Wspomnienie z Tatr (Anczyc, 1878)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł Wspomnienie z Tatr
Pochodzenie Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego, Tom III, 1878
Wydawca Towarzystwo Tatrzańskie
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Władysława L. Anczyca i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Awit Szubert
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WSPOMNIENIE Z TATR.

K


Kilkanaście lat upłynęło od czasu, gdym przypadkowo znalazł się w Zakopaném, gdym po raz pierwszy zapoznał się z tym najpiękniejszym ziemi naszéj zakątkiem: ale dwudniowy pobyt w Tatrach rozdrażnił mię tylko i rozmarzył, a w duszy niewypowiedzianą tęsknotę do nich zaszczepił. Cóż można było w dwóch dniach zobaczyć? Zaledwie dolinę Strążysk z wodospadem Siklawicy i podnóżem Giewontu; Kuźnice, Jaszczurówkę i wybuch źródeł Bystréj w Kalatówkach; to wszystko niczém! — Nie być ani na jednym szczycie: nie spojrzyć ani razu z podobłocznéj wyżyny na nieprzejrzane obszary ziem u ich stop rozłożone; nie widzieć chaosu pogmatwanych iglic i nie doznać uczucia trwogi zapuściwszy wzrok w bezdenną tuż pod nogami otchłań — to znaczy wcale nie być w Tatrach.

Ale pilne interesa powoływały mię wówczas gdzieindziéj i trzeba było z ściśnioném sercem opuścić uroczą krainę. Odtąd widmo gór prześladowało mię bezustannie — osobliwie téż na wiosnę, wśród równin mazowieckich, kędy trudno o małe nawet wzgórze, na którémby strudzone nieprzejrzanemi płaszczyznami oko chociaż na chwilę spocząć mogło. Corocznie jakieś przeszkody stawały pomiędzy mną, a memi pragnieniami: mimo najszczerszych chęci nie mogłem chwilowéj znajomości z Tatrami w stałą zmienić zażyłość.
Nadeszła nakoniec chwila, w któréj zmuszony zostałem na dłuższy czas wybrać się do Zakopanego. Lekarze zalecili śp. żonie méj pobyt w powietrzu górskiém. Wypadało wyjechać tam z całą rodziną.
Od dnia zapadłéj decyzyi drzemiąca tęsknota do gór zbudziła się w méj duszy. Gromadziłem skrzętnie wszystkie opisy Tatr, począwszy od Dziennika Goszczyńskiego, aż do Przewodnika Eliasza. Czytaliśmy je skrzętnie, robili notatki, układali wycieczki przyszłe i zawczasu już cieszyliśmy się wrażeniami, jakie na nas wywrze ta czarowna kraina.
W ostatnich dniach czerwca, szczęśliwym trafem, spotkałem w mieście gazdę zakopańskiego, Wojciecha Jaczaka, który po żonie przybrał nazwisko Sierockiego. Góral czystéj krwi, nie młody, ale rzeźki, żywy, rozmowny. Zaprowadziłem go do domu, gdzie wszystkim przypadł do serca. On nam dopełnił wiadomości zaczerpniętych z książek. Ugodziliśmy się o mieszkanie i furmankę. Za tydzień miał po nas przyjechać, upominał tylko, żeby wszystko było gotowe.
Samo już wybieranie się w Tatry ma bardzo wiele uroku. Myśl rzucenia na jakiś czas nudnego miasta, z jego letniemi skwarami, z duszącą atmosferą, pełną kurzu, pyłu i dymu węglanego, z jego zaściankowemi zawiściami, ambicyjkami, plotkarstwem i nowiniarzami; myśl oderwania się od codziennych zabiegów i mozołów, napełnia pierś dziwną swobodą; a cóż dopiero, gdy się ma najmilsze istotki zapoznawać z pięknościami przyrody, jakaż nauka wdzięczna, zwłaszcza gdy salą wykładową jest Zakopane, a katedrą Giewont.
Dzieci nieposiadały się z radości, gdy w dniu umówionym, nad wieczorem pojawił się wózek góralski, bieluchną budką okryty i zaprzężony dwoma krzepkiemi konikami.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — zawołał Wojciech, ukazując się we drzwiach.
— Na wieki wieków, amen! A cóż tam słychać w górach — zagadnąłem.
— Ślicniutko, zieleniutko, kwiatki pachną, a góry jeno wyglądają rychło do nich przyjedziecie. Izby przygotowane, umyte, łóżka świeżutką słomą wysłane, jeno siadać i w drogę.
— Kiedyż wyjedziemy?
— Ha no choćby i przed wschodem słońca, bo za chłodku i koniom lepiéj i oni się tak nie umęcą. Jeno ze to...
— Tylko co?
— Ze nie wstaną tak rano.
— Nie turbujcie się Wojciechu, jeszcze nie zajedziecie przed dom, a my będziemy już ubrani.
— Hej! a cy ja to mało państwa woził w góry, a nigdyśwa nie wyjechali jak się patrzy. Jak się panie wezmą ubierać, nudzić, to miało się wyjechać raniuśko, a zesło do południa.
— Przekonacie się, że nie wszyscy nudzą — odrzekłem — byleście tylko wy nie zaspali.
— Mnie nie trza budzić, ale ze oni nie wstaną i rano nie wyjadą, tobym się o papierka[1] załozył — mówił góral uśmiechając się z powątpiewaniem.
— Stoi zakład! — odrzekłem, uderzając go w rękę. — Wojciech odjechał.
Noc przeszła na drzémce, bo myśl o podróży spędzała sen z oczu. Chłopcy najpierwéj się zerwali, a gdy o brzasku Wojciech zajechał, wszyscy wybiegli przed dom.
— Przegraliście Wojciechu! — zawołałem.
— Ho jesce nie, bośwa nie na wozie — ale skoro umieją tak rano wstawać, to już widzę, ze ich warto wieść do Zakopanego.
Wnet poczęto wynosić przed bramę rzeczy: gdym ujrzał spiętrzoną górę pakunków zaniepokoiłem się niepomału, gdzie to wszystko pomieścić? gdzie nadto znajdzie się siedzenie dla żony, dwóch podrastających dzieweczek, dwóch malców, służącéj i mnie. Wojciech jednak wcale się nie uląkł i z zimną krwią począł pakować. Patrząc na niknące w wnętrznościach małego wozu, jeden za drugim pakunki, mimowolnie porównałem budke góralską z owym staropolskim dworkiem, o którym mówi Pol:

„Ledwie człekby czasem wierzył,
Dom niewielki — w tem gość wchodzi,
Ot i domek się rozszerzył
I wnet miejsce gdzieś się rodzi...

Pościel, tłomoki, kufer, paki, paczki, pudła, pudełka, koszyczki, zapasy spiżarniane — wszystko gdzieś znikło, a znalazło się jeszcze i miejsce nienajgorsze dla osób. Chłopaczki zajęli miejsce około furmana, trzymając biczyki w ręku, z niekłamaną chęcią dopomagania Wojciechowi, jeśliby sobie z końmi nie mógł dać rady.
Jeszcze słoneczko nie wybiegło z pod poziomu, gdy Wojciech zrobiwszy krzyż biczyskiem nad końmi — zawołał.
— Ha no, pozbyłem papierka, ale zato wceśnie przyjedziewa na nocleg.
Droga zrazu wcale niezachęcająca. Po przebyciu wiecznie brudnego i wiecznie cuchnącego Kazimierza i lichéj mieściny Podgórza, które pozuje się na miasto — gościniec bity biegnie zrazu prostą linią po płaszczyźnie. Wprawdzie po lewéj stronie pasmo skalistych Krzemionek z wieżą Maksymiliańską urozmaica go nieco; wprawdzie po prawéj toczy się Wisła, a po za nią piękny widok na mogiłę Kościuszki i Bielany, oblane promieniami wschodzącego słońca — lecz do widoków tych myśmy przyzwyczajeni, bo je codzień oglądamy: przytém kurz wapieniem wysypanego gościńca wzbija się kłębami z pod kopyt końskich, męczy i trudzi.
W Mogilanach dopiéro na wyniosłém wzgórzu rozsiadłych, oddycha się pierwszy raz pełniejszą piersią. Tu przełom okolicy — po za nami nadwiślańska równina, na któréj rozparł się Kraków ze swemi wieżycami, zamknięty horyzontem gór ojcowskich: przed nami dolina Raby, początek krainy górskiéj z pogmatwanemi wierzchołkami Beskidu pasma karpackiego, a po za nim majestatyczna ściana Tatr z mnóstwem ostrych szczytów. Widzieć je można z placu przed oberżą, lub co lepiéj z pierwszego piętra. Zarys ich słaby, w porannych tumanach zanurzony, niemniéj przeto wywiera niepojęty urok. Ptakiem radby się człowiek wydrzeć ku górom i spocząć na ich ostrych iglicach.
