Wycieczki pana Brouczka/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Wejście naszego bohatera do staroczeskiego salonu nie odznaczyło się należytą powagą, gdyż Brouczek, zawadziwszy o próg śpiczastemi butami, upadł jak długi i dopiero przy pomocy Janka zdołał stanąć na nogach. Cały zarumieniony, gryząc koniec kaptura, który mu skutkiem upadku przekręcił się nieco i do ust się zbliżył, ujrzał dwie sympatyczne twarze kobiece przed sobą. Staroczeski ubiór ich wcale przyjemne uczynił wrażenie na naszym bohaterze, który z ich mile dźwięczącego przemówienia w staroczeskim języku zrozumiał tylko tyle, że jest serdecznie jako gość witany; w odpowiedzi na to uznał za konieczne złożyć im ukłon ze słowami:
— Całuję rączki szanownéj pani, — a zwróciwszy się do panny: — Szacunek mój pani!
— Co ty tu mówisz o szacunku i po co się kłaniasz, jakbyś stał przed księdzem? — zrobił mu uwagę Janek z pod dzwonu. — Wszak tu tylko moja żona Magdalena i córka Kunegunda, którą przez skrócenie zowiemy Kunką? Uściskaj po przyjacielsku prawicę, którą ci podają i bądź między nami, jak wśród swej własnéj rodziny.
Pan Brouczek uścisnął podane sobie ręce kobiet i niewymownie rad był, gdy zaraz wyszły, aby poczynić przygotowania do obiadu. Na wstępie obejrzał cały pokój i przyszedł do przeświadczenia, że miał zupełną słuszność Domszyk, nazywając ten najparadniejszy pokój prostą świetlicą.
Istotnie była to izba o wiele wprawdzie obszerniejsza od téj, z któréj przed chwilą wyszedł, ale tak samo zamało miała światła, i również posiadała podłogę, wyłożoną cztero i ośmiokątnemi cegiełkami. W około pod ścianami, w niektórych miejscach obwieszonemi tkaną materyą różnobarwną, stały proste drewniane ławki, jakie dziś spotkać można po chatach wieśniaczych lub gospodach; w jednym kącie stał prosty stół drewniany, zaś w drugim duży piec kaflowy wielce oryginalnego kształtu; reszta mebli składała się z kufrów malowanych i z naczyń, jak np. mis cynowych i puharów rozmaitego kształtu, stawianych na półkach. Z małéj, niekształtnéj szafki, wmurowanéj w ścianie, napoły otwartéj, wyglądało kilka książek starych w drewnianéj, zatłuszczonéj oprawie. Jeśli dodamy do tego, że izba była wielce nieprawidłowo zbudowaną, że miała moc różnych kątów i framug, że meble były rozstawione wcale niesymetrycznie i barw były najróżnorodniejszych — przyzna czytelnik słuszność panu Brouczkowi, który zauważył, że salon Janka z pod dzwonu bardziéj był podobny do prostych izb w chatach wieśniaczych, niż do eleganckiego pokoju teraźniejszego mieszkańca miasta.
Były tu jednakże rzeczy, których w teraźniejszéj izbie sielskiéj spotkać niepodobna. Naprzykład okna, umieszczone w głębokich framugach, oszklone były nie jak obecnie czworokątnemi taflami, lecz mnóstwem różnokolorowych okrągłych szybek, wpuszczonych w ołowianą oprawę, jak to dziś jeszcze czasem można widziéć w kościołach; po ścianach zaś tu i owdzie rozwieszony był oręż rozmaitego gatunku, do którego zaliczyć wypada ogromną malowaną tarczę, stojącą w jednym z kątów.
Obok tego urządzenie izby, jakkolwiek nie mogło oczywiście zaimponować przybyszowi z dziewiętnastego stulecia, jednakże odznaczało się pewnym smakiem, a nawet wykwintem. Sama podłoga ceglana była wysypana świeżém kwieciem; na makatach i malowanych kufrach można było zauważyć dość zgrabnie wyrobione ptaki i kwiaty; szafa i nogi stołu były pięknie wyrzeźbione, a olbrzymi piec, wprawdzie bez glazury, upiększony był różnokolorową glinką i wyglądał, jak maluczka twierdza z wyzębieniem u góry.
Domszyk, widząc, z jaką uwagą gość się temu piecowi przygląda, objaśnił mu, że na miejscu starego zwykłego pieca kazał sobie za dobrą, co prawda, cenę postawić ten oto nowy, który dopiero teraz zaczyna się rozpowszechniać.
— I te szklane tafelki także niedawno kazałem sobie wstawić do okien — dodał z widoczném zadowoleniem, chcąc się pochwalić.
— Piękne są — odparł Brouczek — tylko wygląda to trochę, jak w kościele.
— Tak, niegdyś szklane okna były istotnie tylko w kościołach, ale teraz niektórzy bogatsi mieszczanie, nie żałując wydatków, ozdabiają niemi i swoje izby.
— Czyż szkło jest taką drogą rzeczą — zapytał zdziwiony gość — że tylko bogacze mogą sobie na to pozwalać?
— Sądzę z twego zdziwienia, że musiałeś mieszkać gdzieś w dalekich bardzo krajach, gdzie szkło jest tańsze i dlatego okna oszklone są tam we zwyczaju; u nas atoli i w krajach sąsiednich niedawno jeszcze nigdziebyś nie zobaczył szkła w oknach, tylko skórę, pergamin, czasem płótno lub inną jaką błonę. I teraz nawet jeszcze okna z drogich tafelek szklanych zobaczysz bardzo rzadko. Ja wprawdzie bogaczem nie jestem, ale te szkiełka tak mi się podobały, żem piękną cząstkę swego majątku poświęcił, byleby miéć je u siebie w komnacie.
Pan Brouczek postanowił, że już niczemu dziwić się nie będzie; przeto pokręcił tylko głową i zauważył:
— Ale cóż znaczą te wszystkie skóry i szmaty w oknach, kiedy są nieprzezroczyste? Wszak nawet przez te szybki szklane trudno rozpoznać, co się dzieje na ulicy...
— No, jeśli chcesz widziéć dokładnie, to ci otworzę okno — odparł Domszyk i zaraz to uczynił.
Gość niemało był zdziwiony tém, co się działo na placu. Ujrzał te same domy, które o świcie już widział, ale teraz przestrzeń między niemi i cały plac były zapełnione ludem uzbrojonym i odzianym w suknie barw najróżnorodniejszych. W téj mieszaninie szat, kapeluszy i kapturów błyszczały tu i owdzie w blaskach słońca okrągłe hełmy, pancerze, tarcze i najrozmaitsze rodzaje broni: miecze, siekiery, samostrzały, okute żelazem cepy, piki i t. d. Nad głowami sterczało mnóstwo oszczepów i gęsto powiewały chorągwie kolorowe lub czarne z kielichem czerwonym. W jedném miejscu, jak olbrzymi słonecznik, wznosiła się na długim drzewcu złocona tarcza okrągła z promieniami, w około któréj zgromadzeni byli księża w komżach. To żywe morze falowało, burzyło się, szumiało i huczało; krzyki i głosy zlewały się ze szczękiem oręża i odgłosem ciężkich kroków uzbrojonego ludu.
