Wycieczki pana Brouczka/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Przez nizką bramę weszli obaj do domu, a bohater nasz ostrożnie niósł swą dzidę przez wązki korytarz, zkąd wiodły drzwi do pierwszéj izby, w lecie otwarte na oścież.
Prostota winiarni nie raziła już pana Brouczka. Do podłogi ceglanéj przywykł; meble, składające się tylko z dwóch dużych stołów drewnianych, na krzyżulcach opartych, nienakrytych i niepoliturowanych, i ze czterech długich ław, z których dwie były przymocowane na głucho do ściany za stołami, a dwie z poręczami przystawione z przodu do stołów, nie budziły w nim najmniejszego zdziwienia. Jedyne w całéj izbie okno znajdowało się w głębokiej framudze grubego muru, jak w tunelu, a było tak małe, że ledwie trochę światła wpuszczało na stojące tuż przy niem stoły, gdy tymczasem reszta izby była w zupełnym niemal mroku pogrążona.
Tak było latem, a cóż dopiero zimą, gdy okienko, teraz otwarte, trzeba było w obec chłodu zalepić skórą lub innym jakim materyałem!
Na półce nade drzwiami stały rzędem misy gliniane i garnki, a na jakiéjś kadzi w kącie — rozmaite gliniane i cynowe puhary, dzbany, kwarty. W ostatnim kącie stał piec olbrzymi. Taka staroczeska knajpa różniła się od nowożytnych brakiem dymu tytuniowego, bez którego żadnéj knajpy obecnie wyobrazić sobie nie można.
Przy jednym stole siedzieli trzéj mężczyźni, a przy drugim — młody, gołowąsy chłopak, w podartém odzieniu w zielonéj, zaszarganéj czapce. Na szyi wisiała mu brudna torebka, a za pasem szerokim miał zatknięte jakieś deseczki z kilku piórami gęsiemi; u tegoż pasa wisiało coś w kształcie małéj czarnéj kadzielniczki, widocznie kałamarz średniowieczny. Kto pamięta rysopis ubogiego żaczka w staroczeskiéj bajce o woźnicy i żaku, ten pozna w powyżéj opisanym chłopcu jego wizerunek.
Gdy przyjaciele nasi weszli, jeden z trzech pijących przy stole wstał i podszedł przywitać się z Jankiem.
— Byłem za bramą Porzecką, aby zobaczyć, czy niéma czasem czegoś nowego — mówił — a oto spotkałem się z Mirosławem złotnikiem ze Starego miasta i z Wackiem Brodatym, jednym z przybyłych nam na pomoc z pod Żatca. Czując pragnienie przy takim upale, przyszliśmy tu się nieco orzeźwić w imię Boże. Napij się z mego dzbana i przysiądź się do nas ze swym kolegą.
— Maciej, zwany Brouczek, gość mój, z dalekiéj ziemi przybyły, ale czech i rodem z Pragi — rekomendował Domszyk swego towarzysza, który tymczasem śpiesznie stawiał w kącie swą dzidę.
— Witaj, Maćku! — zawołali, zwracając się do Brouczka, mężczyzni i wyciągnęli do niego swe puhary.
Nasz bohater trochę się zmieszał w obec takiego zbyt poufałego przywitania, ale wiedząc już o zwyczajach staroczeskich, nie oburzył się. Z podanéj sobie czary nadpił nieco i przekonał się, że zawierała w sobie coś w rodzaju wina czerwonawego koloru, dość mocnego, oryginalnego i nader przyjemnego smaku.
— Dopij! — zachęcał go Mirosław złotnik.
Pan Brouczek miał pragnienie niemałe, przeto, nie namyślając się, wychylił całą czarę aż do dna bez wytchnienia.
— O, tęgi z ciebie piwosz! — zawołał Wacek Brodaty.
Tu cierpliwość Brouczka się wyczerpała:
— A tobie co do tego? Myślisz, że za kołnierz wyleję?
