Wspomnienia z mego życia/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia z mego życia |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Aleksander Tad. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | M. S. |
Tytuł orygin. | Lebenserinnerungen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rok 1852 był przełomową chwilą zarówno w prywatnem, jak w publicznem mojem życiu.
roku udałem się po raz pierwszy do Rosyi. Firma moja już w r. 1849 zawiązała stosunki z Rosyą za pośrednictwem kapitana Lüdersa, który z polecenia rządu rosyjskiego podróżował po Europie, ażeby się przekonać, jaki jest najlepszy system telegrafu elektrycznego, i w tedy zaproponował nasz dla budującej się linii z Petersburga do Moskwy. U firmy Siemens i Halske obstalowane zostały tylko aparaty, przeprowadzenia zaś przewodników podziemnych miał dokonać sam rząd. Rokowania o dalsze obstalunki wymagały mojej obecności w Petersburgu.
Pojechałem na Królewiec, dokąd już oddawna ciągnęło mnie serce. Mieszkał tam znany badacz, historyk Drumann, ożeniony z kuzynką moją, panną Mehlis, a więc spowinowacony ze mną. W r. 1844 przejeżdżała pani Drumann z córką Matyldą przez Berlin i kilka dni tam zabawiła. Służyłem tym paniom za cicerone i niezmiernie przyjemnie zeszedł mi czas spędzony w ich towarzystwie. Z powrotem miały również być w Berlinie i z góry cieszyłem się na ten przyjazd kuzynki, a bardziej jeszcze pięknej i rozumnej jej córki. Niestety przyjemność ta zatrutą została nader bolesnym wypadkiem. Profesorowa Drumann przyjechała chora do Berlina i po kilku dniach umarła na zapalenie płuc. Byłem nietylko jedynym krewnym, ale jedynym znajomym tej rodziny w Berlinie, musiałem też wziąć na siebie wszystkie obowiązki głowy rodziny. Bezbrzeżny smutek i osamotnienie biednego dziewczęcia przejęło mnie współczuciem. Wkrótce przybył wuj jej, radca Mehlis z Hanoweru z żoną, i ulżył mi w trudnem i niezwykłem położeniu; ale nie mogłem zapomnieć strapionej i z takiem zaufaniem garnącej się do mnie biednej panienki. Od tego czasu minęło ośm lat i korespondencya nasza, z początku bardzo ożywiona, powoli ustała. W trakcie tego brat mój, Ferdynand, zaręczył się z siostrą Matyldy i z pomocą profesora Drumond’a kupił majątek ziemski w Prusach Wschodnich. Ale zanim jeszcze się ożenił, narzeczona jego zachorowała i po kilku latach, mimo najczulszych starań siostry, umarła. Teraz na mnie przyszła kolej: mogłem spełnić najgorętsze moje życzenie, dotrzymując nawet danego sobie słowa, że ożenię się dopiero wtedy, gdy własne moje środki na to pozwolą. Halske dobrze gospodarował: kupiliśmy w Berlinie dom przy Markgrafenstrasse, od tyłu wybudowaliśmy piękny i obszerny warsztat, a w domu frontowym mieszkaliśmy. W usłanem gniazdku brakowało tylko żony. Dlatego też wkrótce po przyjeździe moim do Królewca, w dzień urodzin mojej matki, 11 stycznia, zwróciłem się do Matyldy z prośbą o rękę, o czem tak dawno marzyłem. Odpowiedź jej zrobiła ze mnie najszczęśliwszego z ludzi.
Długo nie mogłem bawić w Królewcu, gdyż 20-go stycznia czekano mnie w Rydze, zkąd mieliśmy przeprowadzać telegraf do Boldera. Wówczas jeszcze jedynym środkiem komunikacyi w Rosyi była poczta, i ta na głównych traktach była stosunkowo dobrze zorganizowana. Co 20 albo 30 wiorst były zbudowane domy i stajnie; można tam było przenocować i dostać koni, o ile były wolne, a podróżny, zaopatrzony w rozkaz urzędowy do pocztmistrzów, którzy w takim razie obowiązani byli dostarczyć koni za opłatą podług taksy. Posiadacz tego rozkazu, czyli t. zw. podorożnej, jeżeli nie miał własnego powozu, dostawał mały chłopski wózek na 4 kołach bez resorów i fordekla, zaprzężony w 3 zazwyczaj niezgorsze konie, z których jeden, środkowy, był w dyszlu w kształcie wideł, a dwa boczne zwrócone na bok. Przy prawdziwej „trójce” musi koń środkowy iść kłusem, a boczne galopem. Za siedzenie służy podróżnemu zazwyczaj własny jego kufer, albo wiązka słomy i tak pędzi co tchu z jednej stacyi do drugiej, jeżeli nb. wyprzedza go fama o hojnych napiwkach.
