Wycieczki pana Brouczka/Tom II/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Hetman Chwal szedł przodem, a Koranda z tyłu obok nowo kreowanego taboryty, wykładając mu swe poglądy o zachowaniu postów, o świętach kościelnych, o używaniu łaciny podczas nabożeństwa, o czci świętych, modlitwach za umarłych i o wielu innych tajemnicach nauki taborytów.
Pan Brouczek im dłużej słuchał, tém bardziéj stawał się roztargnionym; nawet męki czyscowe, które ksiądz zaliczał do rzędu wymysłów, nie mogły go zająć; w duchu posyłał nudnego towarzysza na same dno piekła. Takie wychudłe blade oblicze, iskrzące się oczy, a do tego ogromny miecz u boku... nie, to nie towarzysz dla naszego pana Brouczka.
Ksiądz naraz przerwał swój wykład i, zatrzymawszy się, spojrzał tak przenikliwym wzrokiem na naszego bohatera, że ten aż zadrżał ze strachu.
— Czego tak się patrzysz na mnie? — zapytał z cicha Koranda.
— Nic, nic.., wielebny ojcze — wybełkotał Brouczek. — Pomyślałem tylko, że macie doskonały oręż u boku.
— Chciałbyś mi oczy wykłuć mym mieczem?
— Ja... wam... ja? oczy wykalać? — jąkał się cały zmieszany nasz bohater, nie przypuszczając, że wykalać czém oczy w staréj czeszczyznie znaczy to samo, co dziś wyrzucać coś komu[1].
— Wiedz, że w chwilach, gdy jedno ramię może stanowić o zwycięztwie w walce o prawa bozkie, i ja noszę miecz u boku, — mówił Koranda — a gdybym w najgorszym razie zmuszony był swe ręce, poświęcone służbie bożéj, pokalać krwią ludzką, jużbym nigdy nie tknął kielicha ze świętą krwią Chrystusa[2].
Po téj chwilowéj przerwie w dalszym ciągu wygłaszał swe uwagi, tyczące się religii; ale pan Brouczek nie słuchał go więcéj. Myśl jego zaprzątały w téj chwili inne rzeczy.
Z początku chętnie postępował pod górę, ale stopniowo poczęły mu przychodzić na myśl różne prawdziwe i wymyślone historyjki o Żyżce: te gwoździe, które groźny starzec wbijał w tonsury księży; te ofiary, zabijane przez niego własnoręcznie, lub palone żywcem i t. p. okropności. Z trwogą więc myślał o téj chwili, gdy stanie przed obliczem groźnego wodza taborytów.
Na wierzchołku góry, w stronie zwróconéj ku Pradze, stał czworoboczny budynek ze strzelnicami, otoczony fosą i murem z kamienia i gliny. Bohaterowie nasi około tego budynku przeszli i zwrócili się ku stronie południowéj, gdzie widać było drugi taki sam budynek na grzbiecie góry, również murem i fosą otoczony. Obok niego wznosiła się jakaś wieża w rogu jednéj z ogrodzonych winnic, pokrywających całą tę stronę południową.
— Jeśli chcesz zostać wodzem, o czém sądzę z twego fortelu atakowania niemców z boku, będziesz miał u Żyżki doskonałą szkołę, — mówił z uśmiechem Chwal Rzepicki do pana Brouczka, gdy z trudem dostawali się pod górę na jéj grzbiet po spustoszonéj winnicy. — Patrz, jak szybko i tanio pobudował tu sobie twierdzę, jak ją doskonale okopał i ogrodził. Nasze wojsko leży na wązkim szczycie góry między dwiema temi twierdzami, które go bronią ze wschodu i zachodu, zaś od północy broni niemal prostopadle spuszczający się bok góry; również i południowa jéj część, jak to widzisz, niezbyt dostępna, témbardziéj, że znaczną przeszkodę dla nieprzyjaciela stanowią winnice i ich ogrodzenia. Żyżka swém jedném okiem umié doskonale zbadać miejscowość i wszystko na swą korzyść wyzyskać; oto naprzykład ta wieża u rogu winnicy znakomicie mu się przydała do wzmocnienia wschodniéj części twierdzy.