Brouczkowi aż się w głowie zakręciło z tego wszystkiego, a przed oczyma tylko jakieś niewyraźne punkciki migały.
— Patrz, to nasze wojsko — mówił gospodarz domu, wskazując ręką plac — uzbrojone mieszczaństwo prazkie i lud z prowincyi. To tylko cząstka całéj armii, reszta ludzi znajduje się na ulicach, u bram, na wałach, a Żyżka z taborem stoi na górze Witkowéj, aby tam Zygmunta nie dopuścić, który gdyby Witkow zajął, jużby ze czterech stron Pragę otoczył. No, patrz, czy ten lud zdradza trwogę przed wojskiem krzyżowców?
Gość skinieniem głowy przyznał, że ci orężni wcale na tchórzów nie wyglądają; przeciwnie, wiele wzbudzają nawet postrachu. W myśli zaś dodał jeszcze, że wprawdzie cywilny może się tych surowych rewolucyonistów przestraszyć, ale regularne wojsko łatwo sobie z nimi poradzi.
— Poczekajmy tylko, jak tu przeciw nim zabłysną bagnety, a zagrzmią działa, dopiero zobaczymy, jak sobie będą radzili z temi pikami i cepami! Wszak na pierwszy rzut oka można poznać, jaka to jest zbieranina, nie mająca o dyscyplinie wojskowéj najmniejszego pojęcia. Porządku żadnego, każdy wywija rękoma, jak mu się podoba, a zamiast piersi brzuch naprzód wysuwa... Ten znów ma na plecach garb, jak stóg siana; ówdzie z włócznią ledwie stąpa jakiś starzec siwowłosy. To mi dopiero piękne wojsko!
Wtém przyszło mu na myśl, że właściwie mógłby wiedziéć już, czém się owo powstanie przeciw królowi Zygmuntowi skończyło. W każdéj historyi Czech mógłby to przeczytać. Niestety! historyi pod ręką nie miał, a w swej pamięci odnajdywał tylko jakieś nieokreślone daty i mgliste fakty, z których to tylko jedynie mógł wywnioskować, że ślepy wódz Taborytów wiele razy niemcom skórę przetrzepał, a sam nigdy nie był zwyciężony. Jednocześnie przyszła mu na myśl historyjka, jak raz Żyżka, ocknąwszy się w wąwozie, w ten tylko sposób zemknął przed nieprzyjacielem, że kazał koniom podkowy naodwrót przybić, przez co wprowadził w błąd wroga, który za nim w odwrotną stronę popedził.
Kto wie, może to właśnie było tu przy owéj górze Witkowéj; może tu właśnie Żyżka zemknie ze swymi taborytami, a Pragę zostawi na łup nieprzyjacielowi, który ją jak nic zdobędzie? Teraz pan Brouczek wielce żałował, że w szkołach nie uczono go dziejów ojczystych i przyrzekł sobie, jak tylko powróci do dziewiętnastego stulecia, namówić Klapzęba, aby w dziennikach domagał się od posłów sejmowych dodania do szkolnego projektu Lichtensteina osobnego paragrafu o dokładném nauczaniu w szkołach czeskich historyi ojczystéj, a specyalnie czasów husyckich.
Janek z pod dzwonu wskazywał gościowi wybitniejsze osobistości, jak np. wodzów, księży, i objaśnił, że owa tarcza promienista, noszona na wysokiéj żerdzi w otoczeniu księży, jest ich monstrancyą. Pan Brouczek, pokiwawszy głową nad tą świętością husytów, pytał, jak się odbywa komenda całego ich wojska, a gdy Domszyk spojrzał na niego zdziwiony, dokładniej powtórzył mu pytanie ze zrozumiałym dodatkiem, w jakim języku husyccy dostojnicy rozkazują swoim żołnierzom.
Wobec takiego pytania Janek osłupiał.
— Czyś zwaryował, że podobne dajesz mi zapytanie! — zawołał. — W jakim przecież języku, jeśli nie w naszym ojczystym ma się odbywać cała komenda? Powiedz-że mi, czyś widział gdzie na świecie, aby wodzowie rozkazywali swym podwładnym w języku, którego oni nie rozumieją?
Pan Brouczek pocichu tylko gwizdnął pod nosem i dodał nawiasowo, że walka z wojskiem wyćwiczoném i regularném nie będzie prostą zabawką.
Domszyk odrzekł na to, że istotnie walka z tak licznym nieprzyjacielem będzie ciężką nielada, ale jednocześnie objaśnił gościa, że lud prazki nie jest tak mało wyćwiczony w sztuce wojennéj, jak mu się zdaje.
— Przecież każdy z nas od najmłodszych lat uczy się bronią robić — mówił daléj — a mieszczanie muszą nietylko bronić swego miasta, ale i uczestniczyć we wszystkich wyprawach wojennych. Zwłaszcza w burzliwych czasach króla Wacława nieraz musieli imać się oręża, od jego zaś śmierci Praga ciągle jest niemal obozem wojskowym. Dlatego tak zeszłego roku mieszczanie okazali swe męztwo, walcząc z wojskami królewskiemi na grodzie prazkim i na Wyszehradzie, a w tym miesiącu niemal codziennie staczają pomyślne utarczki z wojskiem oblegającém. Lud wiejski również wyćwiczony w boju i byleby miał tylko cepy i dziryty, nie gorzejby walczył od mieszczan. Nieraz już podołał o wiele silniejszemu nieprzyjacielowi. Z dowódzców przedewszystkiém odznaczył się Żyżka, pobiwszy z trzystu ludźmi dwa tysiące wojowników Szwamberga pod Niekmierzem; tegoż roku w marcu również wielką sile żelaznych rycerzy pod Sadomierzem, a w maju wojsko królewskie pod Porzycą zwyciężył.
Gość ledwie część tego opowiadania usłyszał, gdyż uwaga jego w inną stronę była zwrócona.
Do pokoju wróciła Kunegunda, niosąc nakrycie stołowe, i dużym białym wyszywanym obrusem zaczęła nakrywać stół, stojący w kącie. Nasz bohater teraz dopiero uważniéj przyjrzał się dziewczynie i znalazł ją wielce przyjemną.
Czytelniczki, które zechcą przypuszczać, iż pan Brouczek jest nieubłaganym nieprzyjacielem kobiet, wyrządzą mu tém niemałą krzywdę. Prawda, że w towarzystwie damskiem nasz bohater rozmiłowany nie jest, ale przyczyny tego nie w samych kobietach szukać trzeba, lecz raczéj w tych wszystkich formach krępujących i ciągłéj baczności na siebie, co wogóle w takiém towarzystwie jest konieczném. To właściwie odstręczało go od towarzystwa kobiecego.