Gościniec ku Myślenicom spada na dół. Widnokrąg zamykają wzgórza ogołocone z lasów; licha gospodarka leśna, potrzeba wieczna grosza, zabiegi spekulantów brodatych obdarły je na zawsze z téj pięknéj ozdoby. Galicya na téj drodze mianowicie w ostatnich czasach szybko postępuje: za jakie lat sto będzie mogła rywalizować z płonną Kastylią, współubiegać się o lepszą z Sycylią, która z spichrza Włoch, po wycięciu lasów zamieniła się w nieurodzajną pustkę. Na gościńcu téż wyminąć się trudno z setkami wózków góralskich, wiozących deski, których parowe tartaki na potęgę dostarczają.
Myślenice, mała mieścinka, stoi na pograniczu podgórza. Tu już ludność nadwiślańska, chodząca w białych sukmanach i górnicach, mieszać się zaczyna z góralską, w brunatne guńki przybraną. Tu drugi przystanek po wyjeździe z Krakowa. Domów murowanych nie wiele, ale za to oprócz pięknego kościoła, wznosi się wspaniały gmach szkolny, kosztem niezamożnych mieszkańców wzniesiony. Daje on świadectwo dążności lat ostatnich i kierunku, na jakim idziemy. W ostatnich czasach wybudowano po miasteczkach szkół bardzo wiele, a wszystko z własnych funduszów, bez zasiłku rządu, który od czasu zaprowadzenia autonomii, na jéj barki zwalił brzemię szkoły początkowe i średnie, a sam tylko wyższe zakłady wznosi.
Po przebyciu długiego mostu na swobodnéj Rabie, pędzącéj bystro po kamieńcach, zaczyna się przedmowa do ciekawéj księgi gór. Oddalone od gościńca i połogie wzgórza, coraz bardziéj przysuwają się ku niemu i zwolna zamieniają góry. Na wprost wystaje po nad inne lesisty Strzebel, ostrokręgowym kształtem wdzięczny. Lasy szpilkowe, wieńczące boki i wierzchołki gór, biorą przewagę nad liściastemi, więcéj ich tu i obficiciéj, bo zawzięta siekiera, mimo najlepszych chęci, nie zdołała ich wytępić. Gościniec zwolna wspina się coraz wyżéj, a im wyżéj, tém miléj. Świeże, rozkoszne tchnienie wietrzyku, wybiega od Tatr na powitanie przybyszów: kurzawa nierównie mniejsza, bo i krzemienisty zwir rzeczny wysypujący drogi nie tak łatwo jak wapień w pył się zamienia i częstsze deszcze zwilżają drogę. Nasz Wojciech coraz więcéj i coraz weseléj prawi, bo tu poczynają się jego państwa granice, tu czuje się on swobodniejszym.
Przed nami wysoki Luboń, na którego szczyt wspinać się mamy — trzeba konikom dać wytchnienie po przebyciu sześciu mil opętanych. Jesteśmy śród schludnéj wsi, Lubniem zwanéj, a tém osobliwiéj, że na całéj drodze pomiędzy Krakowem a Zakopanem, jedyna karczma przez chrześcian utrzymywana. Rodzina Puszyńskich dzierży ją oddawna i dotąd opiera się szczęśliwie żydom, którzy ją dawno ztąd wyprzeć chcieli. Jest tu parę porządnych pokoi gościnnych i sklepik, w którym można zaopatrzyć się w cukierki, rodzynki, figi, migdały i inne ingredyencye, dla wiezionych w góry dzieci, wielce powabne; znajdzie się coś w zajeździe i dla starszych, mianowicie dla pań wcale nie zła kawa z świeżém i smaczném ciastem — dla mężczyzn piwniczka nie najgorzéj zaopatrzona, bo gospodarz co rok z bliskich Węgier sprowadza wino, aby szczerby poczynione przez gości w jego podziemnéj biblioteczce, nowemi publikacyami uzupełnić. Można mieć i nocleg z wieczerzą i herbatą: korzystają z niego zwykle ci, którzy nie zdążą wcześnie wybrać się z Krakowa — my dążymy daléj jeszcze o dwie tęgie mile do Zaborni. Wszakże dopiero czwarta — na upartego możnaby zanocować w Nowym Targu o 4½ mil ztąd odległym, ale nam się nie spieszy — droga tak miła, że żal się z nią rozstawać zbyt wcześnie.
Pod Luboń idziemy piechoto. Dzieweczki po drodze rwą kwiaty — chłopcy upatrują skrzętnie poziomek, o które tu nie trudno; służąca zbiera grzyby w zamiarze sporządzenia nam na noclegu nelsonów. Tymczasem słońce chyli się ku zachodowi — skwar ustępuje lekkiemu wietrzykowi — widoki prześliczne, wspaniałe. Tatr tylko nie widać, bo je wyniosła Obidowa i jéj siostrzyce zasłaniają.
Nakoniec ukazują się dwie karczmy Zaborniańskie, po dwóch stronach gościńca rozsiadłe — niby dwie nadgraniczne twierdze, dwóch państw nieprzyjaznych, toczące wieczną wojnę o zdobycie nadjeżdżających turystów. Po przeszło ośmiomilowéj jeździe, śród skwaru lipcowego, pożądany to port dla strudzonych, w perspektywie wygodny nocleg, a przed nim jeszcze wieczerza i herbata. Dzień spędzony przyjemnie pomimo umęczenia, ale za to nie mniéj przyjemny nocleg.
O świcie już wszyscy na nogach — jeden tylko Wojciech nie bardzo na wyjazd nalega, bo radby ku wieczorowi ściągnąć przybycie do domu; ale nasza niecierpliwość nie zna granic — góry tak blisko, po co zwłoka. Więc wkrótce bryka już na gościńcu kamienistym, który coraz wyżéj wybiega. Wóz toczy się pod górę wolno — nudno w nim siedzieć, daleko przyjemniéj iść pieszo, zwłaszcza iż widoki coraz piękniejsze, a płótno budki ciągle je zasłania.
Od kościoła św. Krzyża, zbudowanego jak twierdzą górale, przez zbójników, otoczonego kręgiem cienistych lip — wzrok obejmuje całą nowotarską dolinę. Srebrna sieć rzeczułek i strumieni przerzyna zielone jéj płaszczyzny, gdzieniegdzie lekko zgarbione. Dwa Dunajce, Czarny i Biały spieszą z dwóch stron przeciwnych, ażeby pod samym Nowym Targiem połączyć się wieczystym ślubem; w samym środku doliny świeci białym szczytem wyniosłéj wieży miasteczko. Stolica to Podhala — grodek czysto góralski, w którym Izrael nie wyparł jeszcze wszystkich mieszkańców na odległe krańce, jak po innych mieścinach galicyjskich. Na prawo, w oddaleniu inne miasteczko Czarny Dunajec, którego góralki mają być najładniejsze ze wszystkich podhalanek. Pod Nowym Targiem mieszają się górale Karpaccy z Tatrzańskiemi. Łatwo rozpoznać pierwszych od drugich, bo chociaż odziewają się w guńki kafowe, to Karpaccy Górale noszą białe szerokie hajdawery płócienne, zapożyczane u chłopów nadwiślańskich, podhalanie przybrali się w obcisłe wełniane spodnie, na wzór sąsiednich Węgrów; kapelusiki téż mają z wązkiemi krésami, przystrojone rzędem białych muszelek, ponawłóczonych na wązki pasek rzemienny; zresztą są nierównie zgrabniejsi i ładniejsi.
Po za równiną Nowotarską widać całe pasmo Tatr jak na dłoni. Oblewa je ranne słońce: fiolet, róża i purpura staczają z sobą walkę na ich granitowych iglicach, tu i owdzie białemi płatami śniegu poprzystrajanych. Zdaje się, że góry tuż, tuż, że za parę godzin u ich stóp stanąć można, tak bliskie, tak wyraźne. Tymczasem przeszło jeszcze trzy mile w prostym kierunku je oddziela. Złudzenie optyczne, z którém co krok spotyka się w górach.
Nakoniec, spuściwszy się z wyżyn Beskidu wjeżdżamy, po przebyciu mostu na Dunajcu, do miasta, jak zwykle Nowy Targ nazywają górale. Bryka dosięga rynku i wtacza się w bramę zajazdu, po nad którą złocisty lew się rozpiera. Król pustyń Afrykańskich zawędrował w daleką północ, ażeby panu Herzowi służyć za godło restauracyi i winiarni.