— A czego się złościsz? — rzekł Wacek. — Gniewasz się, że cię nazywam tęgim piwoszem? Kto dobrze pije, ten się dobrze bije, mówią u nas w Żateckiém. I naprawdę skoro umiesz bić tak dzielnie, jak pijesz, toś się nam w porę nagodził. Przeto, jak mówi stare przysłowie, — pij, tylko rozumu nie przepij, miły Maćku.
— Zowię się Brouczek, a na chrzcie otrzymałem imię Macieja — z naciskiem wypowiedział rozgniewany nasz bohater, nie tykając czary, z którą przystąpił do niego Wacek.
Wobec tego rozgniewał się teraz i nasz wieśniak.
. — Czemu nie pijesz z podanéj czary? — zawołał z roziskrzonym wzrokiem. — Może dlatego, żem prosty chłop?
— Nie rozumiecie siebie nawzajem, bracia, — uspakajał Janek z pod dzwonu. — Mój gość długie lata spędził na obczyźnie i nie świadom skutkiem tego naszych obyczajów. Ty zaś, miły gościu, wiedz, że u nas Maciek wcale nie oznacza nic ubliżającego. Tak zdrobniale używamy wszystkich imion chrzestnych w mowie zwyczajnéj. Naprzykład mój krewny, bogaty mieszczanin, zowie się Wojciech, a każdy go nazywa Wojtkiem z pod pawia, jak mnie Jankiem z pod dzwonu; oto Mirosław wcale się nie zgorszy, gdy go nazwiesz Mirkiem; z chrzestnego imienia Wacława robimy Wacka, a z Macieja — Maćka.
— A czyż nie macie nazwisk? — pytał się Brouczek, trochę uspokojony.
— Mamy; bierzemy je od ojca, na przykład Paweł Piotrów, albo od rodzaju zajęcia, jak Mirosław złotnik, bądź téż od domu, jak np. Wojtek i ja, albo w końcu ze względu na jaką właściwość lub przymiot człowieka, jak tu na przykład Wacka zowiemy Brodatym, ponieważ ma długą brodę.
— Ale to w takim razie ojciec nosi inne nazwisko niż syn.
— A tak. Czasem tylko, co zresztą rzadko się zdarza, nazwisko pozostaje w rodzinie. No, ale pij tymczasem z puharu Wacka, a ty, szynkarzu, przynieś i nam cokolwiek do picia.
— Wina mi zabrakło; mam tylko miód.
— Miód! — mruknął Brouczek z wyrazem najwyższego niezadowolenia, a wstawszy, począł szukać swéj dzidy, jakby się zabierał do wyjścia.
— A cóż miód ci nie smakuje? — zapytał szynkarz — a przecież jużeś do dna wytrąbił drugi puhar.
Wskazał ręką czarę Wacka, którą właśnie przed chwilą opróżnił nasz bohater..
Brouczek wytrzeszczył oczy.
— A więc to był miód? aaa!
— Oczywiście; cóż to? nie znasz miodu! — śmieli się staroczesi.
— A, teraz już domyślam się, dlaczegoś u mnie nie chciał pić miodu; sądziłeś, że to zwyczajny miód w plastrach — mówił Domszyk. — Miód, to znakomity napój, a wielka szkoda, że coraz mniéj ma zwolenników.
Brouczek przyznał się, że miał dotychczas ów miód za jakąś słodką małmazyę i teraz dopiero oddał mu należne pochwały. Humor jego począł się widocznie polepszać. Po długiéj przechadzce podczas takiego upału, z ciężką dzidą w ręce, przyjemnie mu było teraz sobie odpocząć w chłodzie i popijać orzeźwiający napój. Jednakże w myśli zauważył:
— Do jakiego to towarzystwa się dostałeś? Gdyby cię tak twoi znajomi od Würfla lub z pod „koguta“ zobaczyli razem z taką czeladką!