Atoli gdy nie szło o zachowanie tych wszystkich form salonowych, wówczas potrafił być bardzo przyjemnym i sam w stosunku do płci pięknéj znajdował powab niemały. Już w swym opisie wycieczki na księżyc przyznał się, że nieraz za lat młodych zdarzały mu się czasem pewne awanturki, a i teraz jeszcze, gdy ujrzy jaką hożą dziewczynę, nie może się powstrzymać, aby nie pogłaskać jéj pod brodę lub nie uszczypnąć w policzki...
Z jakich przyczyn pozostał aż do dzisiejszego dnia kawalerem, pomimo już nieco podeszłego wieku, nie myślę badać; mogę to tylko twierdzić napewno, że nie zaprzysięgł wiecznéj miłości żadnéj z kobiet, jak również nie był dotknięty żadnym nieuleczonym smutkiem przez zawód miłosny. Nie, o takich rzeczach i mowy być nie może. Raczéj przypuszczam, że od wstąpienia w związki małżeńskie odstraszyła go przedewszystkiém myśl męczarni, na które byłby skazany przed ślubem, przesiadując często w kole śmiesznych ciotek starych z przyprawnemi włosami i ostremi jak brzytwa językami, wiecznie całując rączki mamy i kłaniając się na wszystkie strony, ustawicznie prosząc i dziękując z koniecznym uśmiechem szczęścia, usłużnie znosząc różne fatałaszki, pieski i kotki, słuchając rozdzierającéj uszy muzyki na fortepianie, jeżdżąc na wieczory i nie wysypiając się po całych nocach, urządzając różne wycieczki i tracąc na nie czas i pieniądze — słowem, całe to przedpiekle przedślubne nie miało dla niego nic zgoła pociągającego w sobie. Ciągle stały mu w myśli owe wieczne wzdychania, smutne wejrzenia, bukiety róż, miłosne liściki, szepty o liliach i gwiazdach, padanie na kolana, gorące przysięgi i inne podobne rzeczy, o których czytał w romansach.
Zresztą w znacznéj mierze na postanowienie pozostania w celibacie wpłynęła także i myśl o różnych przyjemnościach samego pożycia małżeńskiego; ale ponieważ są to wszystko rzeczy wielce dla mnie drażliwe wobec pięknych czytelniczek, przeto głębiéj w nie wnikać nie chce.
— Bądź-co-bądź jednakże nasz bohater nie był nieczuły na wdzięki płci pięknéj same przez się. Wprawdzie wszelkie eteryczne usposobienia, które miał sposobność poznać na księżycu, nie nęciły go zbytnio, ale dla wszystkich innych zalet kobiecych jest zawsze z wielkiém uznaniem.
Obecnie musiał przyznać sam przed sobą, że żadna dotychczas kobieta nie uczyniła na nim takiego wrażenia, jak córka Domszyka. Kibić ani zbyt wysmukła, ani zbyt okrągła, zupełnie w miarę; oblicze poważne i łagodne przytém, rumiane i świeże, usta jak wiśnie czerwone, z oczu tryskał ogień i życie; wszystko tchnęło młodością i zdrowiem. Nic więc dziwnego, że pan Brouczek nie dojrzał w niéj żadnéj skazy; nawet przestarzałe średniowieczne odzienie nietylko że jéj wybaczył, ale przeciwnie: przyznał, że te szaty różowe, fałdami spływające, w środku kibici ujęte paskiem, a u dołu lamowane futerkiem sobolowém; ten jasnobłękitny płaszczyk, pod szyją srebrną klamrą spięty i ten wianuszek z pereł i błyskotliwych kamyków wkoło czarnych puklów na głowie ułożony — to wszystko o wiele więcéj dodaje uroku, niż nowożytny sposób robienia grzywek spadających aż na oczy lub podkładania czegoś z tyłu pod suknię, co notabene nie jest moją, lecz pana Brouczka uwagą. Dodam tu nawiasowo, że gdyby kto zechciał miéć dokładne pojęcie o modach staroczeskich, niech przejrzy sobie obrazy ubiorów Sztitnego.
Nikt nie będzie miał za złe panu Brouczkowi, że słuchając opowiadań Domszyka, raz wraz zerkał ostrożnie na dziewczynę, zajętą przygotowywaniem do obiadu i śledził z przyjemnością wszystkie jéj poruszenia. A gdy spojrzała raz na niego i spotkawszy wzrok gościa, po uszy się zarumieniła, uczuł, jak mu krew w żyłach młodzieńczym zawrzała ogniem.
Nawet gdy już wyszła z komnaty, jeszcze pan Brouczek nie mógł dojść do równowagi umysłowéj pod wpływem przyjemnego wrażenia. Był tak zamyślony, że gospodarz domu ledwie zdołał zwrócić jego uwagę na ogromny słup, sterczący na północnéj stronie placu.
— Widzisz tam na pręgierzu powiewające szmaty? — mówił do niego. — To rozszarpana chorągiew Czeńka z Wartenberga, zawieszona tam na hańbę i potępienie wiarołomnego człowieka, który niedawno jeszcze uchodził za najgorliwszego obrońcę kielicha i największego nieprzyjaciela króla Zygmunta, a w stanowczéj chwili dla osobistych widoków na przyszłość opuścił naszą sprawę i w maju gród prazki w ręce nieprzyjaciół wydał.
— Wartenberga nie znam — rzekł, myśląc o czém inném Brouczek — ale cóż na to reszta szlachty? Co mówi Szwarcenberg?
— Szwarcenberga znowu ja nie znam.
— A no ten, co ma Krumlow, Trzeboń i inne posiadłości.
— Krumlow i Trzeboń nie należą do Szwarcenberga, ale do Oldrzycha z Rosemberga. I ten jest zdrajcą nikczemnym. Z początku także udawał zwolennika kielicha, a teraz jest jednym z zacieklejszych jego nieprzyjaciół. Wiedz, że my nie ufamy zbytnio w szczerość naszych magnatów. Wielu z nich wprawdzie uznało kielich, a mimo to większość lezie w jarzmo Zygmunta, który nietylko zaprzysięgł wytępić naukę Husa, ale głosi jeszcze, że nas upokorzy, chociażby przyszło mu całę ziemię czeską krwią zalać i kraje czeskie innym narodem zaludnić. I naprawdę już niemal cały świat powołał pod broń przeciw nam. Więc teraz nietylko o religię idzie, ale i o narodowość samą. A w tej stanowczéj chwili co czyni nasza arystokracya? Tych, którzy idą z nami, na palcach można policzyć. Reszta albo patrzy spokojnie z założonemi rękoma na naszą walkę krwawą, albo stoi pod Pragą po stronie Zygmunta w obozie wrogów naszych! Czyż Czesi prawdziwi tak postępować powinni? O, wierz mi, naszym magnatom nie honor i dobro narodu na sercu leży, ale ich własny dobrobyt, a gdzie widzą korzyści dla siebie, tam gotowi są nawet z nieprzyjacielem przeciw swemu ludowi się łączyć.
Naszego bohatera zaczynała już nudzić polityka staroczeska, dlatego powoli odstąpił od okna, które Domszyk zaraz zamknął.