Nigdy droga nie dłuży się tak, jak gdy jesteśmy bliskiemi celu. Dwugodzinny popas w Nowym Targu, wiekiem się wydaje: nie można doczekać się chwili wyjazdu: do oglądania miasta brak ciekawości; do jedzenia, apetytu, lubo tu nie źle posilić się można. Tu uzupełnia się jeszcze sprawunki i kupuje, czego w Zakopanem nie można dostać. Nakoniec Wojciech daje znać, że wszystko gotowe i za chwilę siedzimy w wózku.
W Szaflarach o milę za Nowym Targiem niemiła spotyka nas niespodzianka. Mamy tu przebywać Dunajec; spostrzegamy zdaleka dwa mosty, dziwiąc się dlaczego aż dwa do przejechania przez jednę rzekę, ale podziwienie to wzrasta, gdy stajemy nad brzegiem. Swawolny Dunajec, oburzony tém, że go mostami ujarzmić chciano, zadrwił sobie z tych, co je narzucili. Zuchwała rzeka wyrznęła sobie nowe koryto, pozostawiając oba na piasku. Trzeba ją wbród przebywać.
Patrzymy badawczo w twarz Wojciecha, pragnąc z niéj wyczytać czy nie grozi nam jakie niebezpieczeństwo. Góral spogląda na szumiący Dunajec przez chwilę i mówi:
— Niech się państwo nie boją, woda trochę duża, ale przejedziewa.
Nie bardzo to zaspakajająca odpowiedź; wjeżdżamy w rzekę... zrazu płytko, ale woda wrze, kipi i huczy... wóz się chwieje i pochyla to na tę to na ową stronę. Za każdém pochyleniem wszyscy bledną... ale drugi brzeg już coraz bliżéj... najniebezpieczniejsze miejsce przebyte... woda coraz płytsza. Skończyło się na strachu: na drugim brzegu z zimną krwią powiedział nam Wojciech, że w zeszłym roku utonął tu gazda z Białego Dunajca, no, ale — dodał — woda była o krzynkę większa.
Dziś Dunajec już znowu mostem ujarzmiony i turyści przebywając go, ani myślą o przerażeniu, jakiego doznali ci, którzy przy wezbranéj wodzie musieli go przebywać.
Po za Szaflarami ciągnie się blisko milę wieś Biały Dunajec; wszystkie wogóle wsie górskie są bardzo długie i inaczéj być nie może. Każdy Góral lubi się budować nad strumieniem, ażeby miał wodę pod ręką — miejsca dał Pan Bóg dosyć, jest więc gdzie rozpierać się: często téż jedna wieś prawie łączy się z drugą, zwłaszcza gdy przy znaczniejszym leżą gościńcu. I tu zaledwie minęliśmy ostatnie domy Białego Dunajca, a już wybiegły przeciw nam chaty Poronina, ostatniéj wioski przed Zakopaném. Z przed dworu przecudny widok na najwyższe szczyty tatrzańskie, zalegające Spiż, należeć one powinny do Galicyi, lecz przy rozgraniczeniu Węgier przeprowadzono dowolnie granicę przez same szczyty. Węgrzy przywłaszczyli je sobie i z naszą krzywdą prowadzą fatalną gospodarkę, tępiąc kozice i świstaki, które od wyniszczenia chroni w Galicyi rozporządzenie cesarskie; ale z niemi nie ma porozumienia, jak każdy lud pierwotny przenosi przyjemność osobistą nad dobro ogólne.
Tuż za Poroninem po prawéj stronie drogi, wznosi się słup z napisem „ZAKOPANE“. Dzieci klaszczą w ręce z radości, że nakoniec stanęliśmy u kresu podróży, a nie wiedzą, że jeszcze blisko milę do Wojciechowéj chaty. Przed nami rozsiadł się szczerbaty Giewont, niższy o wiele od innych turni, ale wysunięty niby czata stracona z pasma gór, zdaje się wszystkie przewyższać. Niecierpliwość towarzyszy nam w tym ostatnim ustępie drogi: radzi jak najprędzéj poznać i podziwiać nieznany kraj, a tu to lasek, to wzgórek, to gęsto leżące chaty, kępami jasionów osadzone, zasłaniają widok.
Nakoniec po trzech kwadransach jazdy wynurza się z po za drzew gęstwiny, drewniany kościółek Zakopański. Po raz pierwszy napotykamy miejskie ubiory: to nasi poprzednicy — mieszczuchy, nagromadzeni tu ze wszystkich stron kraju na willegiaturę. Zapuszczają oni ciekawy wzrok w wnętrze naszéj budki, chcąc odgadnąć jacy im przybywają towarzysze. Niemniéj ciekawi, ale śmielsi Górale, usiłują zatrzymać Wojciecha i zapytują go natrętnie, kogo wiezie, ale gazda uśmiecha się tylko i jedzie daléj. Wreszcie wózek wtacza się na podwórko jego domostwa i staje przed drzwiami.
Chata czysta i dość ozdobnie zbudowana: w lichéj wioseczce Królestwa, obok tamtejszych nędznych chat mogłaby uchodzić za dworek, tém bardziéj, że ma przed drzwiami ganeczek — okna tylko za małe zdradzają, że to chata włościan, którzy się w małych okienkach kochają.
Na widok nadjeżdżającego wozu wybiega gospodyni, syn i córka, a ze wszystkich stron schodzą się ciekawi górale. Starsi, śmielsi otaczają brykę i dopomagają do znoszenia rzeczy, młodsi stojąc opodal gapią się na nas; dzieci kryją się za płotami i węgłami, ale wszyscy bystro nadstawiają ucha, żeby jednego słówka nie stracić z rozmowy: taki to już ciekawy naród.
W dwóch niezbyt wielkich, ale schludnych izbach rozmieszczamy się. Ściany heblowane, półka naokoło u góry, a pod nią obrazy świętych, długa żerdź zamiast szafy do wieszania sukien. Ze sprzętów łóżko tylko słomą wysłane, stoły, ławy i krzesełka, a przepraszam, i szafka z talerzami. Góralowi ani na myśl nie przyjdzie, że można czegoś więcéj żądać. Rozwieszamy suknie i rozkładamy pościel. Górale wciskają się do izby: masło, którém zwykli włosy smarować, napełnia stancye nie zbyt przyjemną atmosferą; Wojciech musi ich wypraszać bez ceremonii, bo ani podobna ognać się natręctwu: zaledwie cię ujrzeli, a już badają o nazwisku, stosunki, zajęcie, wnioskując z tego o zamożności, a więc w dalszym planie o obliczenie ile przybyły gość zamyśla wydać i co na nim będzie można zarobić. Powoli stancye się opróżniają; na stole kipi samowar, na talerzach rozkładają pozostałe z drogi zapasy; gospodyni krząta się, przynosi mleko, dziewczęta góralskie wchodzą z poziomkami — wieczerza gotowa.
Wojciech wsuwa się i zapytuje, czy nie przyjęlibyśmy Macieja Sieczki, słynnego przewodnika tatrzańskiego, któryby rad z nami się poznać; zapraszamy go wraz z gospodarzem na herbatę chętnie, bo imię Sieczki tak w Tatrach znane, jak Balmatów w dolinie Chamonix. Siadają obydwa przy drzwiach wprawdzie, ale bez najmniejszego zakłopotania: mieszkańcy miast, choćby najzamożniejsi, wcale im nie imponują, ani téż herbata, do któréj picia widać przyzwyczajeni — rozmowa toczy się gładko i jest zajmującą.
Przyglądałem się ciekawie Maciejowi Sieczce, bo téż dużo mi o nim rozpowiadali poprzednicy moi w Tatrach, a i Wojciech także mię zajmował: miałem przed sobą po raz pierwszy dwa ciekawe typy góralskie.
