Wycieczki pana Brouczka/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wycieczki pana Brouczka |
Wydawca | Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jan Nitowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Schodząc nizkiemi schodami, musiał ciągle się miéć na baczności, gdyż dzida nieustannie uderzała o ścianę.
Na ulicy ujrzeli się wśród tłumnych zastępów uzbrojonego ludu, skutkiem czego z trudnością mogli posuwać się naprzód. Zwłaszcza nasz bohater miał ciągły kłopot ze swą bronią, nie wiedząc, jakby najwygodniéj można ją trzymać; ciągle mu zawadzała o coś, uderzała o broń innych przechodniów, lub nawet potrącała ich samych, za co Brouczek nieraz usłyszał niezbyt pochlebne dla siebie wyrażenie. Janek z pod dzwonu tu i ówdzie witał się ze znajomymi, a gdy doszli do południowéj strony rynku, zwrócił uwagę gościa na duży dzwon, w który zwykle bito na trwogę, i na zegar wieżowy, który wcale inaczej wyglądał, niż zachowany dotychczas zegar mistrza Hanusza z piętnastego stulecia; ale pan Brouczek nie miał czasu przypatrywać się tym rzeczom, gdyż tłok tu był największy, a ztąd przypadki z dzidą częstsze.
Nakoniec wydostali się na plac Mały i wtedy gość mógł więcéj zwracać uwagę na wszystko, co ich otaczało.
Był to obraz zaiste wielce malowniczy. Wkoło piętrzyły się domy różnéj wielkości i kształtu, z balkonami, przedsionkami i gankami; w oknach czasem można było zauważyć kolorowe szklane tafelki krągłe, ale częściéj mocno naciągniętą skórę; na froncie były zwykle wymalowane godła domowe, między któremi spostrzegł Brouczek na jednym domu lilie, które się aż do dzisiejszego dnia przechowały. W środku placu siedziały w barwnych, dawnych ubiorach przekupki, sprzedające różne rodzaje owoców i kwiatów.
— O, wy tu macie owocarnie i kwiaty! — zawołał Brouczek.
— Owoce i wianki — poprawił Domszyk. — Tu nasze dziewczęta kupują sobie wieńce na głowę. Ale teraz niewiele tego jest tutaj, bo nasze kobiety nie mają ani czasu, ani chęci, wobec niebezpieczeństwa, grożącego miastu, kupować takich wianków; przytém, boją się poniekąd Taborytów, którzy potępiają wszelkie ozdoby ciała. Widzisz, jak tu teraz pusto. Niegdyś było to wielce ożywione miejsce; ale obecnie, sami sprzedający chwycili za broń, a kupujących — prawie niéma. Tu w ogóle były kramiki, gdzie sprzedający kożuchy siadywali; na tamtéj stronie były sklepy piekarzy; obok ratusza sprzedawano zboże; na przeciwko stawali tandeciarze; a oto tam...
Objaśnienie Janka przerwał krzyk jednéj staréj owocarki, któréj pan Brouczek przez nieuwagę swą dzidą zmiótł ze stołka kilka najpiękniejszych jabłek letnich; baba natychmiast obrzuciła go całą litanią najobelżywszych wyrazów:
— Ha, darmozjadzie obrzydliwy! jak ty trzymasz tę swoją dzidę! Nie masz oczu, karle brzuchaty, czy broni nosić nie umiesz? Łobuz, żeby ci oczy wylazły! Doczekam się jeszcze, że na szubienicy będziesz wisiał, zbóju jeden!!
Rozgniewana babina, w swém kolorowém odzieniu podobna do straszydła, wziąwszy się pod boki i pochyliwszy się naprzód, wymyślała na Brouczka coraz głośniéj.
— Milcz, sekutnico! — krzyknął Domszyk, a zwróciwszy się do gościa:
— Chodźmy daléj — rzekł, — z temi nic sobie nie poradzisz. Słyszałem raz w jednéj komedyi studenckiéj, granéj podczas Wielkiéj nocy, że zła baba gorsza od dyabła: „że się od dyabła człek odżegnać może, a od złéj baby racz zachować Boże!