— Pewno głodny jesteś? — pytał gościa. — Nie wiem, jak ci po cudzoziemskiéj kuchni będą smakowały nasze czeskie potrawy! Czy lubisz kokosz?
— Kokosz? — zawołał ze zdziwieniem Brouczek.
— Czego się dziwisz? Czyż także zapomniałeś, jak nazywa się drób, który siada na grzędach i z kogutem biega po podwórzu?
— A, kura! — rzekł Brouczek, którego twarz nabrała jednocześnie weselszego wyrazu.
— Kokosz lub kura — odparł Domszyk — ale nie myśl, że będziesz jadł starą, twardą kurę; nie, będziesz miał kurczę. Chociaż, co prawda, niema czém się przed gościem pochwalić. Kurczę, taka zwyczajna potrawa.
— Jakto? Kurczę ma być zwyczajną potrawą! To pierwszy raz słyszę. Dla mnie kurczę, to rzecz wyśmienita.
— Teraz w takich czasach burzliwych nie możemy przebierać w potrawach. Drożyzna ogromna. Dawniéj kurczę kosztowało pół grosza...
— Pół grosza! — krzyknął pan Brouczek. — Nie żartuj ze mnie, przyjacielu!
— Dla ciebie i pół grosza, to drogo, nieprawda? W cudzych krajach są pewno kurczęta jeszcze tańsze. U nas teraz kosztują na targu cały grosz. Ja chowam kury u siebie wprawdzie, ale wielu rzeczy teraz i na targu dostać nie można. Stare przysłowie: „Wszystko za pieniądze“ obecnie nie ma znaczenia. No, dobrze przynajmniéj, że jadasz kurczęta. Wstydzę ci się przyznać, że na drugą potrawę mamy łososia.
— Łososia! — krzyknął uradowany gość — łososia! To będzie książęcy obiad.
— Drwisz sobie ze mnie!
— Miałbym się śmiać z tego? Przecież nie możesz już powiedziéć, że i łosoś jest zwyczajną potrawą. Ja sam jadłem łososia raz w życiu tylko i to jeszcze na takim głupim bankiecie, gdzie człowiek ze względów jakiéjś tam przyzwoitości nawet porządnéj porcyi nie mógł wziąć sobie.
— To niepodobna! — zawołał gospodarz. — U nas łososi jest taka moc, że czeladź wymawia sobie, aby jéj łososia nie dawano na obiad częściéj, niż dwa razy na tydzień.
— Mój Boże! To wy tu, jak widzę, żyjecie niby w owéj ziemi bajecznéj, gdzie pieczone gołąbki same wlatują do gąbki, a wino rzeką płynie — mówił Brouczek, połykając ślinę.
— Aha, dobrze, żeś mi przypomniał. Co chcesz pić? Mam dobry miód.
— Miód! — przeciągle powtórzył gość, któremu odrazu zasępiło się oblicze.
— Miód domowy. Sądzę, że go pochwalisz.
Brouczek zatrzepał rękoma i złożył je, jak do modlitwy:
— Na miłość bozką, proszę cię, mój przyjacielu, nigdy odtąd przedemną nie wymawiaj tego słowa. Czytałem już o tym waszym... fe, nie chcę nawet nazwać po imieniu. E, zepsułeś mi zupełnie łososia. Wierz mi, prędzéj napiłbym się chociażby i wody.
— Skoro nie lubisz miodu, przyniosę ci inny napój. Rano mówiłeś, że piwo przekładasz nawet nad wino. Poślę tedy po piwo.
Pan Brouczek aż zadrżał cały z radości; oczy mu się zaiskrzyły, chwycił Domszyka za ręce i zawołał:
— A więc je macie?
— Piwo? A dlaczegóż nie mielibyśmy? Prazkie, Świdnickie, białe, stare.
— E, jakiebądź, bylebyście mieli. No, znakomicie! A myślałem już, że się z niém nie zobaczę więcéj.
— Poślę Gertrudę do Piekła.
— Do Piekła? — powtórzył zdziwiony gość, jakkolwiek przyszło mu na myśl, że w istocie dla staréj téj baby byłoby to najwłaściwsze miejsce.
— Piekłem zowie się browar w poprzecznéj uliczce za mym domem — objaśnił Domszyk. — Tam tak ciemno i ciasno, zupełnie jak w piekle, ale piwo warzą wyborne.
Gospodarz wyszedł posłać po napój, a Brouczek, zacierając ręce, powtarzał uradowany:
— A więc je mają, mają!
W tej chwili zapomniał o husytach, Zygmuncie, oblężeniu i o wielkich niebezpieczeństwach, które mu grożą w piętnastém stuleciu, a humor jego, już nieco naprawiony przez zjawienie się Kunegundy, teraz był wyśmienity.
Po chwili powrócił Domszyk z żoną i córką, które przyniosły na stół jadło. Pan Brouczek przyjrzał się uważnie i saméj pani. Była to poważna niewiasta z niestartemi jeszcze śladami piękności na twarzy, w staroczeskim ubiorze, który jak i na córce wyglądał bardzo malowniczo; zwłaszcza wspaniale się wydawał duży biały zawój fałdzisty na głowie.
Kunegunda przyniosła jeszcze wodę w miednicy i ręcznik, a podszedłszy w milczeniu do gościa, trzymała to wszystko przed nim; Brouczek przez chwilę wahał się, nie wiedząc, co z tém począć, nakoniec przemówił:
— Pięknie dziękuję, już się umyłem w sypialni.
— Dziwny zwyczaj umywania się w jadalni! — rzekł do siebie.
Ale widząc, że drudzy opłukali tylko ręce, zmienił swe zdanie:
— Oho, patrzmy! Umywają sobie ręce, jak wielcy panowie; tylko wielcy panowie, zdaje mi się, myją je po jedzeniu.
Gospodarze poprosili gościa do stołu i zaczęli odmawiać krótką modlitwę. Pan Brouczek poszedł za ich przykładem, ale tylko ręce do modlitwy złożył, oczyma zaś ciekawie rozpatrywał podane potrawy.
Jeden obrus nakrywał wierzch stołu, a drugi zawieszony był wokoło, spływając od wierzchu do saméj ziemi. Na stole leżały cztery cynowe talerze i kilka innych mniejszych i większych naczyń z solą, z pieczywem i t. d. Prócz tego leżały cztery łyżki kształtu głębokich łopatek i dwa nieforemne noże. W końcu zauważył gość jeszcze malowaną laleczkę, wiszącą na druciku, przytwierdzonym do sufitu nad stołem.
— Trąci to cokolwiek prowincyą — zauważył gość, skończywszy przegląd nakrycia i zakończywszy krzyżem modlitwę. — Stół w kącie przy ścianie, ławy proste, talerze Bóg wie jakie! A Kunka także coś bardzo roztargniona: zamiast dwóch obrusów, należało było raczéj położyć serwetki na stole; o widelcach także zapomniała.
— Życzę dobrego apetytu! — rzekł, siadając.