W trakcie téj rozmowy wdrapali się na szczyt góry, i wyszedłszy przez rozbity kawał muru, okalający winnicę, ujrzeli przed sobą wojsko taborytów.
Były tu rozlokowane liczne oddziały wojowników, między którymi znajdowały się kobiety i wyrostki. Część taborytów nosiła pancerze i hełmy, zaś większość była odziana w zwyczajne kabaty skórzane lub sukienne, krótkie suknie, spodnie i bóty; niektórzy mieli długie suknie lub płaszcze, a na głowie kaptury, niekształtne kapelusze lub czapki. Wielu z nich nosiło na piersiach wyszyty kielich z sukna czerwonego.
Bronią ich były dzidy, oszczepy, cepy okute, palcaty, samostrzały i miecze; część miała prócz tego podługowate tarcze drewniane, obciągnięte skórą lub płótnem i pomalowane. Bronią wyrostków były proce, przeznaczone do rzucania kamyków. Kobiety i dziewczęta chodziły z głowami nieokrytemi, albo nosiły długie czepki, wstążką wokoło czoła przewiązane; odzienie ich składało się z koszuli grubéj i prostej spódnicy; część nosiła prócz tego kabaty lub płaszcze; twarze ich były, jak i u mężczyzn, ogorzałe, a silna budowa ciała i iskrzące się oczy dodawały im tém więcéj uroku.
Niektórzy z wojowników stali dotychczas na północnéj stronie góry, zkąd można było śledzić przebieg walki na polu Szpitalném; inni zaś siedzieli na ziemi, ożywioną prowadząc rozmowę o bitwie, właśnie kończącéj się teraz; znaczna liczba mężczyzn, kobiet i wyrostków była zajęta pracą zabezpieczenia schroniska, gdzie kończono murowanie ściany obronnéj. Między nimi można było spostrzedz tu i owdzie księży brodatych, ubiorem niemal nie różniących się od ogółu. Niektórzy z nich mieli pod pachą biblię, albo kielich w ręce.
Nad całym tym tłumem powiewał na wysokiéj żerdzi długi czarny proporzec z czerwonym kielichem.
Chwal z Machowic przywiódł nowego taborytę przed jednookiego wówczas jeszcze wodza, który, żelazny miecz w pochwie trzymając w ręce, siedział na kłodzie, jak na tronie, u pochyłości góry i patrzył na obóz nieprzyjacielski za Wełtawą, do którego wracała właśnie jazda niemiecka po skończonéj walce.
Im bliżéj pan Brouczek podchodził, tém większy strach uczuwał na widok strasznego wodza taborytów, a gdy stanął przed Żyżką, tak był trwogą zdjęty, że ani jego obliczu, ani ubiorowi nie był zdolny przypatrzyć się, czego należy tém bardziéj żałować, że w starych świadectwach bezskutecznie dotychczas szukamy dokładnéj podobizny największego bohatera narodowego.
Pamiętna konferencya Jana Żyżki z Maciejem Brouczkiem trwała bardzo krótko.
Chwal pierwszy zaczął mówić:
— Przyprowadzam ci nowego taborytę, bracie Żyżko; ja i ksiądz Koranda spotkaliśmy się z nim na dole na polu Szpitalném, gdzie mężnie bił się razem z Prażanami, i na własne jego żądanie przyjęliśmy go do siebie.
Drżący pan Brouczek czuł, jak jedno bystre oko Żyżki przenikliwie spoczęło na nim, i wkrótce usłyszał jego gruby głos:
— Zdaje mi się, żeś dotychczas gorliwiéj służył swemu brzuchowi, niż Panu Bogu. No, u nas szybko się pozbędziesz grzesznego sadła. Jak się nazywasz?
— Maciej Brouczek — wyjęknął, drżąc cały, nasz bohater.
