli zważymy, że były to tak zwane suchoty „galopujące“ i że doktorzy nie dawali więcej jak kilka miesięcy życia, przedłużenie go od r. 1893 do 1906, t. j. o lat trzynaście, dowodziło skuteczności przedsiębranych i stosowanych środków. Życie żony w otoczeniu cudownej przyrody nie było nieszczęśliwe; rzadko kiedy odczuwała ona ból i żyła z tym optymizmem, który jest tak właściwy tej chorobie i który odpowiadał jej spokojnej, pogodnej naturze.
Ponieważ Davos nie obfituje w rozrywki towarzyskie, mogłem był oddać się nie tylko mej pracy literackiej, lecz także sportom zimowym, którymi miejscowość ta słynie. Tam też rozpocząłem serję opowiadań pod zbiorowym tytułem Brygadier Gerard, opartą przeważnie na studjach, zawartych w znanem dziele „The Memoirs of General Marbot“. Praca ta wymagała również sporo bardzo szczegółowych studjów epoki Napoleońskiej; mam jednak przekonanie, że militarna strona mej pracy odznaczała się ścisłością, zwłaszcza, że otrzymałem list z gorącem uznaniem od słynnego korespondenta wojennego Archibalda Forbes’a, który jest znany ze swych studjów wojen Napoleońskich. Przed końcem zimy lekarze nas zapewnili, że postęp choroby został wstrzymany. Obawiając się wracać do Anglji, gdzie stan zdrowia mógłby się znowu pogorszyć, przenieśliśmy się na lato do uzdrowiska Maloja, w samym końcu doliny Engadinu, gdzie stan zdrowia mej żony utrzymywał się naogół na jednym poziomie.
W tym czasie zamieszkała przy nas siostra moja Lottie, która nareszcie mogła zarzucić wycieranie cudzych kątów. Młodsza siostra Connie przybyła do nas z Portugalji już w Norwood, gdzie poznała powieściopisarza E. W. Hornung’a, za którego wyszła później za mąż. Obecnie polepszenie się znaczne zdrowia mej żony i pobyt siostry Lottie przywróciły mi nieco swobody ruchów, tak, że otrzymawszy propozycję wygłoszenia szeregu odczytów o literaturze w Ameryce, postanowiłem ją przyjąć i udać się w tę podróż jesienią r. 1894.
Ponieważ chciałem mieć jakiegoś towarzysza w tej wyprawie, zaprosiłem brata Innes’a, który ukończył był właśnie Akademję Wojskową w Woolwich w stopniu oficera. Przebyliśmy ocean na niefortunnym linjowcu niemieckim Elbe, który niedługo potem zatonął, zderzywszy się na Morzu Północnem ze statkiem węglowym. Miałem znowu sposobność zaobserwowania tej irracjonalnej nienawiści wszystkiego co brytyjskie, która w dwadzieścia lat później miała przywieść do upadku imperjum niemieckiego. Pamiętam, że jednego dnia przy okazji jakiejś uroczystości, salon okrętu udekorowano obficie flagami niemieckiemi i amerykańskiemi, nie wywieszając wcale brytyjskiej, mimo znacznej ilości Anglików na liście podróżnych. Wtedy to obaj z bratem narysowaliśmy flagę brytyjską i przymocowaliśmy ją w miejscu widocznem, gdzie się nieco zanadto rzucała w oczy.
Urządzeniem moich odczytów zajmował się Amerykanin, niejaki major Pond. Był to typowy Jankes, wysoki, olbrzymich członków, z krótką bródką i nosowym głosem. Brał on udział w wojnie secesyjnej i należał niemal do każdego ważniejszego wypadku swych czasów.
Był to człowiek miły, zacny i uczynny, tak, że zawarliśmy wielką przyjaźń. Spotkał nas w dokach i zaprowadził do małego hotelu, położonego w pobliżu klubu literackiego „Aldine“, gdzieśmy się stołowali.