Obecni spojrzeli na niego, jak by dokładnie nie pojęli, co mówi, a Domszyk zauważył z uśmiechem:
— Niech cię o nasz apetyt głowa nie boli, byleby tobie smakowało.
— Oto masz misę z zupą — rzekła gospodyni domu. — A może sama ci mam nalać?
— Dziękuję — szepnął Brouczek, podsuwając talerz, który wkrótce napełnił się po brzegi gorącą, z przyjemnym zapachem zupą.
— Na obczyźnie przywykłeś jadać z talerza — rzekł Domszyk. — U nas dotychczas wielu jada wprost z misy, a dawniéj pokarmy mięsne kładziono sobie na placki pieczone.
Gość zabrał się do jedzenia zupy, która mu wielce smakowała; zapach jéj tylko, wprawdzie przyjemny, był jednakże niezwykły jakiś. Niepraktyczna forma łyżki, znacznie utrudniająca mu jedzenie, gniewała go niemało.
— Cóż, smakowała ci, miły gościu? Chcesz, jeszcze ci naleje? — pytała Magdalena, gdy Brouczek skończył swoją porcyę.
— Dziękuję, przewyborna!
Gość, na którego twarzy ukazały się już krople potu, wypróżnił i drugi pełny talerz zupy z apetytem.
Brak mu jeszcze było serwetki. W dziewiętnastém stuleciu zwykł był zawsze przy obiedzie wiązać sobie pod szyją białą serwetę ze sterczącemi z tyłu dwoma końcami w kształcie białych uszu, a wykonywanie téj operacyi było najmilszém jego zajęciem. Tu nawet ust otrzéć nie miał czém. Naraz spostrzegł, jak gospodarz, nagiąwszy się, otarł sobie usta obrusem, wiszącym około stołu.
— Aha, takie tu zwyczaje; rozumiem! — rzekł do siebie z uśmiechem. — Nie robią tu wielkich cereremonij. No, więc i ja tak samo nie omieszkam.
To mówiąc, otarł sobie usta w ten sam sposób.
Gorzéj było z kurczętami, które zaraz po zupie podano. Domszyk prosił gościa, aby brał. Ten zaś, sięgnąwszy po nóż, szukał wciąż oczyma po stole, dając tém do zrozumienia, że przecież nie może ręką ściągać kurczęcia z misy. Jednakże obecni nie domyślali się wcale, o co rzecz idzie. Nie było więc innéj rady, jak tylko powiedziéć otwarcie:
— Prosiłbym o widelec.
— Widelec? — powtórzył Domszyk ze zdziwieniem. Kunko, przynieś gościowi widelec z kuchni! No, czegóż się wahasz, przynieś, jeśli tego żąda?
Dziewczyna przyniosła coś, co się właściwiéj mogło nazwać widłami.
— Dziękuję — rzekł grzecznie Brouczek, jednakże brał ze strachem do ręki ogromny ciężki trzonek, z którego wychodziły dwa długie żelazne trzpienie.
— Ustawicznie prosisz i dziękujesz, jak żebrak — powiedział mu łagodnie Janek z pod dzwonu. — Jesteś naszym gościem, więc ochotnie służymy ci wszystkiém, czego tylko żądasz. Nie proś tedy i nie dziękuj za każdą drobnostkę.
Gdy Brouczek z trudem łowił kawałki kurczęcia widelcem, który na talerzu wyglądał jak kolos rodyjski, czuł, że zdziwiony wzrok przytomnych spoczywa na nim, przez co stawał się jeszcze niezgrabniejszym, a gdy ujrzał, jak Domszyk wprost ręką wyciągnął z misy drugi kawał mięsa i trzymając w ręku, zaczął ogryzać, szepnął do siebie:
— Na miłość bozką, jedzą rękami bez ceremonij, jak dzicy! To więc musi być ogromny kuchenny widelec dla rozkrawywania lub wyciągania z garnków dużych kęsów mięsa. Zaś przy stole palce im zastępują widelce... Chociaż, co prawda, przy jedzeniu kurczęcia o wiele praktyczniejszém jest używanie palców, niż noża i widelca.
Odłożywszy więc widelec na stronę, wziął kurczę w ręce, i zauważył, że było ono za czasów husyckich również smacznie upieczone, jak i w nowych wiekach, pomimo to, że bez użycia widelców je jadano.
Wtém otworzyły się drzwi i przez nie ukazała się para długich żółtych rąk kościstych, które postawiwszy duży dzban na podłodze, cofnęły się na powrót.
— Patrz, jak się ciebie boi nasza Gertruda! — zawołał Domszyk ze śmiechem. — Musimy sami sobie usługiwać.
— Głupia baba! — mruknął cicho Brouczek.
Gospodarz domu nalał ze dzbana płyn do dwóch puharów i zwracając się do gościa:
— W imię Boże — rzekł — na zdrowie, Macieju!
Pan Brouczek stuknął się puharem, ale nie pił zaraz, jak fuszer. Wszak była to chwila wielce uroczysta. Z radością dowiedział się, że Czesi średniowieczni mają piwo, ale jakie? to sęk! Pił tedy z uwagą i w skupieniu ducha, odpowiedniem do tak ważnej chwili. Z przyzwyczajenia otarł najpierw brzeg puharu, pogładził go i wzniósł przeciw światłu; ponieważ naczynie było nieprzezroczyste, postawił je znowu na stole, a zakręciwszy niém raz, dopiero podniósł do ust. Pił z okiem przymrużoném, powoli i z natężoną uwagą; po pierwszym hauście zrobił małą przerwę, podczas któréj trzymał puhar trochę zdala od ust, a przymknąwszy oczy zupełnie, wyrażał w nieruchoméj twarzy jakąś głęboką tajemniczość sfinksa. Tak upłynęło kilkadziesiąt sekund, poczém napił się powtórnie i zaraz otworzyły się oczy, a na obliczu zjawił się błogi rozkoszny uśmieszek. Wnet potém przyłożył puhar do ust po raz trzeci i teraz już pił, pił bez wytchnienia, podnosząc naczynie i głowę coraz wyżéj, aż w końcu puhar stanął w pozycyi pionowej dnem do góry, głowa była zupełnie na tył zawrócona, a oczy, jak w pobożném zachwyceniu, wprost patrzyły w górę nieruchomie tak, że tylko białka można było zobaczyć.
Wypiwszy wszystko, postawił pustą czarę na stół, żołądek objął rękoma, zamlaskał językiem i spojrzawszy na Janka z pod dzwonu wzrokiem pełnym zachwytu:
— Aaaa! — zawołał: — To mi piwo! Czołem przed takiém piwem! Ten wasz piekielny piwowar zaprawdę dyabelsko orzeźwiający napój warzy!
I znowu zamlaskał językiem i cmoknął ustami.
Obecni przypatrywali się jego czynności z uśmiechem, a Janek zauważył:
— Cieszę się bardzo, że ci smakuje. Ale słuchaj, tybyś mógł być znakomitym kiprem.
— Kiprem? A co to takiego? — zapytał Brouczek.