— Dobrze. Otóż, bracie Macieju, hetman Chwal zaliczy cię między swoich cepników i wyćwiczy w kunszcie wojskowym wedle naszego systemu. Teraz ruszaj i pomagaj pracującym na murach. Bądź zdrów!
Chwal odszedł z Brouczkiem do oddziału cepników, którzy pozdrowieniem lub ściśnieniem ręki powitali nowego brata, poczém zaprowadził go do mężczyzn i kobiet, pracujących około murów.
— Jesteś silny, bracie, możesz podawać kamienie — rzekł mu i sam powrócił do cepników.
Brat Maciej rad był wprawdzie, że posłuchanie u Żyżki się skończyło, ale natomiast robota, dana mu na samym wstępie, bardzo mało go pocieszała.
— Piękne powitanie! — mruczał sobie — mam podawać kamienie, jak prosty robotnik. To nawet i dla żołnierza niestosowna robota. Zdaje mi się, żem wielkie głupstwo zrobił. Mieszczanie prazcy przynajmniéj umieją gościa przyjąć. Janek z pod dzwonu, jakkolwiek narwany, ale na gościnę u niego, prócz może téj sypialni obrzydliwéj, narzekać nie mogę. A mogłem sobie teraz po skończonéj bitwie siedziéć spokojnie, przy kwarcie miodku w gospodzie, lub za stołem z misami u Domszyków. Zgłupiałem, strasznie zgłupiałem!
Wkrótce przekonał się, że praca jego nie była także zabawką. Musiał dźwigać ciężkie bryły, aż się uginał pod niemi, a stary, siwobrody taboryta, brat Stach, któremu Żyżka polecił dozór nad robotnikami, napędzał go ustawicznie do pośpiechu. Zmęczony już przechadzką po Pradze, biegiem do boju i w końcu drogą na górę Witkową, musiał jeszcze i teraz przy upale pracować, aż go wszystkie członki rozbolały, a po zarumienionéj twarzy spływały grube krople potu. Na domiar jeszcze i taborytki śmiały się z jego nieustannych westchnień i smutnego wyrazu oblicza.
Jak żyje, nigdy nie dotknął się tak prostéj pracy, a teraz musiał dźwigać ciężary, jak najlichszy najemnik przy budowaniu domów. On, właściciel trzypiętrowéj kamienicy! Gdyby to jego przyjaciele zobaczyli go w takich opałach!
Ledwie nie rozpłakał się biedak.
Gdy wreszcie robota była niemal skończona, upadł jak martwy na ziemię, spoglądając z gorzkim uśmiechem na ręce poranione i pełne krwią nabiegłych pęcherzy.
Po krótkim wypoczynku i ochłodzeniu się wietrzykiem wieczornym, smutnie zapatrzył się w przestrzeń przed siebie. Wspomniał, jak niedawno jeszcze w stuleciu dziewiętnastém zabłakał się raz podczas przechadzki na Żyżków i jak właśnie z tego samego miejsca spokojnie patrzył na musztrę wojsk, pod koszarami się odbywającą, na przedmieście Karlińskie, na rzekę błękitną, po któréj powoli sunęły się dwie tratwy, na wesołą okolice Libni i na Stromówkę. Mój Boże, jakaż to okropna zmiana! Teraz widzi przed sobą tę samą okolice, tę samą Wełtawę, wszystko to samo; a jednak wcale inaczéj wygląda to w stuleciu piętnastém. Zamiast koszar pod Karlinem rozciąga się pusty plac z kilku domkami zaledwie; w przeciwnéj stronie po pagórkach od mizernéj wioszczyny Libni, aż do Podbabia same winnice tylko: zamiast fabryk holeszowickich, szeroka łąka pusta, a na niéj wojownicy stoją taborem; inne tabory rozlokowały się przy Letniéj, przy Oweńcu i na Stromówce. Cała ta okolica pokryta namiotami krzyżowców, którzy tu i owdzie uwijali się, jak mrowie, połyskując niezliczoną ilością zbroi różnego gatunku. Teraz dopiero poznał pan Brouczek tę straszliwą siłę, którą szaleni husyci spodziewają się przemódz. Nie mógł żadną miarą pojąć téj lekkomyślności i był tego zdania, że wszyscy oni szwankują na umyśle.