Dobry jeszcze kawał czasu słyszeli za sobą krzyk przekupek i dzieci, które w pstrych kabacikach kęs drogi podskakiwały za Brouczkiem, jak czereda gnomów. Nasz bohater pomyślał sobie, że w przeciągu pięciu wieków przekupki prazkie niewiele się zmieniły i żałował znowu, że wybrał sobie dzidę.
— Zwłaszcza przekupki mają złe języki — mówił Domszyk — a na placu, gdzie kobiety te siadują, zawsze są kłótnie, pomimo surowego prawa, które na to nie pozwala. Gdy mianowicie dwie przekupki, lub wogóle sprzedające, pokłócą się i będą przez wójta ujęte, za karę jedna z nich musi nieść żarna kamienne od więzienia do pręgierza, a druga ją podganiać; poczém następuje zamiana ról od pręgierza do więzienia.
Janek wiódł daléj Brouczka na placyk Linhartowski, gdzie wówczas sprzedawano kury, i pokazał mu kościoł świętego Linharta z cmentarzem, przy którym stały kramiki siodlarzy. Ztamtąd prowadził go daléj w kierunku kościoła świętego Mikołaja. W téj chwili usłyszeli dochodzący do nich z jednéj z ulic poprzecznych ogromny łoskot i brzęczenie żelaza. Przewodnik objaśnił Brouczkowi, że to jest ulica Ostrożna, albo Płatnerska, ponieważ tam mieszkają przeważnie fabrykanci ostróg, płatnerze, a także i kowale, i ztąd to pochodzi taki piekielny hałas.
Wielki kościoł świętego Mikołaja, przy którym wkrótce stanęli, zupełnie inaczéj niż obecnie wyglądał. Był wówczas obok niego cmentarz i plebania. Na zachodniéj stronie placu przy kościele za ulicą Ś-to-Jańską zwrócił Domszyk uwagę gościa na pierwotne siedlisko nauki wyższéj w Czechach, na były dom żyda Lazara, przez cesarza Karola na uniwersytet zamieniony.
Brouczek z Jankiem szli daléj ulicami staréj Pragi, ja atoli towarzyszyć im nie mogę, gdyż księga moja urosłaby nad miarę, co ani nakładcy, ani czytelnikom nie sprawiłoby przyjemności. Gdyby kto chciał sobie w myśli odbyć taką wędrówkę, niech weźmie Tomka „Historyę Pragi,“ a jeśli nie pożałuje czasu i na pomoc przywoła fantazyę, ożyje przed nim dawna, z przed pięciu wieków Praga, ze swemi ulicami, domami, ruchem na placach, cmentarzami i kościołami, z których wiele już znikło, a wiele swe kształty do niepoznania zmieniło.
Tu jeszcze nadmienię, że pan Brouczek, przechodząc przez miejsce, gdzie się krzyżowały ulice, zauważył w pewnéj odległości łańcuch, wpoprzek od domu do domu przeciągnięty, co przypominało mu nocną przygodę. Janek objaśnił go, że wodzowie na wielu ulicach kazali porozciągać łańcuchy, aby wstrzymać nieprzyjaciela w razie jego wtargnięcia do miasta. W końcu maja nadciągnął na pomoc wojskom królewskim oddział pod dowództwem panów czeskich, wioząc z sobą i siekiery do przecinania tych łańcuchów; ale Żyżka pobił go pod Oweńcem, a między innemi łupami zabrał i owe siekiery.
Chodząc tak spory kawał czasu, nasz bohater przekładał ciągle dzidę z ramienia na ramię, a w końcu niósł ją w ręce, często podpierając się nią jak laską co było również z powodu wielkiéj jéj długości wielce niewygodném. W gniewie tępym końcem tłukł o szkaradny brukulic i raz, nie patrząc na ziemię, uderzył drzewcem w ogromną kałużę tak, że błoto, rozpryskując się na wsze strony, powalało mu bóty, oraz część odzienia niemal tak, jak zeszłéj nocy.