— Ano, taki człowiek, którego profesyą jest próbowanie win w piwnicach u winiarzy.
— A to wcale piękne zajęcie! Ale bez wątpienia żartujesz sobie?
— Nie żartuję. Nawet jeden z moich stryjów jest kiprem i ma doskonałe utrzymanie. Żartem mówimy mu, że godła swego zajęcia nosi na twarzy, co potwierdziłbyś zapewne, gdybyś zobaczył barwę jego oblicza i nosa. Jednakże do téj sztuki potrzeba wielce wrażliwego języka i niemałego doświadczenia.
— A czy są także kiprowie do próbowania piwa?
— Niema. Piwo nie jest ani tak szlachetnym napojem, ani tak różnorodnych gatunków; łatwo więc każdy dobroć jego poznać może.
Pan Brouczek nic na to nie odpowiedział, ale w duchu pomyślał, że Janek zupełnie się myli. Był w usposobieniu bardzo wesołém. W uszach mu dzwoniło ciągle przysłowie: „Gdzie się piwo warzy, tam się dobrze darzy;“ w myśli więc rozważał sobie, że gdyby mu było sądzoném zostać na zawsze w stuleciu piętnastém, nie rozpaczałby tak bardzo. Co prawda, musiałby przywykać do wielu niewygód, a zwłaszcza to powstanie przeciw Zygmuntowi — przeklęta rzecz! No, ale przecież każda wojna ma swój koniec, a podczas pokoju wcale nieźle możnaby tu żyć. Piwo wyśmienite, kuchnia dobra, kurczę za pół grosza! Jak mi Bóg miły, można się mieć doskonale, jak prałat.
A gdyby to jeszcze mógł dostać ów skarb króla Wacława! E, zresztą i bez tego byłoby dobrze przy takiéj zwłaszcza taniości bajecznéj. Mógłby podać wniosek próbowania i piwa — a dopiero pokazałby starym czechom, jaka to różnica może być między piwem i piwem i do jakiéj wrażliwości w téj mierze może dojść wyćwiczony język. W razie najgorszym mógłby zostać i kiprem do próbowania win. Wprawdzie na winach nie zna się bardzo, ale po jakiem półroczu przy pilnéj praktyce mógłby złożyć egzamin. Pracowałby na tém polu gorliwie i po kilku latach mógłby sobie już kupić domek, a potem... potém, no, możeby się i...
Tu pan Brouczek z przerażeniem ocknął się ze swych dumań, bo mu na myśli stanął stan małżeński. Odegnał wprawdzie w duchu kuszącego szatana, ale wzrok jego padł na córę Domszyka, o któréj wobec ważnych spraw żołądka i gardła zapomniał był na chwilę.
Właśnie przynosiła wielką misę z łososiem, a stawiając ją na stół, zachęcała gościa:
— Bierz, miły gościu, a jeśli chcesz, bierz sobie szalszy[1] oto z téj miski.
— Szalszy? A co to takiego? — pytał się gość.
— Nazywamy to także sosem.
— Aha! Dobrze. Muszę to sobie zapamiętać. Bardzo lubię tę szalszę.
— Tak chodząc po świecie, musiałeś się wielu języków nauczyć?
— Jeśli mam rzec prawdę, nie znam ich wiele. Nie mam głowy do tego. Ale po niemiecku umiem, Bogu dzięki, jako tako.
— Po co mówisz Bogu dzięki?
— No, człowiek powinien Bogu dziękować za każdy język, którym mówi, a témbardziéj za niemiecki, bo przecież potrzebujemy go na każdym kroku.
— Co ty znowu pleciesz? — zawołał, zrywając się Domszyk. — Potrzebujemy języka niemieckiego na każdym kroku? Kto go potrzebuje? Ani chłop, ani rzemieślnik, ani pan, ani mieszczanin, ani kupiec, chyba że pojedzie po towar do Niemiec, a czy takich wielu się znajdzie?
— Znowu wraca do swéj polityki — zżymnął się w duchu Brouczek, który tymczasem spożywał wybornego łososia — jakby nie mógł mówić o powietrzu, o jadle, napoju, o mieszkaniu i innych poważnych rzeczach.
— Pocóż więc mówisz, że potrzebujesz języka niemieckiego? — ciągnął daléj niemiłosierny Janek z pod dzwonu. — Może w Miśnii, w Austryi lub gdzieś indziéj mieszkałeś między Niemcami; ale nie u nas.
Pan Brouczek tak się zniecierpliwił tém gadaniem gospodarza, które mu przeszkadzało w jedzeniu, że zapomniawszy zgoła o stuleciu, w którém się znajdował, ostro zawołał:
— I komu to mówisz? Bardzo proszę! Myślisz, że nie znam Pragi? Tylko przejdź się na okopach, wsiądź do tramwaju, zajdź do parku miejskiego, do Stromówki lub dokądkolwiek, gdzie więcéj ruchu, a wszędzie będziesz słuchał niemczyzny, aż cię w uszach zaboli. I młodzieńcy i panienki niemal nie mówią inaczéj, tylko po niemiecku. Bo przecież każda chce pokazać swoje wykształcenie, a każdy rozsądny ojciec czeski posyła swe córki do niemieckich szkół, klasztorów i różnych zakładów, jeśli nie w kraju, to za granicą. Prawda, był czas, gdy niemiecczyzna ustępowała przed czeszczyzną, ale teraz znowu wszystko się niemczy nietylko w Pradze, ale i na prowincyi. Wiem o tém i z własnego doświadczenia i z opowiadania drugich.
Mógł mówić swobodnie, gdyż słuchacze milczeli w osłupieniu. Dopiero, gdy Brouczek umilkł, gospodarz zawołał:
— W głowie mi się mąci od twych słów tak nierozsądnych. Jak możesz mówić o Czechach, gdyś cały wiek swój przeżył na obczyźnie. Może ci ktoś rozpowiadał, jak u nas niegdyś było, a i to jeszcze daleko odbiegł od prawdy. Nie przeczę, że na dworze królewskim język niemiecki w ciągłém był użyciu; prawda, że i panowie rozmiłowani byli w cudzoziemszczyźnie, nadając sobie i swym zamkom nazwy niemieckie i chętnie małpując obyczaje cudzoziemskie; prawda, że królowie nasi tłumy niemców sprowadzali do naszéj ziemi i najlepsze posady im rozdawali, aż w końcu namnożyło się ich tyle, że i nas niemczyć poczynali; ale dziś rzeczy się zmieniły. Cudzoziemczyzna nie tknęła ludu wiejskiego i nieprawdą jest, aby na wsi kto słyszał mowę niemiecką; ziemianie i rycerze zawsze byli dobrymi czechami, a inni, jak naprzykład rycerz Sztitny, i księgi po czesku pisywali, budząc miłość dla języka ojczystego. I po miastach powstawali czesi coraz bardziéj przeciw cudzoziemcom, którzy stopniowo zmniejszali się liczebnie, tylko przez czas pewny walczyli jeszcze przy pomocy bogactwa i względów królewskich, ale teraz zewsząd musieli ustąpić przed prawemi dziećmi téj ziemi. Dziś już nikt nie powie, jak ów stary kronikarz przed stu laty, że podczas koronacyi króla Jana na ulicach prazkich częściéj po niemiecku, niż po czesku rozmawiano. Ten, co ci mówił, że czesi córki swe posyłają do szkół i klasztorów niemieckich, kłamał najbezecniéj!