Jazdy takiej trzeba się dopiero uczyć. Trzeba, siedząc na kufrze, dobrze się pochylić naprzód, żeby własny kręgosłup zastąpił resory i chronił mózg od gwałtownych podskakiwań kół na drogach najczęściej nieosobliwych. Inaczej niechybnie się dostaje silnego bólu głowy. Jednakowoż można się bardzo prędko przyzwyczaić do tego rodzaju podróży tak dalece, że się doskonale śpi w pozycyi siedzącej, kołysząc się w jednę i drugą stronę. Jeżeli dwóch ludzi podróżuje na jednej teledze, to się zwykle przywiązują do siebie pasami i regulują tym sposobem swoje ruchy, tak, żeby się głowami wzajemnie nie uderzali. Zresztą przekonałem się, że jazda na teledze bardzo jest zdrowa, jeżeli się zachowa miarę. Naturalnie, kuryer, jadący kilka tygodni dniem i nocą bez przerwy, nieraz taką podróż życiem przypłaca.
Aż do Rygi była droga przyjemna i zajmująca. Ale tu już panowała zima i sanna w całej pełni. Rosyjskie kibitki są to nizkie, dość krótkie sanki, ze wszystkich stron zasłonięte rogożą w razie dłuższej podróży. Siedzenie stangreta oddzielone jest od wnętrza ścianą w rogoży, w której wycięte są dwa otwory, niby okna, przepuszczające nieco światła. Z każdej strony sanek przymocowane są klapy z rogoży, umożliwiające wsiadanie i wysiadanie.
Po raz pierwszy, jadąc do Rosyi i nie rozumiejąc słowa po rosyjsku, musiałem sobie w Rydze poszukać towarzysza podróży. W gazecie wyczytałem ogłoszenie o kimś, co posiadał własną kibitkę i płynnie mówił po niemiecku i po rosyjsku. Jak się to w ciągu podróży dopiero wykryło, była to niemłoda żona kupca ryskiego, która w ten sposób taniej chciała odbyć coroczną swoją podróż po zakupy do Petersburga. Tak napakowała sanki słomą i poduszkami, że tylko leżeć w nich było można i rogożę miało się tuż przy twarzy. Strasznie było zimno, i im bardziej zbliżaliśmy się do celu naszej podróży, tem dotkliwiej czuć się dawał suchy, ostry wiatr północny, od którego przy 18° mrozu niczem nie było można się ochronić.
Na trzeci dzień rano dojechaliśmy do stacyi Narwy i tu padliśmy ofiarą chytrości pocztmistrza, co się tu zresztą często w rozmaitej praktykuje formie. Poczthalter stanowczo oświadczył, że nie może w żaden sposób dalej nas wyekspedyować, gdyż konie ze wszystkich stacyi do samego Petersburga zostały zabrane i użyte do wielkiego polowania Cesarskiego na niedźwiedzie. Niby to wzruszony płaczem mojej kupcowej, ofiarował nam nakoniec parę doskonałych koni, które tego samego dnia jeszcze miały nas dowieźć do Petersburga. Dobiliśmy targu i przebiegły rosyanin przekonany był, że na swojem kłamstwie zarobił sporą sumkę. Dalsze nasze przygody przekonały go, że się przerachował.
Naszą kibitką powoził młody chłop; nie miał futra, ani ciepłego obuwia. Nic dziwnego, że się często zatrzymywał; potrzebował się czegoś gorącego napić, żeby nie zmarznąć. Ostatecznie zginął nam. Musiałem wysiąść z kibitki, co niełatwo mi przyszło; miałem bowiem dwa futra na sobie, a mimo to byłem skostniały. Zastałem naszego „izwoszczyka” w poblizkiej budzie z kieliszkiem w ręku, a mocno podejrzany żyd, właściciel szynku, wciąż mu wódki dolewał. Powiedziałem łotrowi parę słów i zagnałem go z powrotem do kibitki, ale po drodze uderzyły mnie dziwne jakieś znaki, któremi widocznie się porozumiewał z towarzyszącym nam szynkarzem. Nie zdziwiłem się też bynajmniej, gdy moja towarzyszka krzyknęła przeraźliwie, że kufer jej spadł z sanek. Spostrzegła to natychmiast, bo kufer jej przymocowany był do kozła tak, że zasłaniał okienko. Z trudnością zdołaliśmy przymusić izwoszczyka do zatrzymania się. Musiałem ostatecznie wybić drugie okienko, wysunąć rękę i zrzucić chłopa na ziemię. Na szczęście, znaleźliśmy kufer niedaleko; sznur, którym był przywiązany, oczywiście był przecięty.