Nie żal mu było wprawdzie szat pożyczanych, nie mógł jednakże stłumić w sobie oburzenia wobec takiego nieporządku ulic. Do dużéj kałuży ściekały mniejsze strugi od domów, wszędzie było sporo błota dawnego i świeżego, śmieci, gałganów, odpadków kuchennych i jeszcze gorszych rzeczy.
Zwrócił na to uwagę Janka, ale mieszczanin staroczeski wzruszył tylko ramionami:
— A któżby tam dbał o takie drobnostki w obecnych czasach burzliwych! — rzekł. — Zazwyczaj dbamy bardzo o czystość miasta. Jest nawet rozkaz, aby żaden mieszkaniec nie ważył się ze swych podwórzy wypuszczać prosiąt i świń i na ulicę wylewać wszelkich brudów, a obowiązany jest przytém w ciągu trzech dni po otrzymaniu stosownego rozporządzenia oczyścić ulice przed swym domem. Ale coprawda, często i podczas pokoju niejeden nie wykonywa tych rozporządzeń.
Opowiadanie Janka było przyczyną, że Brouczek w duchu przeprosił nowoczesny zarząd miejski za wszelkie zarzuty, jakie kiedykolwiek mu czynił w kwestyi czystości miasta. Gdyby tak prażanie, uskarżający się na pył uliczny, lub na kupy błota i śniegu nie wywiezionego w porę, zajrzeli przypadkiem do Pragi z piętnastego stulecia, dziękowaliby na klęczkach niebiosom, że im nowożytny magistrat zesłało.
Naraz pan Brouczek stanął jak wryty. Ujrzał na prawo w uliczce fórtkę, któréj oddrzwia były ozdobione ptakami w wieńcach. Fórta zamykała wejście do wązkiéj uliczki, ciągnącéj się między dwoma domami i wiodạcéj do jakiegoś dużego budynku; krótko mówiąc, wszystko świadczyło, że Brouczek niespodzianie znalazł swe nocne wejście do miasta.
— Słuchaj, przyjacielu, nie wiesz czasem, dokąd ta uliczka prowadzi?
— Ta uliczka — odparł Janek z pod dzwonu, — prowadzi do pałacu, należącego do króla Wacława, a zwanego „pod czarnym orłem.“
— A król Wacław tu już nie mieszka?
— A czyż ci nie mówiłem o jego śmierci? Zmarł przed rokiem, tknięty nagle apopleksyą, a teraz ten dom opuszczony. Przed miesiącem rozlokowaliśmy w nim część ludzi, przybyłych na pomoc Taborytom, ale niedawno Żyżka wyprowadził ich na górę Witkową.
— Więc teraz ten dom pusty?
— Zupełnie pusty.
Wiadomość ta wielce zainteresowała naszego bohatera. Skarb był w jego mocy. Widocznie po śmierci króla nikt o nim nie wiedział i Taboryci także nie odkryli kryjówki, ponieważ w tych czasach burzliwych byliby kosztowności przenieśli gdzieśindziéj, w bezpieczniejsze miejsce. On tylko jeden wie o nim i łatwo może go zagarnąć. Może przynajmniéj naładować sobie kieszenie klejnotami, a skoro Bóg pozwoli wrócić mu do dziewiętnastego stulecia, będzie miał przynajmniéj piękną pamiątkę po tych dzikich czasach husyckich.
Byleby tylko te skarby nie zamieniły się na suche liście; no, ale to bywa tylko w bajkach. Zresztą gdyby musiał na zawsze uwięznąć w wiekach średnich — i w takim razie całe to bogactwo nie byłoby do odrzucenia. Pieniądz wszędzie i zawsze ma swoje znaczenie; bądź-co-bądź o wiele przyjemniejszém stanie się życie, gdy człek będzie się zabawiał odcinaniem kuponów, zamiast trudzić się jakiém rzemiosłem, chociażby nawet próbowaniem wina.
Pan Brouczek tak się zamyślił, że Janek musiał mu przypomniéć, iż pora iść daléj.