— Nigdybym nie uczyła się języka swych wrogów największych! — zawołała Kunegunda z zapałem.
— Gdyby była potrzeba, aby prosta córka mieszczańska uczyła się obcéj mowy, — ciągnął daléj ojciec — kazałbym uczyć ją łaciny lub innego jakiego języka, lecz nigdy tego, który dumnie usiłuje zająć przednie miejsce i pragnie zdławić naszą mowę. Dopieroż nasi wrogowie ucieszyliby się, gdybyśmy sami naszym dzieciom ich języka uczyć się kazali! Tém pomagalibyśmy im sami w tępieniu narodowości naszéj. Zawsze, gdy szerzy się obca mowa, zanika własna.
— Musimy wyznać z chlubą, że nasze kobiety gorąco lgną do ojczystego języka, pilnie czytając książkę, Sztitnego i inne, i słuchając nauk kaznodziei czeskich a zwłaszcza mistrza Husa, który im napisał swoją „Córę,“ i jeszcze z więzienia kostnickiego przed śmiercią ojcowskie swe błogosławieństwo przesyłał — mówiła z zapałem dziewczyna.
— Wszystko to pięknie, — ozwał się gość — ale niemczyzna jest przecież drugim językiem krajowym i mamy w tym względzie zupełne równouprawnienie.
— Językiem czechów jest nasz drogi język czeski — stanowczo odparł gospodarz domu. — Niemcy, w liczbie zresztą dość niewielkiéj, są późniejszymi przybyszami i im to należało właściwie nauczyć się mowy narodu, który ich przyjął gościnnie. Lecz oni rozumieją opacznie. Mimo to, wytępić ich nie chcemy. Teraz nawet podczas oblężenia, pozwalamy niemcom, wyznającym naukę Husa, mieszkać swobodnie w Pradze i nabożeństwo we własnym języku odprawować. Jednakże między nimi jest wielu takich, którzy nie chcą zadowolić się równém prawem, ale koniecznie chcą panować nad nami, skutkiem tego, wierz mi, że między nami nigdy do zgody nie przyjdzie; niemcy żądzą wyniesienia się będą nas ciągle do obrony własnéj zmuszali. Naprzykład sprawiedliwy cesarz Karol postanowił, że na sądach miejskich mają zasiadać rajcowie tylko czesi, a tymczasem niemcy zdołali znieść to prawo i nawet do ksiąg miejskich go nie wpisali. Jeszcze przed ośmiu laty rajcami byli niemal sami niemcy, dopiero król Wacław rozkazał, aby na przyszłość połowa była niemców, a połowa czechów. Ale i tu rajcowie niemieccy tyle siły i przewagi okazali, że w kilka niedziel potém, mając urazę do dwóch najgorliwszych przewódzców mieszczan czeskich, wydali ich katom, mego ojca i...
Nie skończył, gdyż pan Brouczek, z przestrachu upuściwszy łyżkę z kawałkiem łososia na podłogę, zawołał:
— Jakto? Twój ojciec był... był stracony!
— Był z rozkazu rajców przed siedmiu laty ścięty razem z Czeńkiem, krajczym.
— A tom do pięknéj rodziny się dostał! — szepnął do siebie pan Brouczek, i w téj chwili przyszło mu na myśl, czy czasem ten ubiór, który nosi teraz, nie należał właśnie do ściętego? Wzdrygnął się ze wstrętem; zdało mu się, że na tych szatach widzi ślady krwawe.
Tymczasem Domszyk ciągnął daléj:
— Umarł jak męczennik za swe przywiązanie do nauki Husa i języka czeskiego. Przechowuję starannie szatę, drogocenną krwią skropioną, zdjętą z trupa, który nam był wydany dla pochowania.
— A więc to odzienie nie jest po nim? — odetchnął spokojniej Brouczek, który ciągle ręką sięgał do kaptura, jakby chciał go zerwać i daleko rzucić od siebie.
— Nie. To odzież mego dziada. Suknie ojca nie byłyby dobre na ciebie, gdyż był to mężczyzna wysoki, jak ja.
Po chwili Janek mówił daléj:
— Ten wstrętny czyn był końcem niemieckiego panowania w Pradze. Król Wacław wyrzucił wszystkich owoczesnych rajców i czesi od téj pory mają stanowczą przewagę w ratuszu. Kiedy zaś lud czeski po spaleniu Husa zapłonął słusznym gniewem przeciw nieprzyjaciołom jego i po śmierci króla Wacława jął się oręża przeciw Zygmuntowi; niemcy prazcy tłumami całemi pierzchali z Pragi do obozu cesarza w nadziei, że miasto zdobędzie i rozpocznie nowe prześladowania narodu, pokonanego. Dlatego téż wszystkim pozostałym niemcom, z wyjątkiem tych, którzy naukę Husa przyjęli, musieliśmy wypowiedzieć pobyt w mieście, abyśmy nie mieli wśród siebie przyjaciół i sług Zygmunta. Teraz tam, poza obrębem królewskim, czyhają jak wilcy, aby wślad za wojskiem krzyżowców wpaść napowrót do Pragi; ale wierzę, że Bóg sprawiedliwy obroni nas i wszelkie ich nadzieje w niwecz obróci.
Wypróżniony talerz uwolnił Brouczka od słuchania nudnéj tyrady, gdyż Magdalena, przerwawszy opowiadanie Janka zapytaniem, czy mu smakuje, podsunęła misę, aby sobie jeszcze wziął kawał łososia. Gość w dowód, że mu smakuje, nałożył sobie drugą potężną porcye, a w duchu przeklinał gospodarza, który mu cały humor zepsuł przy jedzeniu swojemi opowiadaniami o kacie i ścinaniu.
Wkrótce atoli wyborne jadło i napój wróciły mu dobre usposobienie, a gdy późniéj Kunegunda podała mu z łagodnym uśmiechem, widocznie na deser, pierożki z konfiturami, kupionemi w aptece Rudolfa (wówczas wszelkie słodycze sprzedawano w aptekach), był tak rozradowany, że zdobył się na komplement:
— Nie lubię wprawdzie słodyczy, ale pani nie mogę odmówić. A jak to ponętnie wygląda!
— Są robione z jabłek i innych owoców — objaśniła dziewczyna.
— Prawdziwa manna! — unosił się gość. — Czy to pani sama przyrządzała?
— Kto? Co mówisz?
— Czyś ty sama je piekła? — poprawił się, a w myśli dodał: — Patrzcie, w dziewiętnastém stuleciu ile to trzeba czasu i trudu, nim można będzie mówić sobie nawzajem „ty,“ a tu następuje to natychmiast po pierwszém poznaniu się, jako rzecz bardzo naturalna.