Teraz okazało się, że izwoszczyk zupełnie był pijany i co moment pakował nas do rowu. Nie pozostawało mi nic innego do zrobienia, jak siąść na kozioł i odebrać mu cugle z ręki. On zasnął i nie dał się obudzić ani wymyślaniem, ani szturchańcami. Ja sam czułem, że mi nogi kostnieją i gdy cugle chciałem przełożyć, spostrzegłem, że mam ręce zmarznięte i martwe. Zdołałem jeszcze z saniami podjechać do rowu i zębami ściągnąć rękawiczki z rąk. Furman spadł z kozła i leżał jak nieżywy na ziemi. Mogłem więc odrazu załatwić dwie pożyteczne czynności: jego głowę zmywałem śniegiem, przez co i ręce moje odmarzły. Ale nie prędko poczułem w nich życie. Wkrótce i furman przyszedł do siebie: wykrzywiał się, narzekał i przepraszał. I tak po ciemku mogliśmy dalej jechać, a raczej iść piechotą obok sanek; dotarliśmy do Krasnegosioła i zanocowaliśmy na poczcie. Tamtejszy poczthalter nazajutrz krótko i węzłowato odpowiedział na naszą skargę na pocztmistrza z Narwy i na izwoszczyka: pieniądze umówione za drogę do Petersburga kazał sobie wypłacić, izwoszczykowi wsypał własnoręcznie porcyę kijów i odesłał go do jego pana. Nas własnemi końmi wyprawił do Petersburga.
W Petersburgu nadzwyczaj uprzejmym okazał się dla mnie kupiec Heyse, stryj romansopisarza, Pawła Heyse’go. Bardzo przyjemne było towarzystwo jego i całej rodziny, którą znałem jeszcze w Magdeburgu; byli to ludzie gościnni i wykształceni; na obczyźnie bynajmniej się nie wyzbyli cech swego niemieckiego pochodzenia; to też ku wielkiemu memu zadowoleniu, wynaleźli mi mieszkanie w najbliższem swojem sąsiedztwie.
Petersburg, położony wspaniale, jego ulice ogromne i kolosalne place, a nadewszystko szeroko płynąca Newa - wszystko to potężne na mnie zrobiło wrażenie. Wrażenie to jeszcze podnosiło życie ludu rosyjskiego, takie obce dla cudzoziemca i dziwna mieszanina wielkich wspaniałych pałaców z małemi drewnianemi domkami na szerokich i długich bez końca ulicach. Ciągły i ożywiony ruch sanek i zupełny brak powozów w zimie dziwnie uderza cudzoziemca, po raz pierwszy bawiącego w Petersburgu. A to, że się nie rozumie języka i że się nie jest wstanie przeczytać żadnego szyldu, ani nazwy ulic na rogach, napełnia człowieka poczuciem osamotnienia i bezradności, któremu się nikt oprzeć nie zdoła. Tem więc milszą jest solidarność, łącząca rodaków i wogóle całą i bardzo liczną kolonię cudzoziemską, a zwłaszcza niemiecką; ta ostatnia znaczne ztąd odnosi korzyści, że Nadbałtyckie prowincye rosyjskie, a mianowicie klasy inteligentne, zachowały swoją niemiecką narodowość. Wyższe stanowiska administracyjne wówczas prawie bez wyjątku zajmowane były przez Niemców z prowincyj Nadbałtyckich. To ułatwiało niezmiernie położenie przybywających do Petersburga Niemców zarówno pod względem towarzyskim, jak i w interesach. Mnie się to specyalnie przydało, gdyż listy polecające z Berlina dały mi wstęp do sfer naukowo-przyrodniczych. Zostałem gościnnie przyjęty przez najsławniejszych przedstawicieli niemiecko-rosyjskiej wiedzy przyrodniczej, jak np. Kupfer, Lenz, Jacobi i v. Baer.