Istotnie znajomi ci z wielkiém zdziwieniem patrzyliby na gości w staroczeskiéj gospodzie. Tu siedział w hełmie Domszyk, którego już znamy dobrze; obok jego krewny, Wojtek z pod pawia, tęgi mężczyzna, mający prócz hełmu i pancerz na sobie, a prócz miecza i krótki młot żelazny, który leżał przed nim na stole; daléj nieco siedział złotnik Mirosław, żwawy, choć nieco otyły, człowiek lat pięćdziesięciu, w takim samym ubiorze jak i Domszyk, tylko bez hełmu, a w czapce, którą w téj chwili zdjął z głowy i zawiesił na tarczy swojéj, stojącéj w kącie razem z dużym samostrzałem; miał on zamiast miecza szeroki, złotem nabijany, sztylet. Nakoniec wieśniak Wacek Brodaty, niewielki ale barczysty chłop, z krótką szyją, ogromnemi rękoma, z brodą sięgającą aż do pasa, w słomianym kapeluszu niekształtnym, w prostéj grubéj sukmanie, spływającéj aż za kolana, uzbrojony tylko w dużą pałkę, gęsto nabijaną, z grubszego końca długiemi gwoździami.
Do téj czwórki, doskonale się nadawał najpierw pan Brouczek w kapturze i tak zwanym kloku, potém ów brudny i obdarty młody żak, siedzący przy drugim stole, i w końcu sam szynkarz, brzuchacz, o twarzy brunatnéj, wygolonéj, w rozpiętym kabacie, ze sztyletem u boku, ciągle przynoszący nowe dzbany na miejsce wypróżnionych.
Pan Brouczek musiał pić do Wojtka i po trzecim dzbanku był już w bardzo wesołém usposobieniu. Jednocześnie uczuł nieco głodu; chwycił więc przechodzącego szynkarza za połę, żądając jadłospisu; ale natychmiast poznał swój błąd i poprawił się, zapytując, czy nie ma czasem czego do zjedzenia.
— Jedzenia nie mam żadnego, oprócz ryby słonéj, — odparł właściciel knajpy.
Gość więc kazał dać sobie rybę słoną. Jakież jego było zdziwienie, gdy ujrzał podanego na misce śledzia.
— To przecie zwyczajny śledź, heryng! — zawołał.
— Tak właśnie nazywamy go — odrzekł szynkarz.
— Nawet w przysłowiach pana Flaszki napisano: „Nie przenoś głupca nad heryngi“ — zauważył Mirosław złotnik.
— Należałoby nie zapominać, że Hus radził wszystkie słowa niemieckie, które się do naszéj mowy wkradły, jak heryng[1], pancerz, mazhaus, mentlik i tyle innych, wyrzucić, — dodał Wacek Brodaty.
— A czekajno! — przerwał Brouczek — jesteś zapalonym czechem, jak widzę; ale powiedz-no mi, czy ci tam w Żateckiém między zakutymi niemcami nie jest jak w raju?
— Co ty pleciesz? W Żateckiém zakuci niemcy! — krzyknął Wacek. — Daj Boże, by wszędzie byli tacy dobrzy czesi, jak w Żateckiém! Nie pochodzę z miasta samego, ale z okolic za Żatcem, i wiem, że wszędzie w około są tylko czesi. Popatrz jeno na mój kapelusz — dodał z uśmiechem i przypomnij sobie stare przysłowie żartobliwe: „Poznasz czecha po słomianym kapeluszu.“
Po chwili złotnik Mirosław zapytał Brouczka:
— Powiedz mi, Macieju, jak tam w obcych krajach mówią o nas, czechach?
— Skoro mam rzec prawdę, powiem, że nie cieszymy się zbytnią miłością — odparł zapytany, przeżuwając śledzia.
— Wierzę temu najzupełniéj — zaśmiał się Wojtek z pod pawia. — Wymownym tego dowodem jest owo wojsko krzyżowców za rzeką, zgromadzone przeciwko nam ze wszech kończyn świata.
— Słyszę, że w obcych ziemiach nietylko nazywają nas kacerzami, ale wymyślają bajki wstrętne, jakobyśmy mieli czcić złego ducha w postaci baranka białego albo chrabąszcza czarnego — dodał szynkarz.
— Żeby ich zaraza wydusiła, łgarzów nikczemnych! — zawołał Janek z pod dzwonu.
