Wycieczki pana Brouczka/Tom II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wycieczki pana Brouczka |
Wydawca | Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jan Nitowski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Nasz bohater (mogę go teraz tak nazwać w dosłowném tego wyrazu znaczeniu) był wyrzucony około bramy Porzeckiéj przez cisnący się zewsząd przeciw nieprzyjacielowi tłum z okrzykami:
— Naprzód, Prago!
Wszystkie uczucia obecnie ustąpiły w nim przed jedyném uczuciem trwogi, która go wprawdzie ciągnęła we wstecznym kierunku od bitwy, ale fala gęstych zastępów popychała naprzód daléj i daléj; w dodatku z obu stron ściskali go, jak kleszczami, Janek z pod dzwonu i Wojtek z pod pawia.
Tak dostał się przez bramę na most, wiodący za nią przez szeroką fosę około wałów miejskich, i był jeszcze spory kawał za mostem popychany aż na równinę, która się ciągnęła za bramą Porzecką na miejscu dzisiejszego Karlina, między rzeką i górą Witkową, dzisiejszym Żyżkowem, i zwała się polem Szpitalném. Na szczycie téj góry wznosiły się dwa czworokątne budynki drewniane i stało wojsko taborytów pod czarną chorągwią z czerwonym kielichem.
Brouczek oczywiście nie zwracał w takiéj chwili wielkiéj uwagi na okolicę témbardziéj, że kurz, powstający pod nogami tłumów, zasłaniał mu wszystko przed wzrokiem na równi z bojaźnią, która pokrywała mu czoło wielkiemi kroplami chłodnego potu.
Za mostem tłum śpieszących na bitwę mógł się swobodnie rozwinąć, więc się podzielił na hufce, lecące w szalonym pędzie. Janek i Wojtek szybko zostawili za sobą naszego bohatera, który zbyt się nie śpieszył. Z początku napierany był często przez biegnących z tyłu, ale w końcu udało mu się wyjść z najgęstszego tłumu i nieco zboczyć w pole.
Do miasta powrócić nie mógł, gdyż przez bramę Porzecką i Górską ciągle sunęły nowe zastępy uzbrojonych; na szczęście pod Żyżkowem ujrzał winnice, więc przez instynkt samozachowawczy popędził w tym kierunku, gdzie mógł się spodziewać bezpiecznego ukrycia. Naraz zobaczył posuwający się przeciw biegnącym prażanom ogromny tuman kurzu, wśród którego połyskiwały zbroje, oraz mnóstwo dzid i mieczów. Było to wojsko krzyżowców, które galopem pędziło na koniach, trzymając długie włócznie z chorągiewkami z czerwonym krzyżem i wywijając długiemi mieczami. Ze straszliwym krzykiem krzyżowcy lecieli na husytów i wydali się naszemu bohaterowi raczéj jakiémś widziadłem groźném, niż ludźmi. Krew zastygła mu w żyłach, z przestrachu na razie stanął na miejscu, jak przykuty.
Jeźdzcy spotkali się z pierwszymi, idącymi na przodzie, garstkami husytów; przed oczyma pana Brouczka stanął wspaniały, grozą przejmujący obraz: w obłokach pyłu przebiegali jeźdzcy i piesi, połyskiwały zbroje niemców i migotała różnobarwna odzież husytów, czerwone kielichy mieszały się z czerwonemi krzyżami na chorągwiach, powiewały grzywy końskie, błyszczały miecze, jeżyły się dzidy i okute cepy, przelatywały strzały i puszczone z procy groty; straszliwy trzask i chrzest oręża mieszał się z krzykiem walczących, rżeniem koni i tententem ich kopyt, co razem tworzyło ogłuszającą wrzawę.
Mieszkańcy Pragi bronili się niedługo, ponieważ wystąpili do boju w zupełnym nieporządku, i przednie zastępy za daleko oddaliły się od tylnych, przeto, nie zdołali oprzéć się porządnie następującemu nieprzyjacielowi. Kilku z nich padło, pozostali zaś, widząc bezskuteczność oporu, poczęli uciekać, przez co uczynili zamieszanie w szeregach tylnych jeźdzcy z okrzykiem zwycięztwa rzucili się naprzód, jak chmura przeładowana piorunami, bijąc uciekających i pędząc ich przed sobą.
Widząc taki niefortunny obrót rzeczy, pan Brouczek odzyskał przytomność i pędził co sił w kierunku winnicy; w tém ujrzał za sobą goniącą na koniu jedną z tych poczwar opancerzonych i, nim zdołał zdać sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, długa włócznia błysnęła tuż nad jego głową.