Sieczka, niegdyś słynny kłusownik, to jest tajny myśliwy na kozice, całą swą młodość spędził na uganianiu się za tą zwierzyną, nie mając nawet wyobrażenia, że się dopuszcza przestępstwa. W owych czasach jeszcze nikt nie zwracał uwagi na kozice z tego stanowiska, z jakiego my się dziś zapatrujemy, to jest aby zachować Tatrom to piękne zwierze. Prawa tylko właścicieli ziemskich zabraniały na nie polować i dziedzice wyłącznie pragnęli zachować dla siebie łowy na kozice, a tępili je zawzięcie. Górale, jak w ogóle wszyscy nasi włościanie, byli przekonanemi, że to co ziemia wydaje, co nie jest hodowaném przez człowieka, do wszystkich zarówno należy; że dzikiego zwierza, ptactwo i ryby wolno każdemu bić i łapać, a że im jawnie tego zabroniono, polowali skrycie, a dobry kłusownik, jak niegdyś opryszek uchodził u nich za rodzaj bohatera. Z drugiéj strony ileż uroku ma polowanie w górach dla zuchwałego i zręcznego młodziana: gdy chęć jakiegoś czynu rozpiera pierś, a nie mogąc jéj zaspokoić inaczéj, puszcza się na niebezpieczne wyprawy łowieckie, zagrażające co chwila runięciem w przepaść i roztrzaskaniem głowy. Nie dziw więc, że góral niegdyś chętnie trudniący się rozbojem, gdy z czasem pomnożenie osad i sprężystość władz wytępiły w górach zbójnictwo, zwrócił swą działalność do kłusownictwa, w niém szukając ulgi dla niespokojnego ducha, i ze strzelbą w ręku przebiegał z góry na górę, z urwiska na urwisko. Nie jeden z nas nie umiałby się oprzeć tak porywającéj pokusie, a cóż dopiero dziki syn gór, niepowstrzymywany zastanowieniem się i rozumem. Sieczka spędziwszy młodość na kłusownictwie, tyle na tém zyskał, że poznał najniedostępniejsze zakątki Tatr i wyszedł na najlepszego przewodnika. W rysach jego wypiętnowały się ślady dawnego zajęcia; małomówny i poważny, rzadko się śmieje i dziś przynajmniéj, jak sam to utrzymuje, jest najzawziętszym wrogiem kłusowników. Gdy jednak da się namówić do opowiadania dawnych wypraw myśliwskich, twarz mu płonie, oczy nabierają dziwnego blasku, i cała postać ożywia się. Lew to stary, osadzony w klatce, przypominający sobie dawne życie w pustyniach i pogoń za zdobyczą.
Wojciech całkiem odmiennego usposobienia: niegdyś zawołany figlarz, naczelnik wesołéj młodzi góralskiéj, z którą gospodarzom dowcipne płatał psoty: wynosił im nocami wozy na dachy, konie na strychy; udawaniem stracha trwożył dziewczęta; a o ile Maciéj poważny i milczący, o tyle ten gadatliwy i wesoły. Ciało już nie ma dawnéj sprężystości i siły, ale duch żywy, jakby z piersi dwudziestoletniego młodzieńca. Widać to dobrze na Wojciechu, gdy wpadnie na tor opowiadania dawnych swych przygód: długo mówi z werwą i ogniem, a potém nagle zamilknie i łza mu błyśnie w oku.
— Cóżeście tak zamilkli i posmutnieli Wojciechu? — zagadnąłem, widząc to.
— Ej prosę ich, rozgadałem się i zdało mi się, zem jesce Wojtek, ze broję po dawnemu, jak przed trzydziestu laty, a tu widzę, zem juz stary Wojciech i zrobiło mi się markotno, zem na wnętrzu nie taki jakem był dawniéj, ze ano śmierć z boku zachodzi i woła: pójdź Kuba do wójta!
— Co im tu zawracacie głowę swoją markotnością — przerwał Sieczka — państwo przyjechało, żeby się w górach rozweselić, a wy bajecie lada co.
— Dyć juz nic nie mówię — mruknął posępnie Wojciech.
— A długo tu myślą zabawić? — zapytał Maciej, zwracając się ku mnie.
— Rodzina pozostanie sześć tygodni, ale ja najdłużéj tydzień, bo mnie interesa ciągną do Krakowa, późniéj przyjadę po nią.
— Ha no to i przez ten tydzień mozna coś zobacyć: choćby Strążyska, Kościelisko i Kalatówki.
— Kalatówki i Strążyska widziałem, gdym tu był przed szesnastu laty. To codzienna zabawka, i jeżeli już co zobaczyć, to już warto wyprawić się na jaki wierch.
— A u Rybiego byli?
— W Morskiem Oku nie byłem.
— No to trza pojechać.
— Jechać nie myślę, ale pójść przez Zawrat.
Sieczka popatrzył na mnie, a potém rzekł:
— No jeśli nie miewają zawrotu głowy, a nogi dobre, to mozemy spróbować. Jeno ze to panowie z miasta, lubią się zrywać, a potém nie mogą dojść i z drogi wracają i wymyślają na nasze piękne góry, jakby to one były winne, że ktoś chodzić nie umié. To kiedyż pan chcą iść do Rybiego.
— Wprzódy radbym zwiedzić inny szczyt, odbyć jednodniową wycieczkę, żeby wypróbować, czy potrafię.
— No to można na Bystrą, bo to najłatwiejsza droga, jednego dnia wrócimy.
— Nie, mój Macieju, Bystrą późniéj zwiedzimy, a rozpoczniemy od Świnicy.
Maciej zerwał się z siedzenia, zmierzył mię wzrokiem, w którym błyskawicą mignął wyraz szyderstwa i rzekł:
— Ho ho, na Świnicę to nie tak łatwo. Było tam kilka osób, nawet i parę pań, ale bardzo wiela zawróciło nazad od Pośredniéj Turni, bo się przelękli. Ja ich nie powiodę, bo to nie na nich droga.
— Ja się nie przelęknę — odpowiedziałem — a jeżeli nie zechcecie mię prowadzić, to znajdę takiego, co pójdzie ze mną, choćby i Wala. A wstyd będzie, gdy mię kto inny zaprowadził tam, gdzie się bał przewodniczyć ten Maciej Sieczka, który odkrył na Świnicę drogę.
— Gorsy to będzie wstyd, jak się od spodu Świnicy nawrócą.
— To już i wstyd zniosę, ale od zamiaru nie odstąpię.
— Ha, spróbujemy, kiedy się tak uparli — odpowiedział Sieczka — ale zeby potém pamiętali, żem ich ostrzegał.
— Tatuś nas weźmie z sobą, mnie i Władzię — zawołała Zosia, starsza moja córka, obejmując mię w pół z przymileniem.
— Tak, tak pójdziemy razem — dodała młodsza.
Sieczka popatrzył na obydwie z zadziwieniem i rzekł z uśmiechem:
— Tak się to panienki rwą do onéj Świnicy, a to przecie nie tak łatwo wyjść jak spacerować po mieście.
— O ja na to nigdy nie pozwolę — zawołała moja żona z obawą — czytaliśmy opis wycieczek na Świnicę Eliasza — tam bardzo niebezpieczno.
— Wszak ja tam będę i gdy dostrzegę jakie miejsce niebezpieczne, to się wrócimy — mówiłem, uspokajając trwogę matki — a jeśli są w Tatrach, niechże coś zobaczą.
Dzieweczki ucieszyły się bardzo, a Sieczka dodał:
— Niech się pani nie boi. Wodziłem ja tu kobiety, a wróciły szczęśliwie. Co prawda, były to osoby przyzwyczajone chodzić po górach, bo to żona i siostra pana Heliasza, ale kiedy panienki mają taką ochotę, to im nie trza zabraniać: niech już pani będzie o to spokojna, ja odpowiadam za to, że się im nic złego nie stanie.
— A więc przez jutro rozpatrzymy się w górach, a pojutrze o świcie: marsz!
— To się wié, że o świcie — mówił Maciej — bo musielibyśmy po nocy wracać. Niechże sobie przyryktują na wieczór co mają zabrać, żeby się rano nie bawić; ja przyjdę, pobudzę ich i pójdziewa.
— A ja ich odwiozę do Hamrów — mówił Wojciech. — Dobre i pół mili podjechać.
Potém dał nam dokładną informacyę, jak się ubrać i co wziąść z sobą; pożegnaliśmy obu naszych gości, uczęstowawszy ich obficie herbatą, do któréj z wielkiém naszém podziwieniem wcale nie dodawali rumu. Dzieweczki nie posiadały się z radości, matka tylko była niespokojną i zaledwie po długiéj rozmowie udało mi się przekonać ją, że pod okiem mojém i takiego przewodnika, jak Sieczka, nie ma powodu obawiać się.
Na drugi dzień zrobiliśmy znajomość z sąsiadką, mieszkającą właśnie u Macieja Sieczki Była to pani S. aptekarzowa z Wiłkomierza, z córką Helenką, panienką ładną, żywą i wesołą, która od razu usposobieniem i humorem do naszéj figlarnéj Zosi przypadła.
Znać Sieczka powróciwszy do domu, opowiedział im o pojutrzejszéj wycieczce, a Helenkę będącą pierwszy raz w górach do niéj zapalił, gdyż zaraz nazajutrz zrana przyszły obydwie, a matka prosiła, żebyśmy jéj dzieweczkę z sobą zabrali. Po południu na spacerze w Strążyskach ostatecznie ułożono się o jutrzejszą wyprawę.