Uroku piękności kobiecéj! tyś wiecznie zwycięzca; przed tobą nie ochroni ani toga filozofa, ani włosiennica ascety, ani łachman żebraka, ani siwy włos starca — nic, nic na tym świecie! Nie oparł się tobie i Brouczek, pomimo niepierwszéj młodości, pomimo wszelkich obaw w obec niebezpieczeństw nieznanych sobie i napoły dzikich wieków średnich.
Stawiając na stół misę z deserem, dziewczyna dotknęła mimowoli ręką swą ręki gościa, któremu w téj chwili zawrzała krew w żyłach. Słodycz ostatniéj potrawy złączyła się z jeszcze większą słodyczą pięknych oczu, w obec których najróżnorodniejsze myśli snuły mu się po głowie:
— Stary co prawda narwany, i owa historya z jego ojcem także nie zbyt mi się podoba, ale natomiast ona! Dziewczę jak topola, tęga, przyjemna, zdrowa; umie gotować i chodzić koło gospodarstwa, nie tak, jak te nasze lalki, co tylko na fortepianie brzdąkać umieją. Do tego jedynaczka! A dom piękny, dwupiętrowy, mocno zbudowany, jakkolwiek wielce zaniedbany; no, alebym ułożył nową podłogę, pobielił i pomalował pokoje, zewnątrz poodbijałbym te wszelkie głupstwa, zrobiłbym front bardziéj elegancki i byłby to między temi budami staroczeskiemi najwytworniejszy gmach. Żeby tylko to powstanie prędzéj się skończyło! Jeśli mi już sądzono zostać w tém piętnastém stuleciu, kto wie, cobym zrobił... Zbyt starym jeszcze nie jestem. To próbowanie win także niezłe zajęcie. Hm... hm!...
Z przyjemnych marzeń obudził go głos Domszyka:
— Skoroś się już najadł, miły gościu, możebyśmy poszli do miasta?
Jakkolwiek pan Brouczek był już niegłodny, atoli niebardzo mu się chciało opuścić przyjemne towarzystwo i ruszać do miasta, pełnego husytów. W téj chwili kichnął i postanowił z tego korzystać, aby pozostać w domu:
— Widzisz, oto następstwa przeciągu w sypialni; już mam katar. Zdaje się, że będzie lepiéj, gdy zostanę w mieszkaniu i nieco się wypocę w pościeli.
— Znowu rozpoczynasz swe żarty? Wiedz, że teraz co chwila oczekujemy walki. Żyżka, usadowiwszy się na Witkowie, zniweczył zamiar króla, który chciał otoczyć Pragę ze wszech stron. Mówiłem ci, że teraz u nas drożyzna i wielu rzeczy dostać wcale nie można, ale chleba i innych niezbędnych produktów, prócz soli, mamy ile potrzeba, gdy tymczasem wojsko krzyżowców cierpi niedostatek, brak mu najniezbędniejszych pokarmów. W obec tego, Zygmunt dziś lub jutro zdecyduje się na atak; aby go odeprzéć, potrzeba nam będzie rąk jaknajwięcej — a ty w takiéj chwili chciałbyś leniwie wylegiwać w łóżku?
Tak mówił Domszyk, a słowa jego jak kawały lodu padały na rozpaloną głowę Brouczka.
Teraz ledwie dostrzegł Kunegundę, która mu z przyjaznym uśmiechem znów przyniosła miednicę do umycia rąk. Gdy po krótkiéj modlitewce wszyscy wstali od stołu, Domszyk odprowadził gościa na bok i, wskazując porozwieszaną broń na ścianach, rzekł:
— Wybierz sobie oręż, jaki zechcesz; masz go, jak widzisz, sporo.
O Boże! Był to zupełnie inny wybór, niż przed chwilą: zamiast różnego rodzaju pokarmów, spoglądały na pana Brouczka straszne narzędzia wojenne, na których, zdawało mu się, że widzi ślady krwi zaschłéj. Błyszczały tak straszliwie, że cofnął się o krok wstecz i wybełkotał:
— Ale, może... może mógłbym usługiwać rannym w szpitalu, lub pisywać w jakiéj kancelaryi wojskowéj... mam wcale piękny charakter.
— Dziś tylko takich piór potrzebujemy, — odparł stanowczo Domszyk, uderzając ręką o miecz swój. — Rannych opatrują nasze żony i córki; nie jest to zajęcie dla mężczyzn. Nuże, wybieraj! Może tę maczugę?
Tu okręcił nad głową przestraszonego Brouczka ogromną pałką, nabijaną u grubszego końca dużemi gwoździami żelaznemi.
— O, nie, dziękuję!
— No, może ten samopał, jeśli celnie strzelasz?
— Nie, nigdym i wróbla nawet nie zastrzelił.
— Więc ten miecz?
— A jakbym mógł się ruszać z takim ciężarem? nie uniósłbym go zresztą.
— Mów więc, czego chcesz? może tę dzidę?
— No, daj mi już ją zresztą — odparł z westchnieniem Brouczek, biorąc długą włócznię z żelaznym grotem i dwoma hakami przy nim. Był to dla niego oręż najmniéj straszny ponieważ przypomniał mu najnieszkodliwszą broń w świecie, a mianowicie halabardę, z którą chodzą ponocni.
— Chcesz pancerza i hełmu? — pytał daléj jego dręczyciel.
— O, żebym się pocił w takim żelaznym garnku! mało mam jeszcze na sobie!
— Pancerz zostawię w domu, — mówił gospodarz — ale hełm może się przydać. — I zamiast czapki włożył okrągły hełm na głowę.
Tymczasem kobiety uprzątnęły ze stołu i przystąpiły do nich.
— Ach, niestety! nie mogę jak Taborytki iść do boju z wami — westchnęła Kunegunda.
— Dla ciebie niéma broni stosownėj; nie jesteś tak silną i zahartowaną jak nasze wieśniaczki. A nas tu mężów w Pradze dość, aby pokonać nieprzyjaciela bez pomocy rąk niewieścich. Gdy będzie bitwa, ty w mieście pomagaj opatrywać ranionych.
— Ach, mój mężu i panie, wracaj zdrów! — zawołała wzdychając Magdalena, i objąwszy męża, przygarnęła mu się do łona.
— Żono! — począł upominać Domszyk; ale natychmiast pocałował ją w czoło, poczém poszedł do córki i uczynił to samo.
Kobiety na pożegnanie podały dłonie gościowi, który pocałował Magdalenę, a serdecznie ścisnął Kunegundę, ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich.
Wychodząc, niemały miał kłopot ze swą dzidą we drzwiach: końcem długiego drzewca zawadził nieopatrznie o Kunegundę i ze stojącego obok kufra strącił mnóstwo naczyń, które powiększéj części, upadłszy na podłogę, potłukły się w drobne kawałki.







  1. Archaizm czeski, którego niepodobna przełożyć dosłownie.(Przyp. tłum)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.