Przechodzili przez Stary rynek, obecnie plac Kozi, a następnie przez ulicę w stronie północnéj, która kończyła się ogrodem wspaniałego klasztoru świętéj Agnieszki. Domszyk objaśnił swemu towarzyszowi, że zakonnice w tych burzliwych czasach przeniosły się do Tyńca panieńskiego i wyliczał klasztory, albo spustoszone, albo zupełnie zniszczone przez husytów, albo wreszcie zamienione na inny jaki gmach publiczny. Brouczek w myśli nie usprawiedliwiał takiego wandalizmu; autor zaś téj książki nawiasowo przypomina, jak ów klasztor świętéj Agnieszki, cenny zabytek budownictwa starego, przetrwawszy burzę husycką, w czasach „oświeconych“ był w sposób wandalski zeszpecony i zamieniony na skład różnego gatunku rupieci. Takiż sam los spotkał i wiele innych drogich pamiątek ojczystych na hańbę wieku, chlubiącego się ze swéj miłości ku praojcom i sztukom.
Gdy wyszli za ogród klasztorny na brzeg Wełtawy, pan Brouczek był wielce zdziwiony widokiem, który się przed nim roztaczał. Naprzeciw za rzeką widać było stronę Leteńską, pokrytą w znacznéj części winnicami, niedawno spustoszonemi. Dzisiejszéj wieży Maryanskiéj i Belwederu nie było wówczas jeszcze; wszędzie ciągnęły się winnice aż do zamku, który zupełnie inaczéj wyglądał, niż dzisiaj. Brouczek poznał wprawdzie Białą i Czarną wieże, Daliborkę, obie wieże kościoła św. Jerzego, jednakże wszystko to wyglądało w mniéj lub więcéj odmiennym kształcie, niż dzisiaj.
Na krajobraz ten zaledwie okiem mógł rzucić, gdyż uwaga jego skupiła się na górze Letniéj[1], gdzie ujrzał, jakby całe miasto, szereg różnych bud i namiotów, nad któremi powiewały chorągwie z czerwonym krzyżem.
Obóz przepełniony był mnóstwem wojowników w różnobarwnych strojach, lub zakutych w zbroi. Hełmy, pancerze i niezliczona ilość różnéj zbroi połyskiwały w blaskach słońca. Tu i owdzie można było zauważyć jakieś machiny, składające się z łańcuchów, drągów i ciężkich kłód drewnianych. Domszyk objaśnił, że są tam założone olbrzymie samostrzały, proce i inne narzędzia, służące do miotania na miasto różnych ciężkich pocisków i zapalonych przedmiotów. Wskazywał miejsca, gdzie były poustawiane działa, haubice i inne rodzaje broni palnéj, któréj wielkie mnóstwo posiadali nieprzyjaciele. Jednakże Zygmunt nie pozwolił dotychczas używać tych narzędzi na prośbę panów czeskich, znajdujących się w jego obozie, aby nie burzyć bez potrzeby własnego miasta.
Pan Brouczek wyobrażał sobie wojsko Zygmunta zupełnie inaczéj. Zdawało mu się mianowicie, że jest podobne do nowożytnéj armii regularnéj; ale mimo to widok téj różnego gatunku broni, chociażby i przedpotopowéj konstrukcyi, zawsze jednak niebezpiecznéj, napełnił go taką trwogą, że cofnął się w tył i trzymał się najbliższego rogu ogrodu klasztornego, aby na wszelki przypadek, gdy haubice zagrzmią, znaleźć tam co rychléj bezpieczne ukrycie.
Janek tymczasem opowiadał mu, że tabór na Letniéj jest tylko częścią wojska Zygmunta, złożoną z niemców bawarskich i reńskich. Drugi obóz książąt miśnieńskich rozłożył się daléj nieco pod Oweńcem; na polach Holiszowieckich stoją oddziały Alberta rakuskiego, a po drugiéj stronie, najbliżéj zamku prazkiego, jest czwarty obóz, składający się przeważnie z Węgrów i Szlązaków. Do tego dodać jeszcze należy silne załogi na zamku prazkim i na Wyszehradzie.