Niestety, stosunki te równie przyjemne, jak korzystne dla moich interesów, zostały nagle przerwane.
Pewnego dnia obudziłem się niezdrów. Napróżno próbowałem się leczyć łaźnią parową i innemi, przezemnie samego przepisanemi środkami. Nazajutrz, na szczęście, odwiedził mnie mój przyjaciel, Heyse, poznał, że jestem ciężko chory i przysłał mi lekarza. Dostałem odry, która wówczas w Petersburgu panowała, a potem zapalenia nerek. Musiałem kilka miesięcy przeleżeć w łóżku i długo jeszcze czuć mi się dawały skutki tej ciężkiej choroby.
Pominąwszy to przejście, osobiście dla mnie przykre, przyznać muszę, że rezultat mojej podróży dla naszych interesów był świetny. Dostaliśmy obstalunek na przeprowadzenie podziemnej linii telegraficznej z Petersburga do Oranienbaumu i na połączenie tejże za pomocą kabli z Kronsztadem.
Budowa linii kronsztadzkiej i konieczność zorganizowania przedstawicielstwa naszej firmy w Rosyi, sprowadziła mnie powtórnie do Petersburga w lecie r. 1852. Na reprezentanta wybrałem kupca I-ej gildy, Kaphera, który doświadczeniem swojem i obrotnością niemało się przyczynił do powodzenia naszych rosyjskich przedsiębiorstw i zawiązał bardzo pożyteczne stosunki z ministeryum dróg i komunikacyi, zarządzającem budową i eksploatacyą linij telegraficznych.
Ślub mój z Matyldą Drumann odbył się dnia 1-go października r. 1852 w Królewcu. Po krótkim pobycie w Berlinie udaliśmy się nad Ren, a potem do Paryża, gdzie bawili właśnie moi bracia, Wilhelm i Karol. Po tylu latach trosk i ciężkiej pracy używałem niczem niezamąconego szczęścia miodowych miesięcy. Żona moja również potrzebowała tego wytchnienia po latach całych. Obojgu nam z dniem każdym wracały młodość i siły, zacierały się w nas ślady ciężkich chwil.
Niestety, krótko mi przyświecał ten promień słońca. Po drugiem dziecku zaczęła już Matylda niedomagać. Rozwijały się w niej zarodki choroby, którą prawdopodobnie zaraziła się, nie odstępując chorej siostry ani na chwilę. Blizko dwuletni pobyt w Reichenhall, Meran i innych miejscowościach leczniczych pokrzepił nieco jej siły, ale na krótko. Po 13 latach pożycia zgasła, zostawiając mi dwóch synów i dwie córki.
Na wiosnę roku 1853 powierzono nam budowę telegrafu dla kolei żelaznej z Warszawy do granicy pruskiej. My zaś zaproponowaliśmy bratu, Karolowi, objęcie kierownictwa nad tą budową i innemi robotami, projektowanemi w Rosyi. Karol zgodził się na to i wywiązał się w okolicznościach poniekąd bardzo ciężkich z zadania swego tak doskonale, żeśmy nigdy nie pożałowali zaufania, położonego w tak młodym człowieku. Jego energii i znajomości rzeczy głównie zawdzięczamy szybki i pomyślny rozwój rosyjskiego przedsiębiorstwa.
W Rosyi panował wówczas cesarz Mikołaj, a po nim najpotężniejszy był minister dróg i komunikacyi hr. Kleinmichel. Dotąd nie miałem żadnych osobistych stosunków z tym dygnitarzem, przed którym Rosya cała drżała. Wszystkie obstalunki i układy ze mną toczyły się za pośrednictwem barona Lüdersa. Ale gdy ten zachorował i wyjechał na kuracyę do Niemiec, zostałem wezwany wprost przez hr. Kleinmichela do Petersburga. Jak zwykle, udałem się do ambasady rosyjskiej w Berlinie po wizę paszportu. Ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, wizy mi odmówiono. Gdy przed samym ambasadorem żaliłem się na to, odpowiedział mi, że wizy nie dostanę z powodu wyraźnego rozporządzenia tajnej policyi petersburskiej. Ponieważ nie wyjawiono mi przyczyny tej odmowy, nie pozostało mi nic innego, jak zatelegrafować do hr. Kleinmichela, że nie mogę się stawić na jego wezwanie, gdyż odmówiono mi zawizowania paszportu. Odwrotną pocztą przyszedł rozkaz i zjawił się u mnie urzędnik z ambasady z przeproszeniem za zaszłe nieporozumienie i wręczył mi zawizowany paszport.