O dzido nieoceniona! Ty, sto razy posyłana przez swego właściciela do wszystkich dyabłów, a tam na brzegu Wełtawy nawet porzucona sromotnie, obsypywana całym szeregiem ironicznych i hańbiących przezwisk, tyś teraz jedyna wspaniałomyślnie zachowała życie naszego bohatera. Gdybym wiedział, że jesteś gdzie przechowana w jakiém muzeum między zardzewiałą zbroją husycką, odbyłbym pielgrzymkę do ciebie, i wdzięcznie ucałował twą stoczoną przez robaki rękojeść za to, żeś zachowała narodowi przy życiu najznakomitszego podróżnika, a mnie dostarczyła przez to sławy i wcale przyzwoitego honoraryum.
Właśnie w fatalnéj chwili dostałaś się, niewiadomo jakim sposobem, między nogi naszego bohatera, który zawadziwszy o ciebie, runął na ziemię jak długi, a koń z żelaznym jeźdzcem przesadził jednym susem przez leżącego i daléj, nie zatrzymując się, popędził w tłum walczących.
Więc pan Brouczek był między tymi kilku poległymi, o których wspomina historya; jednakże historya nie wié, że jeden z tych poległych znowu powstał, co prawda nieprędko, gdyż przez długi czas z obawy pozostał na ziemi, leżąc bez tchu, jak martwy. W pierwszéj chwili istotnie, skutkiem przestrachu, utracił przytomność, ale gdy ją napowrót odzyskał, wytrwał w swéj pozycyi jeszcze spory kęs czasu, przypuszczając nie bezzasadnie, że nie znajdzie się tak okrutny człowiek, któryby chciał się znęcać nad trupem.
Zatrzymując więc oddech, przysłuchywał się tylko wrzawie wojennéj, która na szczęście coraz bardziéj się oddalała. W końcu odważył się otworzyć oczy i, spojrzawszy w stronę, zkąd zgiełk pochodził, ujrzał jeźdźców jeszcze goniących husytów przed sobą, ale już w tak przyzwoitéj od niego odległości, że się odważył podnieść nieco głowę, aby się módz rozpatrzéć wokoło i cokolwiek naprzód podpełznąć, poczém znów udał martwego na chwilę, a po upływie kilku minut powtórzył to samo.
Tak czołgał się, jak płaz, brzuchem w kierunku winnicy, pomagając sobie przy téj czynności ostrożnie łokciami i kolanami, aby posuwanie się jego było jak najmniéj widoczne. Podczas téj operacyi przemyśliwał, czyby nie było dobrze, przeczekawszy bitwę w winnicy, udać się na górę Witkową do Żyżki, gdzie będzie mógł znaleźć bezpieczne schronienie przynajmniéj do czasu, dopóki powstanie w Pradze nie będzie stłumione.
Z tym zamiarem ostrożnie posuwał się naprzód i był już blizko winnicy, gdy, spojrzawszy poza siebie, ujrzał niespodziewaną zmianę na polu walki. Nowe liczne zastępy husytów, tym razem prowadzone systematycznie przez swych dowódzców, wyległy przez bramę Porzecką i Górską przeciw nieprzyjacielowi, który, nie czekając aż się przybliżą, począł zmykać ku rzece.
W tém usłyszał pan Brouczek zbliżające się od strony winnicy kroki i głosy i natychmiast wyciągnął się jak długi, udając martwego. Z téj właśnie strony podchodzili dwaj uzbrojeni mężczyźni, rozmawiając między sobą:
— Patrz, niemcy zmykają za rzekę — mówił pierwszy. — Prawdopodobnie Zygmunt chciał tylko sprobować, jak się w razie ataku będą bronili mieszkańcy Pragi.
— A początek nie był świetny — dodał drugi. — Zanadto się pokwapili; bez wodzów, bez porządku, łatwo byli pobici. Będą mieli naukę na przyszłość. O, patrz, i tu jeden leży; zdaje się, że jeszcze żyje.
Pan Brouczek, zmiarkowawszy z mowy, że to są, taboryci, poruszył się i, gdy z głębokiém westchnieniem napoły podniósł się z ziemi, ujrzał przed sobą wysokiego barczystego mężczyznę, o surowém wejrzeniu, z hełmem na głowie i żelaznym młotem w ręce, a obok drugiego, również wysokiego, ale o bladéj twarzy i płonących niezwykłym ogniem czarnych oczach. Czarny ubiór jego, czarna czapka w kształcie biretu na głowie; krucze włosy i broda, tworzyły dziwny kontrast z białością cery i czyniły na naszym bohaterze wrażenie wcale nieprzyjemne. U boku miał długi miecz, a pod pachą jakąś książkę w zatłuszczonéj, skórzanéj oprawie.