— O, to ogromna moc ludzi! — zawołał Brouczek.
— Oczywiście. Tylu wojowników z różnych stron ziemi chrześciańskiéj może nigdy jeszcze się razem nie zebrało. Niemal cały świat chrześciański na wezwanie papieża, mając obiecane odpusty, stanął tu przeciw nam. Ogromne tłumy krzyżowców z Niemiec, Węgier, Włoch, Francyi, Anglii, Hiszpanii, Hollandyi, a także z Chorwacyi, Bulgaryi, Rusi, Polski, zebrały się pod chorągwią Zygmunta. Będzie ich wszystkich około stu pięćdziesięciu tysięcy uzbrojonych.
— Sto pięćdziesiąt tysięcy! To strach! A iluż was jest?
— Wszystkich obywateli prazkich z kobietami i dziećmi liczono za króla Wacława około stu tysięcy. Jednakże przez wychodźtwo studentów niemieckich i kupców cudzoziemskich, a także skutkiem ucieczki zdrajców czechów i mieszczan niemców, duchowieństwa, dworzan i sług magnatów, liczba ta znacznie się zmniejszyła; nie omylę się, przypuszczam, jeśli powiem, że wszystkich nas i przybyłych nam na pomoc, zdolnych do noszenia broni, jest pięć razy mniéj, niż nieprzyjaciół.
— Mój Boże! Jeden przeciw pięciom! A do tego sami niemal rzemieślnicy i chłopi, jak mówiłeś. Powiedzcież mi, moi ludzie, co wam przyszło do głowy porywać się na taką siłę?
Domszyk sposępniał:
— Cóż mieliśmy czynić? — odparł, — poddać się Zygmuntowi?
— Przysłowie powiada: „Muru głową, nie przebijesz,“ i „skoro nie można przeskoczyć, trzeba podleźć.“ Możebyście mogli za wstawieniem się téj waszéj szlachty czeskiéj, uzyskać jakie ustępstwa...
— Wiedz, że Prażanie już po dwakroć poddawali się królowi, (czego dziś się wstydzę i czemu opierałem się wszelkiemi siłami), żądając tylko pozwolenia swobodnéj komunii pod obiema postaciami. A wiesz, jak Zygmunt przyjął posłów naszych? Dla upokorzenia kazał im całą dobę klęczéć przed sobą i, łając ich najgorszemi słowy, żądał bezwarunkowo natychmiastowego poddania miasta i wydania wszystkiego oręża. Tu oczywiście i najumiarkowańsi między nami poznali, że nic innego nie pozostaje, jak tylko jąć się miecza. Teraz, gdy ma tak liczne wojsko przy sobie, tém mniéj można się od niego jakichkolwiek ustępstw spodziewać. A gdyby nawet pozornie zgodził się zadość uczynić naszym żądaniom, uzyskawszy władzę nad nami, nie dotrzymałby swych obietnic, jak niedawno postąpił z Husem, pomimo danego glejtu bezpieczeństwa.
Pan Brouczek milczał, widząc, że z Jankiem nie można prowadzić rozsądnéj rozmowy, ale w duchu przeklinał prażan, którzy z takiem zaślepieniem idą na zgubę. Głupota i nic więcéj! Sto pięćdziesiąt tysięcy krzyżowców rozbije na głowę tę garstkę powstańców, a działa z Letniéj w gruzy zamienią miasto...
Wtém usłyszano krzyki i ujrzano cały zastęp żołnierzy królewskich, zmierzających wzdłuż rzeki około dzisiejszego ogrodu jezuickiego, w kierunku Małéj Strony.