Jednakowoż, gdy w kilka dni później, jadąc do Warszawy, stanąłem na granicy rosyjskiej, przekonałem się, że mimo wyjaśnionego niby nieporozumienia, uważany byłem za człowieka podejrzanego. Rzeczy moje zostały, mimo wszelkich z mojej strony przedstawień, z niezwykłą surowością zrewidowane. Zabrano mi najmniejszy nawet świstek zapisanego papieru i oświadczono, że uwolniony będę od najsurowszej rewizyi osobistej tylko w takim razie, jeżeli całą moją korespondencyę oddam i słowem honoru zaręczę, że nie posiadam już nic drukowanego, ani pisanego. Odpowiedziałem na to, że wracam do siebie, bo nie podoba mi się znosić takiego traktowania. Na to oświadczono mi, że „muszę” jechać do Warszawy i tam czekać na dalszą decyzyę. Byłem więc rosyjskim więźniem politycznym.
Przybywszy do Warszawy, skarżyłem się na takie obejście się ze mną przed jenerałem Aureggio, dyrektorem kolei żelaznej W.-W., który podpisał nasz kontrakt na budowę linii telegraficznej. Jenerał przyrzekł, że przedstawi moją sprawę księciu Paskiewiczowi, ówczesnemu namiestnikowi Królestwa Polskiego.
Na zapytanie jenerała, czym czego nie zrobił, nie napisał, lub nie powiedział, coby na mnie podejrzenie ściągnąć mogło, odpowiedziałem, że pewien radca stanu ofiarował się wyrobić mi order u rządu rosyjskiego za położone przezemnie zasługi — a ja na to oświadczyłem, że mi na tem nierównie mniej zależy, niż na dalszych obstalunkach na budowę linij telegraficznych w Rosyi. Namiestnik śmiał się serdecznie, gdy mu jenerał Aureggio powtórzył moje wyznanie i kazał mi powiedzieć, że na mojem miejscu byłby tego samego zdania. Natychmiast mi zwrócono wszystkie papiery moje razem z paszportem. Po krótkim pobycie w Warszawie, gdzie widziałem się z bratem moim, Karolem, puściłem się w dalszą drogę.
Po sześciu dniach arcy-niewygodnej podróży karetką pocztową zajechałem do Petersburga. Udałem się natychmiast do hr. Kleinmichel’a, który (słyszałem to już w Warszawie) sam na swoją odpowiedzialność kazał mi wydać paszport. Hrabia wysłuchał mnie uprzejmie i przejrzał świadectwa nasze o wykonanych już robotach. Przygoda moja na granicy oburzyła go widocznie. Gdy przeczytał nader pochlebne świadectwo prezesa policyi berlińskiej o założeniu przez nas telegrafu policyjnego, a w niem wzmianki, że pod względem politycznym bynajmniej nie jestem podejrzany, hrabia odesłał mnie z tem świadectwem do jenerała Dubbelt’a, szefa policyi tajnej.
— Powiedz pan jenerałowi — (to były własne jego słowa) — że rozkazuję mu świadectwo to przeczytać; potem natychmiast mi je pan przynieś; chcę bowiem pokazać je Cesarzowi.
Rozkaz ten postawił mnie w bardzo trudnem położeniu. Na szczęście, miałem list polecający od jednego z naszych przyjaciół warszawskich do wyższego urzędnika policyi tajnej. Udałem się do niego i prosiłem o radę, jak mam postąpić, aby rozkaz wykonać, a nikogo nie obrazić? Od niego się dowiedziałem, że to z Kopenhagi przyszła denuncyacya, przedstawiająca mnie jako człowieka niebezpiecznego, zaprzyjaźnionego ze wszystkimi demokratami i profesorami w Kilonii. Skutkiem tego odmówiono mi paszportu. Oczywiście w ten sposób odwdzięczyć mi się chcieli Duńczycy za podłożenie min w Kilonii i za zbudowanie bateryi w Eckernförde. Wyjaśnienie to uspokoiło zarówno naczelnika tajnej policyi, który mnie przyjął jak najuprzejmiej, jak i samego hr. Kleinmichel’a.