Zaraz po przybyciu czekała mnie ciężka praca, która nie dawała mi wiele czasu na robienie ogólnikowych spostrzeżeń. Lista odczytów ułożona przez Ponda była długa, lecz tak rozłożona, że na Boże Narodzenie miałem stanąć z powrotem w Davos. Pierwszy mój odczyt odbył się w modnym kościele Baptystów, w którym każdy nowy prelegent Pond'a rozpoczynał swą serję. Z poczekalni wchodziliśmy już na estradę, kiedy nagle poczułem, że coś dotyka mego ucha. Przekonałem się, że był to koniec odpiętego kołnierzyka, że mój krawat się obsunął a spinka wypadła i znikła bez śladu. Stojąc tam na brzegu estrady, Pond wręczył mi swoją spinkę, tak, że mogłem wszystko przyprowadzić do ładu, podczas gdy mój impressario wyszedł, by się zaopatrzyć w spinkę. Dziwna rzecz, jak mała rzecz może zapobiedz w ostatniej chwili bezwiednemu ośmieszeniu się wobec publiczności.
Odczyt mój spotkał się z dużym aplauzem. Mój sposób czytania polega na jak największej naturalności, bez afektacji i bez aktorstwa. Wyczerpuje to mniej i prelegenta i słuchaczów. Podczas odczytu cytowałem nowszych autorów brytyjskich, włączając również wyciągi z mych własnych utworów, że zaś mięszałem rzeczy poważne z wesołemi, więc nie znużyłem publiczności. Prawda, że niektóre pisma oświadczyły, że nie umiem wcale czytać, chcąc przez to powiedzieć, że nie recytowałem jak aktor, lecz inne godziły się na moją metodę. W każdym razie przyjęcie przez publiczność było pełne entuzjazmu, tak, że Pond oświadczył mi na drugi dzień, iż spał z uśmiechem na ustach. Nie miał on żadnej trudności z zamówieniami na odczyty, które wygłaszałem w każdem mieście między Bostonem na północy a Waszyngtonem na połudmu, podczas gdy na zachodzie granicą mą były Chicago i Milwaukee.
Czasem postępowały one tak szybko jeden po drugim, że na nic innego nie było czasu. Tak na przykład raz wygłaszałem odczyt w Daly’s Theatre w Nowym Yorku popołudniu, wieczorem tego samego dnia w Princetown College, odległem o jakieś sto mil, a drugiego dnia popołudniu w Filadelfji. Nic też dziwnego, że wkrótce uczułem się bardzo zmęczonym, zwłaszcza, że sama gościnność amerykańska tych czasów, kiedy o prohibicji nie myślano, pochłaniała niemal całą energję przyjmowanego gościa. Oczywiście trudno było odpowiadać na życzliwość odmową, lecz obowiązki prelegenta narażone były na niebezpieczeństwo. Jedyną przerwą i to bardzo miłą była wizyta, jaką złożyłem Kiplingowi. Lecz wyłączając tych kilka dni, cały czas upłynął jak w kołowrocie, tak, że w drodze powrotnej cały prawie czas spędziłem w mej kajucie, śpiąc i wypoczywając.
Dlatego też moje wspomnienia są mętne i niejasne. Dobrze jednak pamiętam tę chwilę, kiedy wchodząc na scenę Daly’s Theatre, potknąłem się o drewniany próg i w podskokach zabawnych posunąłem się za daleko ku widowni, roniąc trzymane pod pachą książki i papiery, wśród wesołego śmiechu publiczności i wołania „Bis! Bis!“.