Wieczór zszedł na wspólnych przygotowaniach; zapakowano zapas chleba i bułek, szynki i kurcząt, wzięliśmy nadto mały samowarek do herbaty i butelką czerwonego wina. Wiedząc z doświadczenia na exkursyach botanicznych nabytego, że woda zwłaszcza podczas długiego pochodu w upał pragnienia nie gasi, a robi ociężałym, wsunąłem do koszyczka pół buteleczki likieru, ażeby spragnionym po troszeczku podawać: ale moje panienki nie dały się nawet do skosztowania namówić. Sieczka przysięgał na wstrzemięźliwość, a tak ów likier zdawał się być zbytecznym.
Gdym zobaczył spory pakunek, do którego miały jeszcze przybyć pledy, okrywki i chustki, zapytałem Sieczkę, czy nie będzie trza przynająć górala do dźwigania rzeczy, ale przewodnik uśmiechnął się i rzekł, że sam temu poradzi, bo nieraz oprócz tylu pakunków nosił za panami różne minerały, kilkanaście funtów ważące, a ciężko mu nie było.
Nazajutrz o brzasku byliśmy gotowi do wymarszu: obchodziliśmy się jak najciszéj, żeby matusi nie zbudzić, bo może w ostatniéj chwili przez obawę niebezpieczeństwa, starałaby się zatrzymać dziewczęta. Cieszyliśmy się, że uprzedzimy Helenkę i Macieja, że ich trzeba będzie budzić; ale wyszedłszy, z wielkiém podziwieniem ujrzeliśmy oboje siedzących na ławce przed domem: Wojciech nawet już konie zaprzągł i siedzisko urządził. Wnet znaleźliśmy się na wózku, który szybko potoczył się drogą ku Hamrom.
Ranek był przecudowny; Lipiec w dolinach nadwiślańskich już na dobre się rozgościł, a w górach była zieloność tak młoda, tak świeża, iż wydawało się, że to dopiero schyłek maja. Płonące niebo nad Goryczkową, zapowiadało bliski wschód słońca. Odleglejsze szczyty Tatr jaśniały na czubach ognistą purpurą; biodra ich przystrajała poranna szata z granatu i szafiru; z głębszych dolin wyzierały senne mgły; w całéj wsi było jeszcze cicho — szum tylko wieczny nigdy niezasypiających potoków, rozbijających się o nastroszone głazy, pieścił ucho jakąś smętną pieśnią i nastrajał duszę na ton rzewny i tęskny.
Stanęliśmy w kuźnicach, zwanych przez górali hamranie. Tu są walcownie żelaza. Olbrzymie, nigdy niespoczywające młoty i piece wysokie do wytapiania rudy — stanowią one główny dochód właścicieli Zakopanego. Nie lubię kuźnic. Zdaje mi się, że to potwór pożerający najpiękniejszą gór ozdobę — lasy. Jeżeli gospodarka ta pójdzie daléj, urocze nasze Podhale zmieni się w kamienistą pustynię. Znikną lasy okrywające regle; ulewy spłóczą urodzajną ziemię, strumienie wyschną i pozostanie cmentarzysko głazów. Podobny los zagraża całemu pasmu Karpat. — Spekulanci niemieccy i żydzi na potęgę niszczą lasy: stare olbrzymy padają pod ostrzem siekiery, właściciele wiecznie łaknący grosza marnują je, a ustawy leśne, bardzo piękne na papierze, lecz nędznie wykonywane, są bezsilnemi wobec wszechwładnego grosza, który umie je omijać i natrząsać się z nich. Biedna kraina!
W Kuźnicach przed karczmą Wojciech wysadza nas z wozu i życzy szczęśliwego powrotu. — Zwracam uwagę dzieweczek na skalisty Nosal, szkarłatem słońca oblany, ale Sieczka niecierpliwi się i woła na nas:
— Napatrzą się jeszcze do woli różnym pięknościom, ale teraz nie ma czasu; trzeba iść bo droga daleka. Jeżeli nie boją się bystréj uboczy, to zamiast drogą, pójdziemy ścieżką przez Nieborak; trudniéj, bo trudniéj, ale oszczędzi się kawał.
Przebywszy po kładce ramię potoku Bystréj, zaczynamy się piąć w górę tak stromą, że co kilkadziesiąt kroków trzeba zatrzymywać się dla nabrania tchu; przytém droga ślizka, suche liście zeszłoroczne i mnogie korzenie wcale wejścia nie ułatwiają. Prawdziwy Nieborak, lecz nie las, który tém mianem ochrzczono, ale ten co go przebywać musi. Sieczka z potężném brzemieniem na plecach, zdaje się nie czuć ani ciężaru, ani spadzistości góry; idzie swobodnie jak po równéj drodze, a tylko co chwila ogląda się i zachęca nas słowem. Zosia i Helenka dotrzymują mu towarzystwa; słabsza i mniéj wytrwała Władzia wraz ze mną pozostaje nieco niżéj; gdyby o chód tylko chodziło, to mniejsza, ale brak powietrza co chwila pierś ściska i trzeba zatrzymywać się, aby zachwycić oddechu. Dziwne to górskie powietrze, człowiek zmęczony upada z trudu i zdaje się daléj iść nie potrafi; tymczasem chwilka wytchnienia rodzi nową siłę i rozprasza ślady zmęczenia.
Nakoniec po trzech kwadransach téj męczącéj wędrówki, wynurzamy się z Nieboraka i stajemy na grzbiecie Bociana, którego górale Boczaniem po swojemu wymawiają. Paręset kroków idzie się jeszcze zaroślami, nakoniec wydostajemy się na żwirową ścieżkę, która za czasów swéj młodości była drogą jezdną, bo tedy zwożono rudę wydobywaną pod Magorą. Dziś rudę zaniedbano, bo zkądinąd dowóz łatwiejszy: a ścieżką zwożą tylko juczne konie obońki z mlekiem.
Droga ta idzie samym grzbietem zwanym Upłazem Skupniowym. Lewy stok jego spada w głęboką dolinę Olczyską: spadzistość wielka: puszczony ztąd głaz zrazu toczy się w lekkich podskokach, potém nabiera coraz silniejszego rozpędu i jak piłka sprężysta pędzi w szalonych skokach, odbijając się nieraz mimo centnarowego ciężaru na parę sążni w górę. Jestto widok bardzo zajmujący, ale rozrywka niebezpieczna, gdyż głaz może zabić bydlę, a nawet i pasterza ukrytego w gąszczach na dnie doliny.
Z prawéj strony drogi również bystry spad w dolinę Jaworzynki. Turyści udający się na zwiedzenie groty Magóry, zwykle idą przez nią; niektórzy nawet tędy obierają drogę do Stawów Gąsienicowych, lecz wyjście ztąd przykrzejsze niż przez Nieborak; tém bardziéj że bezleśna pochyłość nie chroni od promieni słońca. Podziwiamy doliny Olczyską, Jaworzynkę i wynurzające się coraz nowe szczyty Tatr, Karpaty, Pieniny i dolinę Nowego Targu, ale Sieczka uśmiecha się z pewnym rodzajem politowania i mówi wzruszając ramionami:
— Piękneć to prawda, bo tu w Tatrach nic brzyćkiego nie ma, ale dopiéro z Hali Królowéj coś ujrzycie, a ze Świnicy reśtę. Idziemy pod Kopę Królowéj wązką ścieżką, ale lekko tylko podnoszącą się. Panienki chichoczą się i żartują z przesadzonych trudności, jakiemi straszą zwykłych śmiertelników, bywalcy w Tatrach; a nawet nie szczędzą lekkich przymówek Sieczce, że je straszył niebezpieczeństwem wycieczki na Świnicę, ale przewodnik poglądajac na wesołe turystki, odcina się:
— Hej droga łatwa, bo i babsko stuletnie wylazłoby na nią, panienki się śmieją, ale jak wyjdziemy popod Świnicę, zobaczymy kto się będzie śmiał.

Według fotografii A. Szuberta w Krakowie.
Widok z Hali Królowéj na Świnicę (2293 m.) i sąsiednie turnie.

Dostajemy się wreszcie na halę Królową. Piękna to i zielona równinka, u stóp góry niezbyt wyniosłéj, zwanéj Kopą Królową. Naprzeciw skalista kopuła na 1712 m. wysoka, zwana Kopą Magory. Były tu niegdyś szałasy, ale przeniesiono je w dolinę Stawów Gąsienicowych.
Ma tu być pierwszy spoczynek i posiłek. Sieczka zdejmuje brzemię i zaczyna wydobywać zapasy. Oglądam się a Zosia z Władzią i Helenką wspinają się na Kopę Królową. Idę za niemi nie oglądając się, aby dopiéro ze szczytu wspaniałego użyć widoku.
Wtém Sieczka ogląda się i zaczyna biadać:
— Oj taka téż to robota i po co tam chodzić, toć z krajuska od Stawów to samo zobaczymy: czasu szkoda; wróćcie się państwo.