Rozpisałem się tak obszernie o tym epizodzie z pobytu mojego w Rosyi dlatego, że jest doskonałą ilustracyą ówczesnych stosunków w Cesarstwie, a oprócz tego niezmiernie korzystnie wpłynął na nasze interesy i przedsiębiorstwa.
Władza hr. Kleinmichel’a była wówczas tak wielka, że za życia Cesarza Mikołaja nic i nikt się jej oprzeć nie zdołał. Hrabia nabrał zaufania do mnie i w zupełności przelał je potem na mego brata Karola. Tylko dzięki potężnej jego opiece mogliśmy dokonać szczęśliwie wielkich robót, które nam powierzył. Hrabia nie taił się przedemną, że najchętniej zatrzymałby mnie na stałe w Petersburgu dla przeprowadzenia dalszych swoich planów. Ponieważ na to zgodzić się nie mogłem, zatem odjeżdżając w końcu lipca, zapowiedziałem przybycie mojego brata Karola, który w budowie linii telegraficznych wielce jest doświadczony i rozkazy jego nierównie lepiej odemnie potrafi wykonać.
Po upływie kilku dni Karol przedstawił się hrabiemu. Z początku zadziwił hrabiego jego wiek młodzieńczy i wygląd; był niezadowolony i z niedowierzaniem wydał mu niektóre polecenia. Ale wkrótce przekonał się o jego wyjątkowem uzdolnieniu i narówni ze mną obdarzał go najzupełniejszem swojem zaufaniem.
W jesieni r. 1853 ukończył Karol linię kronsztadzką. Była to pierwsza linia telegraficzna podmorska w świecie; była czynną aż do ostatnich czasów, jest przeto doskonałym dowodem trwałości dobrze urządzonych kabli podmorskich.
Na wiosnę r. 1854 wybuchnęła wojna Krymska. Skutkiem tego otrzymaliśmy polecenie zbudowania jak można najprędzej linii telegraficznej zewnętrznej wzdłuż szosy prowadzącej z Warszawy do Petersburga, a raczej do Gatczyny (ta już była połączona z Petersburgiem linią podziemną). Pojechałem tedy w kwietniu do Warszawy i zorganizowałem tam oddział robotników, który pod rozkazami pułkownika Beelitz'a, dawnego mojego towarzysza broni, a teraz wspólnika naszej firmy, miał zacząć budowę linii od Warszawy. Następnie udałem się do Petersburga i tam zorganizowałem razem z Karolem drugi oddział; ten miał pod komendą Karola rozpocząć roboty w Gatczynie i prowadzić linię ku Warszawie. Takim sposobem linia ta długa 1,100 wiorst została przeprowadzona w kilka miesięcy ku wielkiemu zdziwieniu Rosyan, nieprzyzwyczajonych do szybkiej i dobrze zorganizowanej roboty.
Gdy oba oddziały na pół drogi, t. j. w Dynaburgu się spotkały i cała linia jak najlepiej funkcyonowała, mógł Karol donieść hrabiemu Kleinmichel’owi, że roboty na oznaczony termin zostały ukończone. Hrabia nie chciał wierzyć. Dopiero gdy w jego obecności na depeszę wysłaną z Pałacu Zimowego nadeszła momentalna odpowiedź z Warszawy, przestał wątpić i natychmiast doniósł Cesarzowi o tym szczęśliwym fakcie.
Rząd rosyjski pod wpływem pomyślnych wyników naszej pracy postanowił całe państwo pokryć siecią telegrafów elektrycznych. Polecono nam jak najśpieszniej przeprowadzić linię z Moskwy do Kijowa (Moskwa z Petersburgiem już była połączona), z Kijowa do Odesy, z Petersburga do Rewla, z Kowna do granicy pruskiej, z Petersburga do Helsingforsu. Wszystkie te linie, mimo niezliczonych trudności, zostały ukończone w ciągu r. 1854 i 1855 i w czasie srożącej się jeszcze wojny krymskiej Rosyi ogromne oddawały usługi.
Ażeby sobie wyobrazić trudności, z jakiemi musieliśmy walczyć w ciągu budowy tych linij, dosyć wspomnieć, że wszystkie zgoła materyały (za wyjątkiem jednych tylko drewnianych słupów telegraficznych) sprowadzaliśmy z Berlina i Niemiec zachodnich, że w całej Rosyi były wówczas tylko dwie linie kolei żelaznych: od granicy pruskiej do Warszawy i z Petersburga do Moskwy; i że wszystkie drogi i wszystkie środki komunikacyi z powodu wojny zajęte były przez transporty wojskowe. Dodać jeszcze należy, że transport ciężkich materyałów morzem z portów niemieckich do rosyjskich był uniemożliwiony z powodu blokady tych ostatnich.