Stary brat Stach, który siadł koło niego, ozwał się naraz, jakby odgadł jego myśli:
— Truchlejesz, bracie, na widok téj liczby nieprzyjaciół i sądzisz może, żeśmy powaryowali, spodziewając się ich zwyciężyć. Ha, nie byłeś świadkiem bitwy pod Sudomierzem, nie widziałeś tych w żelazo okutych rycerzy, walczących z nami, garstką wieśniaków obdartych, których jedynemi szańcami było dwanaście wozów, a jedyną twierdzą — Bóg. Więcéj niż pięciu nieprzyjaciół szło wtedy na każdego z nas i kopytami końskiemi chciano nas wówczas stratować. Ale Pan Bóg rozkazał słońcu, aby przed czasem zaszło, i w ciemności nieprzyjaciele bili samych siebie, a myśmy ich resztki cepami zmusili do ucieczki. Nie byłeś pod Niekmierzem, bracie; nie słyszałeś straszliwego trzasku cepów naszych, gdyśmy pod Porzeczą rozbili wojsko królewskie. Mam w Bogu nadzieję, że i tu Zygmunt będzie umykał przed nami, razem ze swoimi miśnieńcami, turyngami, bawarami i z całém plemieniem niemieckiém, i ze wszystkiemi innemi narodami. Bóg jest z nami i błogosławi naszemu orężowi, ponieważ patrzy w czyste serca nasze i wié, że nie wojujemy dla sławy marnéj lub zysku, ale występujemy w obronie kraju własnego i prawdy świętéj.
Brat Maciéj (tak go i my teraz będziemy nazywali), odpoczął wprawdzie nieco, ale natomiast uczuł głód niemały, co zresztą było rzeczą bardzo naturalną po takiej fizycznej pracy i po tylu przeprawach od czasu wczesnego obiadu u Domszyka. Myślał więc wciąż o kolacyi i znowu żałował, że porzucił Pragę, gdzie mógł teraz właśnie zajadać znakomitą wieczerzę, przyrządzoną wprawną ręką Magdaleny. Na dobroć jedzenia u taborytów mało liczył. Wyrzucał więc teraz sobie, że, powziąwszy zamiar przeniesienia się do nich, zapomniał o tak ważnéj rzeczy.
Tymczasem brat Stach ciągnął daléj:
— Dziękuję Bogu, że mi pozwolił na starość doczekać się chwili wybawienia. Strawiłem życie całe w poniżeniu i trudach; widziałem, jak pan uciska poddanego, bogaty biedaka, jak brat bez litości gniecie brata, za własnym tylko uganiając się zyskiem i za grzesznemi rozkoszami świata; widziałem, jak księża, mając na ustach miłość ku Bogu i bliźnim, sercem lgną do różnych marności świeckich i miłują tylko samych siebie, szukając bogactw i znaczenia, zbytkując i kupcząc świętością swego powołania. Widziałem to wszystko i mówiłem sobie, że snadź zbliża się już chwila, kiedy świat w swych nieprawościach zaginie. Aż tu zaświeciła gwiazda Betleemu, niebieska gwiazda, po któréj poznałem poranek nowego życia. Tam, na grodzie Kozim, ujrzały me oczy mistrza, zesłanego przez Boga, uszy me słyszały z ust jego słowa prawdy czystéj. A gdy doleciała mnie wiadomość o męczeńskiéj śmierci jego, zacisnąłem pięści, zazgrzytałem zębami, okułem cep swój i opuściłem swą chatkę. Jedyném pragnieniem mojém było: oddać życie swoje za Prawdę Bożą. Stara ręka moja ledwie cep udźwignie, a mimo to już w trzech potyczkach wywijałem nim w najpierwszych szeregach. Miecze i strzały nieprzyjaciół jakby naumyślnie omijały mą głowę siwą; ani kropli krwi dotychczas nie przelałem jeszcze za wiarę. Ale teraz jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że zobaczę bitwę, najstraszniejszą ze wszystkich stoczonych dotychczas, i że w niéj znajdę nakoniec śmierć chwalebną za Kielich i zakon Pański.