Udajem,
że nie słyszymy, więc Maciéj puszcza się w pogoń, ale dobiegł nas już na samym szczycie i mówi z gniewem:
— Albo mię państwo słuchajcie i róbcie jak wam mówię, albo téż sami idźcie daléj, a ja się wrócę, bom tu niepotrzebny.
— Nie gniewajcie się Macieju — rzecze Zosia — chcieliśmy się tylko z góry Tatrom przypatrzyć.
— Maciéj nie umie się gniewać — dodaje Władzia — widać mu z twarzy, że bardzo dobry.
— I powie nam, jak się te piękne góry nazywają — mówi Helenka głaszcząc go pod brodę. — Prawda Sieczko, że wy się na waszą panienkę nie gniewacie?
— Ej! ktoby tam z panienkami poradzić umiał — odpowiada udobruchany Sieczka — żeby człek był stary jak te góry, to co zechcą, z niego zrobią. No już im powiem, jak się góry nazywają, ale muszą mi przyobiecać, że mię słuchać będą.
— Jak półkownika!
— Jak generała!
— Jak króla!
Zawołały jedna po drugiéj, salutując Macieja po wojskowemu ręką. Przewodnik się uśmiechnął i zaczął wyliczać góry.
— Widzicie panny tę górę długą z grzanią czarną, to Koszysta Wielką, a przy niéj bliżéj turnie Buczynowe. Między niemi jest Krzyżne, zawiodę ich tam, bo bardzo piękny widok na Tatry, na Siklawę, a wyjście łatwe. Zaraz przy niéj jest druga żółciutka, kieby siarka, co ma wierch trójkanciasty, to się nazywa Mała Koszysta, albo Żółta turnia, a to dlatego, że na każdym kamieniu rośnie taki żółty porost jak siarka. Te dwa czuby przy sobie nazywają się Granaty, bo przed wschodem słońca są caluśkie jakby granatem umalowane. Ten wierch środkiem wyszczerbiony z czarnemi ścianami, to Kozi Wierch, bo się kozy po nim często spinają, a człowiek musi mieć kozicowe nogi, żeby na niego wybiegł. — Daléj Zawrat, przez który się idzie do Morskiego Oka, Pięci Stawów i Siklawéj wody. Ta na przodku dzieląca Czarny Staw od pięci Stawów Gąsienicowych, nazywa się Kościelec, bo do kościoła podobna.
— A gdzież Czarny Staw i Stawy Gąsienicowe? — zagadnęła któraś z dzieweczek.
— Widzi panienka ten kamienisty wał, co leci od Żółtéj Turni do Kościelca. Otóż za tym wałem jest Staw Czarny. Pójdziem kiedyindziéj do niego, bo po Morskiém Oku najpiękniejszy ze Stawów, tylko od niego mniejszy. Z téj strony Kościelca są Stawy Gąsienicowe, po drodze je ujrzemy. Niechże się przypatrują prędko, bo musimy iść daléj. A co, czy nie pięknie tu u nas?
W istocie czarujący widok: po raz pierwszy oglądamy Tatry w całéj grozie i majestacie.
Olbrzymi amfiteatr rozbiegł się szeroko. Ściany jego to poszarpane, dzikie, czarne; płatami śniegu poprzerywane urwiska. Dzikość, groza i cisza tu panują. Straszne i nagie głazy, przerażające czynią wrażenie i to przy blasku porannego słońca. Cóż dopiéro gdy czarne chmury zaciągną horyzont, gdy błyskawice rozdzierają niebo i huk gromów tysiąckrotném echem spotężniony, wstrząśnie tą piekielną otchłanią; gdy głazy strącone piorunem odrywają się od szczytu i z łoskotem pędzą w bezdenną przepaść. Dreszcz przebiega na myśl znajdowania się podczas szalonéj burzy, jakie często zwodzą harce w wnętrznościach Tatrów.
Wyniosły Kościelec oddziela czarną dolinę od doliny Stawów Gąsienicowych, w któréj życie bynajmniéj nie zamarło, lecz w wielu miejscach piękną zielonością świadczy o swéj żywotności.
Dolinę tę zamyka z prawéj strony wyniosły Beskid, z lewéj strome stoki Kościelca. Rozsiadły się w niéj gęsto szałasy — pomiędzy niemi błądzą krowy i kozy, a juhas i juhaski wyprawiają skoki. Środkiem toczy się srebrna nitka strumienia, wypływającego ze Stawów Gąsienicowych. Głąb zalega przyłęcz zwana Liliowém, od mnóstwa liliowych kwiatów tak zwana. Ponad wszystkiém w głębi panuje wysoka góra, przewyższająca iglicę Kościelca, wyższa nad wszystkie, nawet nad wyniosłe ściany Koziego Wierchu.
— Sieczko, a co to za góra? — zapytaliśmy jakby na komendę.
Przewodnik popatrzył chwilę na nas, a potém rzekł dobitnie:
— To Świnica!
— Świnica — powtórzyliśmy patrząc z niezmierném zajęciem na potężną królową gór, któréj zamierzyliśmy hołd złożyć.
— Ależ to ma być Świnica — zagadnęła z niedowierzaniem Helenka. — Wszak powiadaliście, że tak trudno dostać się na nią, a ona taka pochyła że zdaje się iżby można końmi na wierzchołek wyjechać.
— Będziemy wyjeżdżali, ale na czworakach — odezwał się Sieczka. — No dość tego, proszę na dół, trzeba pośniadać i w drogę.
Zeszliśmy. Nikt jeść nie chciał. Napiliśmy się tylko wody. Przewodnik puścił się ścieżką, która po pewnym przeciągu czasu zaczęła spadać w dolinę Stawów Gąsienicowych.
— Jakto? więc mamy schodzić na dół, a pocóżeśmy wspinali się na górę — zapytałem się Sieczki.
— Tak trzeba — odrzekł lakonicznie.
— Posłuchajcie Macieju — mówiłem daléj. — Patrzajcie, oto po uboczu Beskidu moglibyśmy przejść na Liliowe, oszczędzić sobie trudu schodzenia na dół i wspinania się znowu do góry.
— W szałasach panienki napiją się mléka, a na górze wody nie ma. Zresztą uboczem droga o wiele dalsza, a czy to co trudnego wspinać się do góry. W górach inaczéj się nie chodzi — przewodnika słuchać trzeba.
Nie było co odpowiedzieć na ten ostatni argument. Zaczęliśmy schodzić.
Gdyśmy znaleźli się u szałasów, kilkunastu juhasów i dziewcząt otoczyło nas. Jeden zaczął przygrywać na skrzypcach, a dwóch jakieś niezgrabne wyprawiać skoki, ale Sieczka przerwał ten popis, mówiąc:
— Ani muzyki, ani tańca nie trzeba, bo ci państwo to nie Warszawiacy, co za byle głupstwo sypią wam papierkami, próżniaki! Ot przynieście mleka, to coś zarobicie uczciwie, a nie przez wykręty.
Podano w skopcach mleko, Sieczka zapytał po czemu kwarta.
— Po szóstce — odpowiedział juhas — ale mogliby dać i więcéj, bośmy w tamten tydzień od dwóch panów Warszawskich po pięć szóstek (50 kr.) za kwartę brali.
— Oj złodzieje! — zawołał z oburzeniem Sieczka — i mieliście sumienie tyle żądać.
— My ta nie pytali, a skoro nam panowie dali, jakże nie brać — my jeno pytali co łaska.
— Co ja się tym państwu nagadam, ale to nic nie pomoże — mówił z niechęcią Maciéj. — Niech da z łaski, jeśli mu się podoba; ale płacić za mleko tyle a jeszcze takiemu głuptakowi, to mu się we łbie przewróci i myśli że tyle warta. Oj szkoda słów!
Wyruszamy w głąb doliny idąc ku Liliowemu. Przewodnik w milczeniu idzie długi kawał drogi wprost — potém nagle zbacza i prowadzi nas na strome, skaliste urwisko.
— Przypatrzcież się państwo Stawom, oto pod nogami Zielony, tamte daléj nazywają się: Sobkowy, Dwoisty, Kurtkowiec, Suczy.
— Dla czegóż Suczy? — zagadnąłem.
— Ha, bo się juhasom suka popsuła i utopili ją w nim.
Odpowiedź ta dała mi bardzo ujemne wyobrażenie o tak wychwalanéj poetyczności górali. — Chwilkę zatrzymaliśmy się nad stawami, nie mając czasu na obejrzenie wszystkich. Zaczynamy piąć się na Liliowe: pochyłość stroma, porosła śliską trawą i mchami, nogi obsuwają się wciąż; bezpieczny, ale najmozolniejszy ustęp drogi na Świnicę.