— Czyś raniony? — zapytał mężczyzna z młotem.
— Możem i otrzymał jaką ranę — zastękał Brouczek; — nie wiem, bom był nieprzytomny.
— Patrz, twój klok okrwawiony — zauważył nieznajomy.
— Okrwawiony? — krzyknął z przestrachem nasz bohater i w jednéj chwili stanął na równe nogi.
Z przerażeniem ujrzał krew na kloku i szybko począł opatrywać siebie na wszystkie strony, czy czasem jakim tajemniczym sposobem nie został raniony; jednakże nie znalazł nic, coby mogło to przypuszczenie usprawiedliwić.
Ta krew na kloku pana Brouczka pozostanie na zawsze nie rozwiązaną zagadką. Czy to był miód, rozlany w knajpie i na fioletowém suknie do krwi podobny, czy strzała jakiego husyty raniła konia nieprzyjacielskiego w téj właśnie chwili, gdy przeskakiwał przez naszego bohatera, i wytryskająca krew powalała odzienie, czy może wreszcie dzida Brouczka padając, ostrym końcem zraniła konia? — nie wiadomo, i bez wątpienia te wszystkie domysły Klio zaliczy między swe wieczne zagadki.
— Gdzież broń twoja? — pytał daléj męzczyzna z młotem.
— Doprawdy nie wiem, gdzie się podziała, — zaparł się niewdzięczny pan Brouczek swéj dzidy, leżącéj gdzieś tak już daleko, że nie spodziewał się więcéj jéj ujrzéć. — Oręż swój wpakowałem w bok koniowi nieprzyjacielskiemu podczas bitwy; koń się wspiął i... i...
— I kopytami cię ogłuszył — dokończył mąż. — Miecz twój więc musiał albo uwięznąć w boku konia, albo wypadł i ktoś go podjął.
— Pewnie, że tak było — potwierdził nasz bohater. — Ponieważ byłem ogłuszony, nie wiem, co się późniéj ze mną stało.
— A jakim sposobem aż tu się zabłąkałeś, tak daleko od reszty towarzyszy?
— Biegłem naprzód, chcąc z boku na krzyżowców uderzyć — łgał bez zająknienia się pan Brouczek, którego ta chwila krytyczna obdarzyła wielką przytomnością umysłu.
— Oho! to ty, jak widzę, znasz się i na różnych wybiegach; mógłbyś nawet hetmanem zostać — śmiał się mąż z młotem. — Ale zdaje się, żeś pachołek wcale tęgi, jakkolwiek niebardzo marsową masz minę.
Tytuł pachołka niezbyt przyjemnie zabrzmiał w uszach naszego bohatera, natomiast słowo „tęgi“ połechtało trochę jego miłość własną. Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, uczuł w sobie coś nakształt iskry męztwa i niemal bez strachu popatrzył na obu stojących przed nim mężów.
— Czemu tak obrzydliwie mówisz po czesku? — zapytał ten sam mężczyzna. — Czyż należysz do téj garstki niemców prazkich, którzy przyjęli naukę Husa?
Pan Brouczek zaprotestował przeciw posądzeniu go o pochodzenie niemieckie i znów powtórzył swą bajeczkę o długoletnim pobycie w cudzych krajach, skąd niedawno dopiero powrócił do ojczyzny.
— Abyś pomagał współziomkom w ciężkiéj walce? — pytał dalej męzczyzna.
Brouczek odpowiedział twierdząco.
— Podobasz mi się, bratku! Co myślisz o nim, księże Wacławie?
— Powiedz-no mi, czy się trzymasz nauki mistrzów prazkich? — zapytał Brouczka ksiądz taborycki.
Jak wiemy, postanowił sobie nasz bohater przejść na chwilę od husytów prazkich do taborytów, przeto odparł bez namysłu:
— Skoro mam rzec prawdę, powiem, że mi się nauka mistrzów prazkich wcale nie podoba, — a przypomniawszy sobie przygodę w knajpie, dodał: — Jestem także przeciw ornatom.
Tém zdobył ostatecznie serce księdza taboryckiego:
— Przeciw wszelkim szmatom i wszelkim okazałościom w nabożeństwie rzymskiém! — zawołał. — A więc skoro tak jest, to możesz do nas się zaliczyć. Hetman Chwal przyznał tobie waleczność, będziesz więc miedzy braci taborytów zapisan.
— Chodź z nami na górę Witkową! — dodał Chwal.
Brouczek zgodził się i obok Chwala-Rzepickiego z Machowic, hetmana taboryckiego, i głośnego księdza Wacława Korandy, szedł ścieszką między winogradem, częścią stratowanym, pod górę, na szczyt dzisiejszego Żyżkowa.