— A kiedy będziemy jedli wieczerzę? — zapytał brat Maciéj.
Starzec zdziwiony spojrzał na niego, nie mogąc na razie oswoić się z tym nagłym zwrotem od rzeczy niebieskich do najbardziéj materyalnych ziemskich. Po chwili w milczeniu wyjął z torby i pasa duży kęs czarnego chleba z serem i, podając go Brouczkowi, rzekł:
— Przyjmij moją wieczerzę, ledwiem się jéj dotknął; stary mój żołądek codzień bardziéj słabnie i niewiele dbam teraz o pokarm ziemski. A chociaż mamy w taborze dosyć jadła, są to wszystko rzeczy jaknajprostsze, gdyż grzechem byłoby karmić jakiemiś przysmakami to nędzne schronienie duszy, a przyszłe legowisko robaków.
Brat Maciéj wziął z pewném wahaniem chleb z serem i, patrząc nań, sposępniał jak noc.
— A to mi piękna wieczerza! — ubolewał w duchu, — kawał czarnego, jak ziemia, i twardego, jak podeszwa, chleba, a w dodatku ser; gdyby to jeszcze ser uczciwy, ale — wstyd mówić. Myślałem, że przynajmniéj będę miał kawałek mięsa i jaką bułkę dobrą. Brouczku, Brouczku! gdzieś ty swój rozum utracił!?...
Głód zmusił go do jedzenia suchego chleba, od którego rozbolały mu szczęki, i trochy sera, który pozostawił mu w ustach nieprzyjemny zapach po sobie.
— A gdzie tu można dostać czegokolwiek do picia? — zapytał od niechcenia.
Brat Stach odpiął od pasa i podał mu okrągłą drewnianą buteleczkę.
Brat Maciej wziął ją niedowierzająco i przytknął do ust, ale natychmiast odrzucił od siebie i ze skwaszoną miną zawołał:
— Ależ to czysta woda!
— Ano, tak, czysta, świeża woda; przed chwilą zaczerpnąłem jéj na dole ze studni.
— A piwa tu czasem nie macie?
— Mieliśmy dziś jeszcze, ale już wyszło. Żyżka dba o to, aby bracia mieli zawsze porcyę piwa dla posilenia się. Jednakże podczas marszu zwykle tylko wodę pijamy. Gdy podchodzimy do jakiego miasta przyjacielskiego, Żyżka często naprzód pisze: „My do was, da Bóg, wkrótce zawitamy; miejcie tylko chleb i piwo dla ludzi i obrok dla koni przygotowany.“ A bracia wszystko, co mają, oddają do naszego rozporządzenia. Każdy z radością ofiarowuje całe mienie swoje na usługi ogółu. Przecież jesteśmy jedną rodziną dziatek bożych. Rycerz równy prostemu wieśniakowi; wszyscy w naszém wojsku jesteśmy bracia. Żaden z nas nie żąda wyniesienia się nad drugich, ani téż pragnie lepiéj żyć od innych. Każdy pracuje dla ogółu. Wszyscyśmy sprzedali swoje majątki, ojcowizny swoje, i pieniądze złożyliśmy w kadzi, umieszczonej na Taborze, z któréj bierzemy na ogólne potrzeby.
Gadatliwy starzec umilkł, usłyszawszy rozlegający się z dołu głos dzwonu. Właśnie słońce zachodziło, a na błękicie nieba przepływały chmurki. Mrok począł okrywać namioty krzyżowców, szeroko po drugiéj stronie Wełtawy rozbite. Z różnych stron Pragi ozwały się dzwony, najpierw z jednéj, potém z drugiéj i z trzeciéj wieży, tu silniéj, tam ciszéj, rozmaitemi dźwiękami, zlewając się w jeden wspaniały, poważny hymn do Boga.