Domszyk domyślał się, że to hufiec odważnych mieszczan uczynił podjazd z klasztoru świętego Tomasza, albo z domu Saskiego koło wieży przy moście, aby zetrzéć się z krzyżowcami. Istotnie niebawem ukazała się, przeciw żołnierzom zmierzając, mała garstka husytów w zwykłém odzieniu, bez żelaza, w proste tylko cepy uzbrojona, i rozpoczęła zaciętą walkę. Mieszczanie, stojąc na brzegu staromiejskim, głośnemi okrzykami zachęcali towarzyszów do bitwy, a niektórzy, stojący u saméj rzeki, podbiegłszy nieco w lewo, gdzie były młyny, wsiadali do łódek, aby nieść swoim pomoc. Jednakże nim zdołali wypłynąć, krótki bój za rzeką już był rozstrzygnięty. Garstka husytów natarła na krzyżowców tak silnie, że, wielu położywszy trupem, innych zmusiła do ucieczki, a sama zwycięzko wracała do miasta wśród okrzyków uradowanych mieszkańców.
Ale na Letniéj górze zauważono w téj chwili ruch niezwykły. Tłumy krzyżowców spuściły się do jéj podnóża, grożąc zdala prażanom orężem i pięściami, rzucając pociski z samostrzałów. Wielu z nich przykładało ręce do ust, krzycząc z całéj mocy:
— Ha, Hus, Hus! kacerz, kacerz!
Naraz w jedném miejscu tłum krzyżowców rozstąpił się na obie strony, a ze środka wyleciało mnóstwo strzał, wymierzonych wprost na najgęściéj zbitą masę mieszczan, którzy jednakże zdołali szybko się usunąć, i tylko dwaj zostali lekko ranieni. Jedna z tych strzał przeleciała tuż koło ucha pana Brouczka i ugrzęzła w murze ogrodowym z taką siłą, że odbite kawałki tynku i cegły rozleciały się na wsze strony.
Nasz bohater upuścił dzidę i przez chwilę stał nieruchomy jak posąg; powoli przyszedłszy do siebie, chyłkiem wpadł w uliczkę, idącą wzdłuż muru ogrodowego, zatrzymał się dopiero za węgłem, gdzie czuł się bezpiecznym od strzał niemieckich. Gdy drżącą ręką ocierał sobie z czoła gęste krople potu, stanął przed nim Domszyk, trzymając jego dzidę w ręce.
— A gdzieś się podział u licha? — zawołał. — Po wystrzałach niemieckich straciłem cię z oczu, a potém nigdzie cię dojrzéć nie mogłem; tylko dzidę twoją znalazłem na ziemi.
— Czyliż sądziłeś, że będę miał ochotę tam zostać i służyć za tarczę strzałom, któreby mię mogły naszpikować, jak świętego Sebastyana! — odparł Brouczek.
Janek zaśmiał się serdecznie i mówił:
— Po części masz słuszność. Nie mamy tu nic do roboty. Szkoda czas tracić na takie bezcelowe drażnienie się zobopólne. Do walki porządnéj nie przyjdzie w téj stronie; ztąd będą tylko niemcy dużemi działami wspierać atak swoich z innych stron. Tymczasem krzyczą sobie tylko i szykanują nas, co oczywiście nic a nic nam nie szkodzi; czasem dla rozmaitości wypuszczą na nas, jak przed chwilą, kilkadziesiąt strzał, które, dopóki nie będą nasycone siarką, umaczane w smole i zapalone na drogę, mogą być witane ze śmiechem. No, masz swą dzide; wstawaj i chodźmy daléj!
Z podełba spojrzał nasz bohater na swój oręż, z którym rad byłby rozstać się na zawsze, ale natomiast chętnie posłuchał wezwania i tak szybko oddalał się od niebezpiecznego miejsca, że Domszyk ledwie mógł mu dotrzymać kroku.
Gdy w końcu zwolnili biegu, Janek ozwał się do swego towarzysza:
— Mogłeś się przypatrzéć teraz i przekonać, jak mało boją się nasi mieszczanie wojsk Zygmunta. Niemal każdego dnia robią takie wycieczki bez pancerzy i hełmów, z cepami w rękach, i niemal zawsze biją o wiele liczniejsze hufce nieprzyjaciół, dobrze uzbrojonych! Jakkolwiek więc jesteśmy o wiele mniéj liczni od wrogów, ale natomiast przewyższamy ich zapałem i męztwem, które w nas wlewa wiara w moc Boga i w prawdziwość naszéj nauki.