Z wiosną r. 1855 udałem się na dłuższy nieco pobyt do Petersburga, ażeby tam odpowiednio zorganizować nasze biuro konstrukcyjne.
Uważałem już zadanie moje prawie za ukończone i myślałem o powrocie, gdy nagle o północy zostałem wezwany do jenerała Guerhardt’a, pomocnika hr. Kleinmichel’a. Ten oznajmił mi, że Cesarz postanowił jak najśpieszniejsze przeprowadzenie linii telegraficznej na Krym aż do Sewastopola. Hrabia zatem życzy sobie, ażeby kosztorys razem z terminem ukończenia robót wręczony mu został nazajutrz o godzinie 7-ej zrana. Stanęły mi na myśli wszystkie trudności i przeszkody, o których powyżej wspominałem. Ale wszystko ustąpić musiało przed wszechpotężnem w Rosyi słowem: Cesarz tak chce. I w rzeczy samej linia została zbudowaną.
Kiedy o 7-ej punkt stawiłem się u jenerała, dowiedziałem się, że ten przed dwoma godzinami został wezwany do hrabiego i dotąd nie wrócił.
Po 8-ej zjawił się i oznajmił mi, że hr. Kleinmichel o 6-ej rano już był u Cesarza i zapewnił go, że linię z Mikołajewa do Perekopu zbudują w ciągu 6 tygodni, a z Perekopu do Sewastopola w ciągu 10 i po tych samych cenach, co linię z Kijowa do Odesy. Oświadczyłem, że to jest niepodobieństwem. Sam transport drutów i aparatów z Berlina potrwa co najmniej 2 miesiące. Koszty będą nierównie większe, a prowadzenie robót niemal na samem polu bitwy jest niemożliwe dla pracowników cywilnych. Wszystko nic nie pomogło. Nie słuchano mnie wcale. Wszak Cesarz już wyrzekł słowo.
W ciągu dnia otrzymałem pismo urzędowe z doniesieniem, że Cesarz dziękuje nam za usługi oddane Rosyi w tak ciężkich okolicznościach i również za propozycyę szybkiego zbudowania niezbędnej linii telegraficznej do teatru wojny i zarazem spodziewa się, że wobec trudnego bardzo położenia, linia ta mniej kosztować będzie, niż inne poprzednio zbudowane.
Znaleźliśmy się tedy w położeniu bez wyjścia. Lato miało się już ku końcowi, o sprowadzeniu nowych materyałów ani myśleć, zarówno jak i o przedostaniu się przez tak szeroką i bagnistą rzekę, jak Dniepr. A jednak rozkaz cesarski musiał być wykonany. Jedyny sposób przeprowadzenia linii telegraficznej przynajmniej do Perekopu polegał na tem, ażeby pozbierać wszystkie materyały pozostałe z budowy ukończonych już linij, przesłać je do Mikołajowa i linię przeprowadzić dłuższą drogą wprawdzie, na Bracław, gdzie się znajdował most na Bohu. Jeszcze tej samej nocy skomunikowaliśmy się telegraficznie ze wszystkiemi stacyami rosyjskiemi i kapitan Beelitz otrzymał polecenie, ażeby się starał o niezbędną ilość słupów telegraficznych. Beelitz odpowiedział, że musi porozumieć się z kupcami żydowskimi i że już rozesłał po nich posłańców na wszystkie strony. Tu rozpoczęła się między nami oryginalna rozmowa: Beelitz donosi, że znalazł się Żyd, który żąda 15 rubli od słupa. Odpowiedź: „Wyrzuć go za drzwi.” Beelitz telegrafuje: „Już go niema; drugi żąda 10 rubli.” Ja: „Wyrzuć go!” Beelitz: „Już. Współka żydowska żąda po 6 rubli.” Z nią weszliśmy w układy i dobiliśmy targu.