— To jakieś długie i uroczyste dzwonienie, — powiedział brat Maciej.
— Nieszpory z powodu jutrzejszéj niedzieli — objaśnił brat Stach.
— Nieszpory przed niedzielą? A przecież dziś mamy piątek dopiero — zawołał brat Maciej, przypominając sobie, że jadł wczoraj, przed swém nieszczęsnem wyjściem na Hradczany, zwykłą czwartkową potrawę: groch z wieprzowiną.
— Mylisz się, dziś mamy sobotę, dzień świętéj Małgorzaty — odparł Stach.
— Właśnie dlatego dziś piątek. Wszak wczoraj, to jest we czwartek po obiedzie, przypomniałem sobie, alem na wieki potém zapomniał, że trzeba po drodze na Hradczany kupić jakiś podarek dla swéj gospodyni z powodu jéj imienin dzisiejszych — mówił daléj Brat Maciej, i w duchu dodał: — Pięknie obchodzę jéj imieniny!
Stach nie dał się atoli przekonać, a Brouczek zaprzestał dalszego dowodzenia.
Był już dobrze senny po całodziennym trudzie. Obecnie w myśli uśmiechnęła się mu nawet i sypialnia u Domszyka ze swemi pierzynami i łożem wysokiem. Z jaką rozkoszą teraz po dobréj kolacyjce, odpocząłby sobie w téj bezpiecznéj i spokojnéj komnatce na miękkiéj pierzynie! A tu tymczasem musi spać na twardéj ziemi pod gołem niebem, a w dodatku wśród dzikiego uzbrojonego ludu.
Postanowił sobie, aby przy pierwszéj lepszéj sposobności rzucić ten obóz Żyżki, ukryć się gdzieś w lasach, a natychmiast po stłumieniu powstania wrócić do Pragi. Takie towarzystwo wcale nie dla niego. Każdego urwipołcia nazywać bratem! gdybyż przynajmniéj dobrze zapijali owo braterstwo! Ale gdzie zaś! Brat tu, brat tam, a mimo to, postawią cię pod murem, abyś kamienie podawał. Musisz karmić się czarnym chlebem, zapijać wodą, spać na gołéj ziemi, a skoro masz pieniądze, natychmiast oddawaj im do jakiejś tam kadzi! Pięknie dziękuję za takie stosunki!
Z temi słowy ciaśniéj przywiązał sobie kaptur na głowie, aby mu co nie wlazło w ucho, okrył się klokiem i zamierzał spać się położyć.
Ruch wszelki w obozie właśnie w téj chwili ucichał, ale natomiast naraz rozległ się silny głos, na który każdy mimowoli musiał zwrócić uwagę. Brat Maciéj odwrócił także głowę i zobaczył Korandę, stojącego na pagórku wśród braci, którzy się do niego tłumnie cisnęli. Stach także opuścił swe miejsce obok Brouczka i przystąpił bliżéj do mówcy.
W ostatnich promieniach zachodzącego słońca zarysowywała się wysmukła postać bladego księdza, którego oczy pałały niezwykłym blaskiem, a ręce wyciągnięte były w kierunku obozu krzyżowców. Mówił z „Objawienia świętego Jana“ o smoku ognistym, siedmiogłowym, z siedmiu koronami, który przyszedł zgubić niemowlę, z niebieskiéj pani zrodzone, — Prawdę...
— Ach, cóż to za impertynencya! — oburzył się brat Maciej. — Kazanie w nocy, gdy człowiek po całodziennéj robocie chciałby przynajmniéj zasnąć spokojnie!
Owinął głowę klokiem, obrócił się na drugi bok, aby nie słyszéć gwaru. Jednakże silna, płomienna mowa Korandy, pomimo okrycia, przenikała do uszu brata Macieja, który po długiém przewracaniu się na różne strony w końcu z gniewem usiadł na ziemi i tylko uszy zatkał sobie palcami. Mimo to słyszał dość długo jeszcze i głos Korandy, i okrzyki rozentuzyazmowanych braci i sióstr.