Brouczek nie słuchał téj mowy, gdyż cały był zajęty swojemi przygodami. Przeklęta dzida ciężyła mu niewymownie, spodnie ciasne uciskały, bóty gniotły, a południowe słońce tak paliło, że pot spływał z niego obficie i w ustach zasychało. Nie uważał przeto na nic, co się w koło niego działo, aż dopiero, gdy doszli do jakiejś bramy i Domszyk mu powiedział, że są na końcu ulicy Celetnéj i ztąd wyjdą na Okopy, zawołał:
— Z Celetnéj na Okopy? A przecież tu musiałaby być brama Praszna.
— O takiej bramie nic nie wiem. Tę, co widzisz, nazywamy bramą przeciw św. Ambrożego, albo Wschodnią.
Pan Brouczek poznał, że brama ta nie miała jeszcze wówczas wieżyczki i przeszedł przez nią szybko, będąc ciekawym widziéć, jak za czasów husyckich wyglądały Okopy, najparadniejsze obecnie miejsce przechadzki w Pradze.
Istotnie obraz był zupełnie niepodobny do dzisiejszego. Na miejscu, gdzie dziś są właściwe Okopy, nie było w ogóle żadnéj ulicy, a tylko po prawéj stronie ciągnął się ogromny mur zębaty, okalający Stare Miasto; zaś na lewéj stał szereg domów, nawet dość porządnych, oczywiście do dzisiejszych w tém miejscu gmachów wcale niepodobnych. Przed niemi płynęła ogromna struga wody cuchnącéj.
— Mój Boże! — pomyślał sobie Brouczek — ktoby to mógł przeczuć, że na tém obrzydliwém miejscu będą kiedyś takie eleganckie Okopy!
W duchu wrócił do dziewiętnastego stulecia, a przed oczyma jego wynurzyło się wspaniałe corso, ożywione tłumem eleganckich panów i pań, olśniewających, kokietujących, zwracających baczną uwagę na ubiór, krytykujących się wzajemnie, szeleszczących drogą materyą sukni i mile świergocących w języku niemieckim.
Po tém błogiem wspomnieniu, nasz bohater z westchnieniem wrócił do czasów husyckich.
Domszyk wskazał mu dom, należący niegdyś do Żyżki, gdy ten był jeszcze sługą króla Wacława; następnie prowadził go przez Porzecze ulicą, wiodącą ku bramie Porzeckiéj.
Brouczek znowu oddał się rozmyślaniom o niewesołéj swojéj sytuacyi i począł rozważać, czyby nie było dobrze zemknąć przed Jankiem z pod dzwonu i samemu sobie, mając ubiór średniowieczny, szukać szczęścia w Pradze, lub téż którą z bram wymknąć się z niéj na prowincyę? Naraz obudzony został ze swych marzeń z powodu nieszczęsnéj dzidy, którą niosąc na ramieniu, zahaczył o jakiś przedmiot u góry. Podniósłszy głowę, zobaczył na długim drągu, umieszczonym nad bramą domu, masę jakichś kółeczek żelaznych, o które właśnie jego dzida zawadziła.
— A toż znowu co za głupstwo? — zawołał.
— Ano, wszak widzisz, szyld winiarski — odparł Janek z pod dzwonu, pomagając mu odplątać dzidę z kółek drąga, na którego końcu teraz dopiero zauważył nasz bohater przymocowany duży wieniec z choiny.
Oblicze Brouczka rozjaśniło się.
— Doprawdy gospoda! — zawołał: — Sama mię zatrzymała, jakby przeczuwała, że mam piekielne pragnienie. Samo przeznaczenie każe nam tu wejść.
— Chodźmy na dzbanek, skoro masz pragnieniem — odparł Domszyk.
- ↑ Góra nad samą Wełtawą; niegdyś były tam przepyszne winnice, obecnie park publiczny. (Przyp. tłum.)