Nudną tę i męczącą drogę przeszło godzinę przebywać trzeba i zatrzymywać co chwilę dla odetchnięcia. O jakżem żałował uporu Sieczki, który nas uboczem Beskidu prowadzić nie chciał. Na jednym z przystanków dostrzegamy obłoczek wysuwający się z poza szczytu Kościelca.
— Patrzajcie Sieczko, a zkąd się tam chmurka wzięła?
Przewodnik zasępił się.
— To źle! bardzo źle, trzeba się spieszyć, bo nam mgły cały widok zasłonią.
— Żartujecie chyba Macieju, toż dokoła taka śliczna pogoda, zkądby się mgły wzięły?
— Zobaczycie zkąd się wezmą, tylko wyjdziemy na górę.
Nakoniec stajemy na szczycie Liliowego. — Co za widok. — Nowy świat, świat górski cała przestrzeń, ukryta dotąd poza przyłęczą, nagle się odsłania. Szczyty na wschodzie zasłonięte Świnicą i dwoma wyniosłemi turniami, lecz na zachodzie i południu układają się w cudnéj panoramie: Sieczka nie bardzo rad, że się przypatrujemy, pozwala nam chwilkę odpocząć, ale nie chce wymieniać nazwisk gór, twierdząc że daleko lepiéj zobaczymy je ze szczytu Świnicy. — Po za Liliowém po drugiéj stronie grzbietu głęboka dolina, w któréj przewala się potok. Nosi ona nazwę Wierchcichéj z powodu, że ponad nią sterczy wyniosły szczyt zwany Wierchem cichym. Ztąd po raz pierwszy ujrzałem Krywań, przyrzekając sobie w duchu zwiedzić go przy najbliższéj sposobności, zwłaszcza że przystęp nań daleko łatwiejszy od dzisiejszéj wycieczki.
Wyruszamy daléj, ale powoli zaczynają się wysuwać mgły z doliny Stawów Gąsienicowych. Przepowiednia Sieczki zaczyna się sprawdzać: lękamy się, aby cała nasza wycieczka i uciążliwy pochód nie spełzł na niczém, bo mgły łatwo mogą się zmienić w chmury, chmury sprowadzić ulewę i burzę: cicho jednak w powietrzu i jakoś niezanosi się nawet na deszcz. Obchodzimy Skrajną Turnię, która tu zaledwie paręset stóp wznosi się ponad drogą, którą idziemy: niekłamana ochota bierze wybiedz na szczyt, choćby tylko dla tego, żeby być na nim, ale obawa surowego przewodnika powstrzymuje ją. Sieczka to energiczny wódz, nie znosi nieposłuszeństwa; a ma słuszność, bo tumany coraz gęstsze i czasu nie wolno marnować.
Przed nami ogromne zbocze zasiane głazami granitowemi — ścieżki tu nie ma żadnéj, a tylko z głazu na głaz przestępować trzeba, strzegąc się, aby noga pomiędzy nie nie wpadła.
Ten niezliczony przestwór głazów okazuje, o ile Tatry przed wiekami były wyższemi; każda zima rozsadza skały na ich bokach i szczytach, a każdy piorun je strąca; zwalają się one na dół i zalegają podnóża olbrzymów; każdy wiek zniża te harde głowy i dąży do zniwelowania gór z dolinami. Prąd socyalny walczy od wieków przeciw téj arystokracyi przyrody.
Maciéj bardzo zadowolony z panienek, szczególnie zachwyca się Zosią, mówiąc:
— O już to panienka, to prawdziwa koziczka, tak lekuśko chodzi — z panienką tobyśmy oboje całe Tatry obiegli, wszędzieby zaszła.
Dochodzimy nakoniec do przyłęczy pomiędzy Pośrednią Turnią a Świnicą.
Z wielkiém naszém podziwieniem Sieczka zatrzymuje się i zrzuca brzemię z pleców.
— A co to, czy daléj nie pójdziemy? — zapytałem.
— Pójdziemy, ale tu będziem obiadować, bo na Świnicę brać z sobą nie można: tu musimy wszystkie rzeczy zostawić.
Przewodnik zabrał z sobą pęczek gałązek kosodrzewiny, gdyśmy się na Liliowe wdzierali; nie pytałem, na co ich potrzebuje, tu dopiéro pokazało się, że były potrzebne, gdyż tutaj tylko mchy, porosty i jakieś trawy, a najmniejszego kawałka drzewa nie znajdziesz. W mgnieniu oka rozniecił z nich ogień. Wodą przyniesioną z sobą z ostatniego źródła napełnił samowarek, który za chwilę kipiał. Posililiśmy się i napili herbaty bardzo pożądanéj, raz z powodu zmęczenia, powtóre, że z doliny Stawów dął chłodny wiatr, niosąc mgły z sobą. Sieczka wszystkie zapasy żywności i odzież złożył w załomku skały — miały tu pozostać aż do naszego powrotu.
Miejsce naszego spoczynku powabne dzikością. Za nami czub Pośredniéj Turni, wyniesiony zaledwie 250 stóp ponad przyłęcz, na któréj znajdujemy się — u stóp ku stawom przepaść, którą jednak jak twierdzi Maciéj na dół spuścić się można; z téj to przepaści wychodzą tumany. Spoglądam na Świnicę i widzę, że ją mgły objęły, a szczyt w nich zupełnie zatopiony; zasłona ta jeszcze dzikszym robi olbrzyma i odbiera chęć do wdzierania się na jego wierzchołek niewidzialny.
— Słuchajcie Sieczko — rzekłem — czy nie lepiéj wrócić? Świnica w chmurach, nic z niéj nie zobaczymy.
— Ztąd właśnie wracają się wszyscy tchórze — odrzekł z przycinkiem. — Świnica we mgle, ale nim się na nią dostaniemy, może wiatr mgły rozpędzi; na deszcz się nie ma, a jeżeliby nas pokropił, to chyba z powrotem. Idźmy.
Teraz następuje najprzykrzejsza przeprawa; idziemy śród morza złomów granitowych; jak Sieczka zwłaszcza śród mgły niedozwalającéj widzieć daleko kieruje się, nie umiem sobie wytłumaczyć, dość że idzie krokiem szybkim i pewnym, wiodąc za sobą Zosię i Helenkę. Władziunia idzie ze mną; w jedném miejscu przechodząc około sterczącego na parę stóp głazu, opiera rękę; wtém ogromny ten kamień zachwiał się, porwałem ją wpół i pociągnąłem wtył z nieopisaną trwogą, która mi krzyk z piersi wydarła, gdyż sądziłem, że ją brzemieniem zdruzgocze. Na ten krzyk obejrzał się Maciéj i zawołał:
— Niech panienka górą obejdzie; trza o tym kamieniu z powrotem pamiętać i strącić go bo może kogo zabić.
Jak go znajdzie w tém morzu kamieni, byłem ciekawy, a jednak gdyśmy wracali, poszedł prosto ku niemu, chociaż niczém nie odróżniał się od tysiąca innych głazów i silném pchnięciem zwalił go na ziemię.
Idziemy nad stromą przepaścią od doliny Pięciu Stawów, trzymając się zbocza góry, Sieczka zapytuje panienek czy się nie boją, a gdy mu odpowiedziały, że najmniejszéj nie doznają obawy, rzekł z uśmiechem:
— Tak to lubię i z panienkami zawszebym chodził, ale okrutnie mi przeciwnie gdy idę z takiemi paniami, co się lada czego boją. A tu strachu nie ma, bo kto ma nogi dobre, uważa, a nie ma zawrotu głowy, ten wszędzie wyjść potrafi. Ot i tu o kilka siągów przepaść, a przecież nic nie ma strasznego, bo i na krajuszku można się zatrzymać.
To rzekłszy rzucił się na ziemię i potoczył jak kula wprost ku bezdennéj przepaści. Dziewczęta krzyknęły z przerażenia, lecz Maciéj na samym krańcu zerwał się na nogi i stanąwszy, wesoło zawołał:
— Panienki myślały, że już po Sieczce, a Sieczka zdrowiusieńki jak ryba we wodzie. — No idźmy daléj; umyślniem tak pokazał bo tu zaraz będzie takie miejsce, co najlepiéj wypróbujemy, czy się panny boją.
O sto kroków daléj przewodnik poprowadził nas na wązki ustęp skalisty, ławica to szeroka najwięcéj na siedm stóp długa ze dwa sążnie, dokoła bezdenna przepaść i tylko wązkie przejście łączy ją z przebytą drogą. Dalszy pochód zasłania próg na dwa sążnie wysoki. Sieczka kazał zatrzymać się wszystkim; położył toporki, któremiśmy się podpierali, a potém stanąwszy tyłem do przepaści, rozkrzyżował ręce i zawołał na mnie:
— Niech pan idą pierwszy. Widzicie te szczeliny w skale; trzeba się chwytać rękami i wyspinać na ten próg.