— W piśmie świętém napisano: „Błogosławieni ci, których lżyć będą“ — mówił Wojtek — a znasz przysłowie: „Wiele potrzebaby miéć płótna, by chciéć każdemu usta zatknąć.“ Niech tam sobie za górami mówią, co się im podoba; a tu na ziemi czeskiéj damy, jak Bóg pozwoli, każdemu oszczercy odpowiedź taką, że zamilknie na wieki.
— Któżby mimo to nie smucił się, że imię czeskie lekceważone i potępiane jest na całym świecie chrześciańskim! — rzekł z westchnieniem złotnik Mirosław.
— Ha, mówisz tak, jakbyś żałował, żeśmy skruszyli jarzmo Zygmunta i wiernie przy Kielichu stoimy — przerwał Wojtek.
— O méj szczeréj wierze w naukę Husa nikt wątpić nie może, a zaś jak myślę o Zygmuncie, to świadczy właśnie — odparł Mirosław, wskazując samostrzał i tarczę. — Jednakże żal mi, że spadkobierca korony czeskiéj wojuje przeciw nam, jako główny nasz nieprzyjaciel, i że kościoł odrzuca czysty zakon Boży.
— Cóż czynić należy, jeśli nie bronić mieczem da ostatniéj kropli krwi téj prawdy Bożéj przed kościołem, królem i światem całym! — zawołał Wojtek.
— Ja również gotów jestem oddać życie za nią — mówił daléj złotnik. — Ale poczynam wątpić, czy zwycięztwo nasze zdoła położyć kres różnym zgubnym sporom i zamieszkom, które się legną, niestety! w łonie samych obrońców kielicha, a to skutkiem różnych nowych nauk, powstających w głowach naszych księży i laików nawet.
— Tak, tak! — ozwał się, wstając, cienkim głosem, chudy młodzik, siedzący dotąd przy drugim stole. — To rdzenne zło i zakała ziemi naszéj, że wielu ludzi wszetecznych, a zwłaszcza księży taboryckich, codziennie rozsiewa nowe błędne nauki, sprzeciwiające się czystéj nauce naszych mistrzów prazkich.
Po tych słowach dało się słyszéć naraz uderzenie tak silne, że pan Brouczek drgnął cały ze strachu. Był to Wacek Brodaty, który uderzył o stół olbrzymią swą pięścią i gniewnie zawołał na młodzieńca:
— A ty, żaku gołowąsy, z jakiéj racyi będziesz potępiał księży taboryckich?
— Jakkolwiek nie mam jeszcze wąsów, atoli w naukach jestem wyćwiczony i mógłbym śmiało o jakiéj tezie dysputować z bakałarzami i mistrzami, — z dumą odparł żak. — Chcę właśnie na zasadzie pisma świętego, ojców kościoła, ksiąg samego Husa i traktatów Wiklefa dowieść, że księża taboryccy wszyscy błądzą, a zwłaszcza...
— Milcz, zarozumialcze! — przerwał Wacek — Trzęś swoim rozumem wszetecznym w szkole, gdzie ci nie raz jeszcze wyłatają grzbiet brzeziną. Pamiętaj, że i ja trzymam się nauk księży taboryckich i nikomu nie pozwolę mieszać ich z błotem, a tém bardziéj tobie, szkolarzu mizerny!
— Zostaw żaka w spokoju! — ujął się za młodzieńca Mirosław, złotnik. — Sam jestem tego zdania, że taboryci błądzą, przeinaczając naukę Husa i wprowadzając różne zmiany, które nietylko mogą uczynić stanowczy przedział między nami, ale nawet i wywrócić cały porządek społeczny. Wszak nie chcą oni miéć żadnego króla i wogóle żadnėj widoméj głowy nad sobą, nie uznają, przytém nie szanują praw panów i mieszczan, zabierając pierwszym majątek, drugim towary. Nadto burzą i palą nietylko klasztory, ale i świątynie, rąbiąc ołtarze, rwąc ornaty, tłukąc naczynia święcone, depcąc statuy i kości świętych.