Tę naszą wycieczkę zepsuł nam w pewnej mierze nastrój anty-brytyjski, który od czasu do czasu ogarnia Stany Zjednoczone; źródłem jego jest zawsze wspomnienie jakiejś chwili wczesnych dziejów Ameryki Północnej, wydobyte i rozdmuchane do ogromnych rozmiarów przez wrogiego dziennikarza, lub polityka irlandzkiego. Dla podróżującego obywatela brytyjskiego wydaje się to niedorzecznem i godnem zlekceważenia, gdyż wie on jak jednostronnym jest taki pogląd i jak pożądaną jest flaga amerykańska na każdej uroczystości brytyjskiej. O tem oczywiście przeciętny amerykanin, który w Europie nie był, niema pojęcia. Pamiętam, że w pewnym klubie w Detroit wydano bankiet na nasze przyjęcie, podczas którego wino lało się obficie. Pod koniec jeden z naszych gospodarzy wygłosił mowę, w której ostro zaatakował Imperjum Brytyjskie. Ja i mój brat, pospołu z dwoma Kanadyjczykami czuliśmy się wysoce dotkniętymi, usprawiedliwiając ten występ ilością wypitego wina. Mimo to poprosiłem o pozwolenie dania odpowiedzi, w której między innemi powiedziałem, co następuje: „Wy, amerykanie, żyliście dotąd w obrębie waszych własnych granic, tak, że nie wiecie nic o świecie poza tym obrębem. Obecnie jednak, gdy ląd wasz zapełnia się ludem, zmuszeni będziecie zetknąć się z innemi narodami. Skoro to uczynicie, przekonacie się rychło, że jest tylko jeden naród zdolny zrozumieć wasze zwyczaje i wasze aspiracje, który okaże wam sympatję. To jest wasz pierwotny kraj ojczysty, który teraz tak lubicie znieważać. Kraj ten to Imperjum, lecz wkrótce i wy staniecie się Imperjum i pojmiecie wtedy, że macie tylko jednego przyjaciela na świecie“. W jakieś dwa czy trzy lata później wybuchła wojna kubańska i zdarzył się ten znany epizod w zatoce Manilli, gdzie komendant brytyjski połączył się z Amerykanami przeciw Niemcom; zaszły też i inne wypadki, które potwierdziły prawdę moich słów.
Pisarz średnio zarabiający traci materjalnie, wygłaszając serję odczytów w Ameryce, o ile serja nie jest bardzo duża. Przez stratę nie mam oczywiście na myśli straty pieniężnej, to znaczy deficytu aktualnego; sądzę jednak, że to co w odnośnym czasie zarobiłby piórem, byłoby intratniejszem. W moim wypadku, po opłaceniu wszystkich wydatków zostało do mojej dyspozycji mniej więcej tysiąc funtów. Rozporządzenie moje tą sumą stworzyło dziwny przykład wysłuchanej modlitwy. Opowiedział to zdarzenie S. S. Mc. Clure, właściciel znanego miesięcznika amerykańskiego. Mówi on, że w pewnym momencie pozostał jako właściciel nowo założonego pisma bez grosza na dalsze jego prowadzenie. Wtedy upadł na kolana w swojem biurze i począł się modlić, prosząc Boga o pomoc. Tego samego dnia Anglik, z którym znał się bardzo niewiele wszedł do jego biura i położył na stole tysiąc funtów ze słowami: „Mc Clure wierzę w pana i w przyszłość pańskiego czasopisma“. Ktoś usposobiony krytycznie mógłby zauważyć, że sprzedanie w takich warunkach tysiąca akcji po ich cenie nominalnej było nabraniem ufnego kupującego. Istotnie przez długi czas nie było mi jasnem, czy Opatrzność, która widocznie czuwała wtedy nad Mc Clure’m, nie straciła mnie z oczu, lecz muszę przyznać, że ostatecznie obie strony wyszły z korzyścią na tej tranzakcji, gdyż po dwudziestu latach sprzedałem te akcje z dużą nadwyżką. Lecz bezpośredni rezultat był ten, że wróciłem do Davos z mym zarobionym kapitałem zagwożdżonym, więc bez widocznych korzyści.
Kiedym wrócił, sezon w Davos był w całej pełni, żona moja miała się niezgorzej. W tym to czasie przyczyniłem się do rozwoju narciarstwa w Szwajcarji. Bawiliśmy w Davos tak długo, żem wytknął linje do gry w golf, co się nie na wiele zdało wobec nieprzewidzianej psoty ze strony krów, które miały zwyczaj żucia czerwonych chorągiewek. Z Davos przenieśliśmy się do Caux nad jeziorem Genewskiem, gdzie przez kilka miesięcy pracowałem spokojnie i bez przerwy. W jesieni odwiedziłem Anglję, zostawiwszy moje panie w Caux, i wtedy to zaszły zdarzenia, które drogę naszego życia skierowały pod nowym kątem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy‎.