Z niemałym trudem spełniłem co kazał i znalazłem się za wierzchu. Przewodnik poprzerzucał toporki za mną i polecił mi abym się na piersiach położył i podawał ręce dzieweczkom: po kolei wciągnąłem wszystkie.
Gdym spojrzał na przebytą tylko co drogę, serce zabiło mi z trwogi: jeden mylny krok, chwilowy przestrach i nieprzytomność, a można było roztrzaskać się o sterczące z przepaści urwiska; lecz przy takim przewodniku jak Maciéj, obawy nie ma, czuwa on z największą troskliwością nad tym, który mu swe bezpieczeństwo powierzył i dla tego, kto chce widzieć najdziksze skały Tatr i wrócić szczęśliwie, niech bierze Sieczkę.
Odpoczywaliśmy tu przez chwilkę. Sieczka zalecił nam, abyśmy się cicho zachowali; zapytany o przyczynę, rzekł:
— Zdawało mi się, jakobym słyszał cupkanie kozie; radbym, żeby ich uźreli, bo tu często bywają; jeno niech pocichutku mówią, bo to okrutnie płoche.
— Często ich widujecie — szepnąłem.
— O prawie na kuzdéj wycieczce. Dawniéj było trudniéj, bo je bardzo tępili, ale jak nam pan profesor Nowicki ze swéj kieszeni zaczął płacić, mnie i Wali, a kozic pilnować, tośmy juz niejednego paskudnika chwycili i teraz się boją. Oho kieby ich Węgrzy nie strzelali, toby się to biedactwo namnozyło, ale któz z niemi poradzi.
— A na Węgrzech to nie ma cesarskiego zakazu, żeby kozic nie strzelali.
— No juści, ze nie ma; sejm nie chce uchwalić, bo się węgierskim panom bardzo podoba za kozicami gonić. Czy oni to mają taki rozum, jak ci panowie, co u nas podali suplikę do cesarza. Węgier to jeno pić kwaśną wodę z winem, skakać przy cygańskiéj muzyce i psocić; ale zastanowienia nad nicem nie ma i o nic nie dba, byle sobie tylko dogodzić.
— Słuchajcieno Sieczko, a gdyby tak wystrzelić na wiatr — rzekłem, wyjmując rewolwer — musi tu być między górami bardzo piękne echo, a powtóre wystrzał spłoszyłby kozice, jeżeli gdzie leżą pod skałą i moglibyśmy je zobaczyć.
— A niechże Bóg broni, strzelać nie trzeba, bo kozice zestrachane uciekłyby na węgierską stronę, a tamby im nie darowali.
— A cóżbyście téż powiedzieli, gdybym tak strzelił do kozicy i zabił.
Sieczka zaczerwienił się z oburzenia i zawołał szorstko:
— Odleciałbym ich i zostawił samego w górach, toby już do Zakopanego nie wrócili.
— A pięknie, bardzo pięknie — odezwała się Zosia — to Sieczka odszedłby nas i zostawił tu na zgubę, choćbyśmy nic nie zawiniły?
— Ej panienka zajdzie cłeka z boku, jakby strzelec sarnę — rzekł Sieczka — no juz widzę, zebym odejść nie mógł, ale co pana dobrodzieja tobym zawiódł do starostwa w Nowym Targu, musieliby albo zapłacić 50 papierków kary, albo ze trzy niedziele w hereście odsiedzieć. No ale my tu gadamy, lada próżniaki, a droga jesce daleka i najprzykrzejsa. Pójdźmyz juz ku górze, tylko prosę ich pięknie, zeby jeno pod nogi patrzeli, a nie oglądali się na bok, bo się mozna przestrasyć i potém odrazu fik na sam dół.
— Ten to próg — mówił Maciéj — zagradzał przejście na turnię; nikomu nie przyszło do głowy, że tędy na wierzchołek przejść można, dopiéro gdyśmy tu byli z księdzem Janotą, spróbowałem wydrapać się na próg i odszukałem drogę.
Odtąd wejście bardzo przykre, spadziste, trzeba się czepiać rękami i nogami, ale szczyt Świnicy coraz bliższy, dodawał zapału; tuż pod samym wierchem niebezpieczna wązka szczelinka nad bezdenną przepaścią, nie tak jednak znów trudna do przebycia. Przewodnik przestrzegał nas jeszcze, aby wciąż patrzyć przed siebie, a nie oglądać się w tył: jeszcze kilka wysileń i stoimy na szczycie. Stanowi go przestrzeń nadzwyczaj szczupła — szerokość 10 stóp, długość 12 zapewne nie przenosi. Szczyt ten nie jest jednolity, ale z głazów nastroszonych granitu złożony: głazy szare, czarne, żółtemi i białemi porostami upstrzone — w środku maleńkie zagłębienie, w którém nas Sieczka posadził.
Dotąd nie mieliśmy czasu spojrzyć dokoła, zauważyłem tylko, że gdyśmy dochodzili szczytu, blask słońca oświecił kamienie: ucieszyłem się wielce, że mgły pierzchnęły, a chcąc odrazu doświadczyć wrażenia widoku, jaki miał się roztoczyć przed nami, przestrzegałem dziewczęta, aby się nie oglądały aż z góry. — W téj chwili Sieczka padł na kolana i wznosząc ręce krzyknął z zachwyceniem:
— Patrzcie! patrzcie!
— Skamieniałem. Nad nami błękit jasny: słońce jasne promieniejące, a jak okiem sięgnąć na wszystkie strony, białe — równe — nieprzejrzane morze mgły, niedozwalające przeniknąć wzrokiem w doliny. Na morzu tém sterczą wyniosłe, granitowe szczyty — niby wyspy wyłonione z głębi toni. Szczyty szare, ciemno-błękitne, szafirowe, cudownie odrzynające się od płaszczyzny białéj u stóp ich rozłożonéj; zdawało się, że na tém morzu bezbrzeżném lada chwila pojawi się żagiel, albo łódka — złudzenie niewypowiedziane.
Wszyscy krzyknęliśmy z podziwienia.
— O dziękujcież Bogu, że was tu w taki dzień zaprowadził — tyle lat chodzę po górach, a dopiéro drugi raz mgły się tak pięknie ułożyły. Można napatrzyć się do woli z rozmaitych wierchów naszym Tatrom, ale żeby tak słoneczko jasno świeciło a spodem tak gęsto były chmury — to się rzadko trefi. — Patrzcież moi piękni i pomódlcie się do Pana Jezusa.
Widok był przecudny, lecz nie mniéj piękny ten prosty góral z obliczem rozjaśnioném zachwytem, z poczuciem poetyczném wspaniałości obrazu i z tém wdzięczném zwróceniem się ku Bogu za to, że tak śliczny świat stworzył.
Nie chcę silić się na słowa — nie ma tak potężnych, aby zdołały wydać cud roztaczający się przed wzrokiem — nie lubię tych, co się sadzą na czcze i zimne opisy: pióro chyba gienialne Danta, Mickiewicza lub Krasińskiego zdołało naszkicować ten obraz; naszkicować mówię, bo mowa ludzka nie jest w stanie oddać dzieł Bożych w całéj ich potędze i wielkości.
Uroczysta cisza, nie śmieliśmy jéj przerwać jedném słowem; odosobnionym od świata, od ludzi, mimowolnie nasuwały się na myśl słowa Fredry:

Gdzie te wielkie dzieła świata,
Co to mają przejść naturę!
Gdzież ta w łez i krwi żałoba,
Ta zwycięzkich mordów wrzawa!
Gdzież ta grzmiąca echem sława?
Gdzież pochwalne owe głosy,
Co to mają bić w niebiosy!?
Tu na górze nic nie słychać —
Cisza wkoło — cisza błoga —
Tu można wolniéj oddychać:
Daléj ludzi — bliżéj Boga.

Staliśmy długo, długo — Sieczka wyliczał szczyty jeden po drugim, lecz nic nie wiem, nic nie pamiętam — nazwiska bezwiednie obiły się o ucho jak puste brzmienie. Morze mgieł porywało mię ku sobie, gdzieś w bezgraniczny przestwór — coś ciągnęło czasem, ażeby się puścić na jego fale; jakiś niewysłowiony szał ogarniał duszę, rwał ją ku tym nieprzejrzanym przestworom, ku wymarzonéj krainie szczęścia... ku niebu! — ku Stwórcy.
Za dnia jeszcze powróciliśmy do Zakopanego.

Wł. L. Anczyc.






  1. Papierkiem nazywają Górale guldena.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Ludwik Anczyc.