— Dla tego, że u was nabożeństwo zasadza się na czci, oddawanéj kościom spróchniałym i lalkom, wyciosanym ręką ludzką, — odparł Wacek. — A czy w piśmie świętem nie napisano, że przyjdzie czas, gdy ludzie nie będą się modlili, ani w Jerozolimie, ani na górze Garizim, ale będą się modlili w duchu i poznają prawdę. Czas ten nadszedł już dla nas, poznających prawdę. Nie trzeba nam świątyń ani ołtarzy, my modlimy się gdziekolwiek bądź, bo modlimy się w sercu własném. Również błędnych praw ludzkich nam nie potrzeba, gdyż nosimy zakon boży, w sercach naszych wypisany. W królestwie bożém niéma ani panów, ani chłopów, tylko bracia i siostry, kochający się nawzajem i zgodnie dzielący się dobrami doczesnemi. Ale twoje serce, złotniku, bardziej lgnie do metalu obrzydliwego, niż do prawdy niebieskiéj; boisz się, aby przez wyniszczenie różnych marności światowych twoje dochody się nie przerwały; dlatego właśnie stajesz w obronie wszelkich monstrancyi, pozłacanych posągów i złotemi nićmi wyszywanych ornatów.
— Uczciwego zarobku nie uważam za grzech — mówił z goryczą Mirosław, — ale téż nie bronię monstrancyi i ornatów dla zysku, jeno przez miłość bozką, i uszanowanie dla mszy świętéj, której drogi metal dodaje więcéj blasku i świetności.
— Dobrześ powiedział! — zawołał, zbliżając się na pomoc żak, i począł mówić, jak w dyspucie naukowéj, przybierając postawę i miny starych siwowłosych mistrzów i pociągając wciąż rękę po wychudłych policzkach od oczu aż poniżéj podbródka, jakby istotnie gładził długą brodę: — Tak nakazuje mszę odprawiać religia chrześciańska, która z najpodnioślejszych prawd się składa, jak z pereł i drogich kamieni. Co się tyczy ornatów, można rzec, że taboryci nietylko błądzą w téj mierze, ale nawet swego Wiklefa przez to potępiają, który do śmierci mszę odprawiał w ornacie, a w księgach de Eucharistia w rozdziale czwartym jasno mówi, że...
— A idźżeż do kroćset z tą swoją mądrością niedowarzoną! — przerwał mu wykład Wojtek z pod pawia. — Wiedz, że i ja w wielu rzeczach zgadzam się z taborytami.
— Waszą dzielnicę nowomiejską, gdzie mieszkasz, niebawem całkowicie na taborytyzm nawróci zapalony ksiądz Jan Żeliwski, który sprzyja tej nauce, — zawołał Mirosław.
— Słuchaj, — krzyknął podrażniony Wojtek — księdza Jana mi nie dotykaj; w przeciwnym razie będą żebra trzeszczały!
— Przestańcie, przyjaciele, — przerwał Janek z pod dzwonu. — Nie czas teraz na kłótnie; dzisiaj wszyscy, jak jeden mąż, stać musimy w obec nieprzyjaciół. Wszak wszyscy bronimy Kielicha i swobody wyznania, a jeżeli w czém się różnimy, to niech się rozstrzyga ta rzecz nie w karczmie, ale na dysputach kapłanów z obu stron, a do tego czasu niech jeden drugiemu nie zarzuca odstępstwa i nie kłóci się o ornaty.
— Przecież ornaty stanowią ważną rzecz w kościele, — ciągnął daléj, nie dający się uspokoić student. — Taboryci potępiają właśnie sam kościoł, wszystkie jego formy odrzucają, nie pomnąc na to, co mówi Beda w rozdziale Quicunque i święty Augustyn w rozdziale Omnis catholicus i w rozdziale Ita fit, a także w rozdziale Sic enim... Hm, hm... et ponitur...
Tu urwawszy, wyjął z zanadrza tabliczki i począł bacznie im się przypatrywać.