Dosyć, że po niesłychanych wysiłkach zdołaliśmy wolę cesarską spełnić przynajmniej w zasadniczych punktach. Linia telegraficzna do Perekopu była gotowa na czas oznaczony, a linia do Sewastopola dosyć wcześnie, aby o wzięciu fortecy można było telegraficznie donieść do Petersburga. Przeprowadzenie telegrafu na przestrzeni 200 kilometrów, w czasie wojny, przez drogi, zajęte transportami wojennemi, do oblężonej fortecy, było ciężkiem zadaniem, z którego brat mój Karol i jego pomocnicy wywiązali się zaszczytnie. Finansowo był to interes nieświetny; pochłonął większą część zysków, osiągniętych z poprzednich naszych robót w Rosyi.
Po wydaniu wszystkich rozporządzeń miałem zamiar w lipcu powrócić do kraju. Żona moja spodziewała się bowiem powtórnego rozwiązania. Ku wielkiemu memu zdziwieniu, mimo kilkakrotnych moich nalegań, policya odmówiła mi wydania paszportu. Zwróciłem się do hr. Kleinmichel’a z zażaleniem, ale ten mi oświadczył, że nie mogę wyjechać, dopóki rozpoczęta linia do Sewastopola nie będzie zupełnie skończoną. Wszystkie moje prośby i protesty na nic się nie przydały. Hrabia nie cofnął rozkazu danego policyi, byłem więc „internowany” (jak tu mówią) w Petersburgu na nieograniczony czas.
Na szczęście, zjawił się w tym czasie w Petersburgu ks. pruski z misyą dyplomatyczną. Postanowiłem z okoliczności tej skorzystać, ażeby się wydostać z mojej półniewoli. Wyrobiłem sobie audyencyę u księcia przez jego pierwszego adjutanta, hr. Goltz’a, któremu przedstawiłem przykre moje położenie. Książę przyjął mnie niezmiernie łaskawie i oświadczył, że z przyjemnością spoglądał po drodze na słupy telegraficzne, które dzięki mojej pracy utrzymują go w połączeniu z ojczyzną nawet w tak wielkiem oddaleniu. Rezultat tej audyencyi i widocznej łaski księcia dla mnie był świetny. Jeszcze tego samego dnia był u mnie urzędnik policyjny z paszportem i przepraszał za nieporozumienie.
Rząd rosyjski wraz z budową oddał nam i t. z. remont linii telegraficznych na lat 12, co pociągało za sobą konieczność urządzenia w Petersburgu stałego biura technicznego. Kierownictwo nad niem oddałem memu bratu, Karolowi, który się ożenił z piękną i mądrą córką naszego reprezentanta, p. Kapher’a, i przyjął poddaństwo rosyjskie jako Finlandczyk, ażeby mieć prawo prowadzenia w Rosyi wszelkich robót i przedsiębiorstw.
Muszę tu wspomnieć jeszcze o jednej, bardzo ważnej dla nas okoliczności. Hr. Kleinmichel oddał był początkowo nadzór nad liniami telegraficznemi zarządowi dróg bitych, czyli szos, za wynagrodzeniem 100 rs. od wiorsty. W rezultacie okazało się, że nadzór ten nie istnieje; o przypadkowem lub umyślnem uszkodzeniu linii, czy aparatu nie bywaliśmy nawet zawiadamiani, ztąd ciągłe i długie przerwy w komunikacyi. Wobec tego zażądał hrabia, aby nadzór objęty został przez naszą administracyę na tych samych warunkach. Wykonanie takiego osobistego nadzoru było niemożliwe, musielibyśmy do tego używać ludzi miejscowych, a ci nie lepiej służyliby nam, jak rządowi. Chcąc jednak uczynić zadość żądaniu hrabiego, urządziliśmy kontrolę mechaniczną, o której, z pominięciem szczegółów, powiem tyle, że była tanią i wybornie odpowiadała swemu celowi. Przerwy nie trwały nigdy dłużej, jak jeden dzień, mimo kolosalnej długości linii, po większej części wśród pustych stepów przechodzącej. Formalny kontrakt, zawarty w tej mierze, okazał się dla nas niezmiernie korzystnym i powetował nam sowicie zkądinąd poniesione straty.
Zarówno powierzony nam remont, jak i budowa coraz nowych linii zapewniła firmie naszej zupełnie wyjątkowe stanowisko w Rosyi. Otrzymaliśmy urzędowy tytuł „kontrahentów do budowy i remontu cesarskich linii telegraficznych w Rosyi,” a dla urzędników naszych prawo noszenia munduru z oznakami ich rangi. To ostatnie rozporządzenie było koniecznym warunkiem powodzenia dla naszego przedsiębiorstwa i zapewnienia poszanowania dla naszych
pracowników.