Wszystko dopiero wtedy ucichło, gdy zupełny zmrok zapadł i na dole ukazały się ognie, zapalone tak w obozie krzyżowców, jak i w taborze Żyżki. Niektóre z nich oświecały grupy stojących tu i owdzie ludzi i postać mówcy z wzniesionemi do góry rękoma, który w swym zapale chciał, jak się zdawało, wzbić się do nieba.
Kazanie zakończyły ogłuszające okrzyki słuchaczów.
— Chwała Bogu! — odetchnął brat Maciej i znowu położył się na ziemi. Wtém rozległ się śpiew:

Bozkich praw obrońcy,
Miejcie ufność w Panu,
Czerpcie siłę z niebios
I wierzcie niezłomnie,
Że z pomocą Boga
Zawsze zwyciężycie!

Z początku nuciła nieliczna tylko garstka, ale stopniowo zwiększała się liczba głosów i drugą zwrotkę pieśni śpiewano już ogromnym chórem:

Pan każe się nie bać
Tych, co ducha gnębią;
Każe oddać życie
Za miłość i wiarę.
Przeto naprzód, bracia!
Podnieście się duchem!

— A Boże święty! takie hałasy, że żadną miarą, usnąć nie można — narzekał w duchu zrozpaczony brat Maciej.

Na zakończenie musiał jeszcze posłuchać następnych zwrotek piosnki taborytów:

Chrystus wszystkie nam nagrodzi
Przecierpiane męki.
Kto za niego życie odda,
Wiecznie będzie żył;
Chwała sprawiedliwym,
Co za prawdę giną!

Dla tego, mężowie
Stanu rycerskiego,
I łucznicy, i cepnicy
Z ludu rozlicznego,
Wspominajcie wszyscy
Na pana hojnego!
Nieprzyjaciół się nie bójcie,
Wobec wrogów mężnie stójcie!

Coraz głośniéj rozbrzmiewała się z tysiąca piersi wydobyta ta pieśń prośby, pełna wiary gorącéj i siły, pieśń, ułożona wedle podania, przez samego Żyżkę, pieśń, która była późniéj świadkiem sromotnéj ucieczki wrogów, ze szczytu góry Witkowéj spływała niżéj a niżéj i rozlewała się szeroko po okolicy, ginąc gdzieś daleko w przestworzu.
Gdy skonała, obóz Żyżki ułożył się do snu.
Brat Maciej nakoniec doczekał się tak gorąco upragnionéj ciszy; usnął, kołysany łagodnemi tonami psalmów, śpiewanych zcicha przez brata Stacha, obok siedzącego.
I przyśnił się naszemu bohaterowi ognisty smok o siedmiu głowach, i pani w koronie gwieździstéj, która wszakże powoli przemieniła się w powabną córę Domszyka...







  1. Więc zapytanie Korandy znaczy mniéj więcéj: „Czyż masz mi do zarzucenia, że ja, ksiądz, noszę miecz przy sobie?“(Przyp. tłum.)
  2. Kroniki powiadają, że ten sam ksiądz taborycki, który na pamiętném zebraniu w Krzyżku wołał, iż czas, aby lud, zamiast lasek pielgrzymich, chwycił się miecza; który tak zapamiętale wiódł uzbrojone tłumy na zniszczenie klasztorów; którego Eneasz Sylwiusz, spotkawszy o wiele późniéj w Taborze, nazwał „starém dyabła narzędziem;“ ten sam ksiądz Koranda przestał jeszcze tegoż 1420 r. odprawiać mszę świętą aż do śmierci, a to dla tego, że broniąc się na Przybenicach, razem z oblężonymi rzucał kamienie z wieży na dół na nieprzyjaciół, przypuszczał więc, że może i nie jednego śmiertelnie ugodził.(Przyp. aut.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.