— A ty, co myślisz o ornatach? — zwrócił się złotnik Mirosław do Brouczka, który przez cały ten czas coraz bardziéj wzmacniał swoje nowe stosunki z miodem i stopniowo odkrywał w nim coraz lepsze własności. Naszemu bohaterowi zdawało się, że za każdym haustem krew się staje gorętszą i w duszy przybywa odwagi; zapomniał o wszystkich niebezpieczeństwach wieków średnich i śmiało zajrzał im w oczy, wystawiając je sobie w przyszłości. I chociaż z początku gniewał się na staroczechów, że nawet i w knajpie nie mogą zdobyć się na rozsądniejszą rozmowę i ciągle tylko prawią o polityce lub religii; jednakże nagle sam uczuł wielką chętkę wmieszać się do tego sporu. Wprawdzie silne uderzenie Wacka pięścią w stół przestraszyło go na chwilę, ale nowy haust wrócił mu wojowniczego ducha tak, że na zapytanie złotnika odparł bez namysłu.
— Dziwię się zaprawdę, moi kochani, że o taką rzecz możecie się spierać. A cóżby znaczyła msza bez ornatu? Wówczas lada baran mógłby ją odprawiać...
W téj chwili stało się z panem Brouczkiem coś, czego na razie i sam zrozumieć nie był wstanie, ale skutkiem czego całe jego bohaterstwo w mgnieniu oka znikło. Żelazna ręka pochwyciła go za kark z tyłu, przed oczyma mignęła mu gruba, nabijana gwoździami pałka, a w uszach zagrzmiał głos:
— Dam ja ci tu barana, Mahomecie nieczysty!
Smutno zaiste byłaby się ta cała sprawa skończyła, gdyby w czas nie pośpieszył z jednéj strony Domszyk, chwytając zaciekłego wieśniaka za rękę z pałką, a z drugiej sam szynkarz.
Jednocześnie usłyszano w karczmie dochodzące z ulicy krzyki i zamieszanie. Wacek machinalnie wypuścił szyję Brouczka i razem ze wszystkimi słuchał uważnie. Z nawoływaniem ludu mieszały się odgłosy dzwonów.
— Na ratuszu biją na gwałt! — zawołał Domszyk.
Szynkarz wybiegł na schodki i za chwilę wrócił:
— Krzyżowcy przeszli przez Wełtawę na pole Szpitalne i zmierzają ku bramie Porzeckiéj! — zawołał.
Goście zapomnieli w jednéj chwili o sporze i niemal jednocześnie zawołali, chwytając broń:
— Daléj-że na nich!
Jeden żak tylko dotychczas pilnie przerzucał deseczki swoje.
Szynkarz, skoczywszy do ciemnéj niszy, wrócił ztamtąd z drewnianą, nabijaną gwoździami kulą, przymocowaną za pomocą łańcucha do krótkiéj rączki.
— Ej, szkolarzu, — krzyknął — masz tu dowód najlepszy w takiéj chwili!
— Myślisz, że i w takiéj dyspucie nie dam sobie rady? — odparł żak hardo i pochwycił podaną sobie broń.
Domszyk wyjął woreczek z pieniędzmi, ale szynkarz już dawno wyleciał na ulicę z dobytym sztyletem.
Co się w téj chwili działo z panem Brouczkiem, nie może sobie przypomnieć; zdaje mu się tylko, że Janek wetknął mu jego dzidę w rękę, a groźny Wacek machał nad nim okutą swoją pałką. To tylko pewna, że to machanie nie było grożeniem naszemu bohaterowi, ale krzyżowcom, z którymi już w duchu mierzył się niecierpliwy wieśniak. Brouczek domyśla się, że głęboki respekt przed tą pałką był główną przyczyną opuszczenia knajpy razem z innymi.
Przez całą szerokość ulicy śpieszyły tłumy, jak fale wezbranéj rzeki, krzycząc, tłocząc się, wywijając bronią różnego gatunku i nie zważając wcale na nawoływania wodzów. Pan Brouczek był tym ogólnym prądem popychany naprzód mimowoli. Przyznaje się, że w téj chwili tracił niemal zmysły i uczuwał smiertelną trwogę; bladość okryła mu lica, włosy się jeżyły na głowie, na czoło pot wystąpił, kolana się trzęsły i ząb o ząb dzwonił.







  1. Śledź po czesku heryng, słowo wzięte z niemieckiego, tak jak i mazhaus = sień, mentlik = krótki płaszczyk i wiele innych.(Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.