Wycieczki pana Brouczka/Tom II/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

O słońce wielkiego, wiekopomnego dnia! Ty, coś przyświecało skromnéj garstce bohaterów, jakich niewielu było w dziejach ludzkości; coś pokazało przed światem, co może naród maluczki ale pełny zapału i gotowy do ofiar największych; ty, pochodnio niebieska, coś zaświeciła nad górą Witkową, aby bohaterskich przodków naszych czoła przystroić gloryą sławy nieśmiertelnéj! O słońce, którego odblaski i teraz jeszcze, po setkach lat, rozpłomieniają i pobudzają do silniejszego bicia omdlałe serca potomków! Ile uczuć się kryje w piersiach czeskich, ile słów gorących posiada nasz język — wszystko to winno było spłynąć w jedną odę podniosłą, witającą twój wschód tryumfalny na złotem purpurowém niebie!
Ale z czasem zmienili się ludzie! Niezliczoną ilość razy już wschodziłoś, jak wówczas nad górą Witkową, ale już nigdy nie widziałoś tak wielkich mężów bożych, a po upływie kilku stuleci świecisz dziś nad pokoleniem mizerném bez prawdy i siły, bez zapału, który kazał niegdyś ostatnią krwi kroplę przelać za ideał ukochany; nad pokoleniem, które ledwie pojmuje ów wielki czyn przodków i uśmiecha się na wzmiankę o nim, uważając go za starodawną bajkę cudowną, dziś już cokolwiek za nudną. Nie zdolne pojąć onych ofiar wielkich, onego zapału, usprawiedliwia się innemi obecnie czasami i stosunkami; nie chce słuchać nawet opowiadań z lat ubiegłych i składa ręce na piersi lub wzrusza ramionami tylko. O zachodzące słońce naszéj siły, przeszłości naszéj! czyż znowu zaświecisz i czy znajdziesz poetę, któryby powitał ciebie z zachwytem, a nie prostém słów dzwonieniem, tak słabą karykaturą, jak ja?!...

∗             ∗

— Wstawaj, bracie Macieju, już czas!
Brouczek przetarł oczy i ujrzał nad sobą pomarszczoną twarz brata Stacha, który mu podawał ciężki, gwoździami nabijany cep i kęs chleba z serem. Brat Maciej wziął jedno i drugie z ciężkiem westchnieniem i...
Ale nie będę szczegółowo opowiadał, jak nasz bohater przepędził pół dnia téj niedzieli, która pozostanie dla niego najsmutniejszém wspomnieniem w życiu. Nadmienię tylko ogólnikowo, że dziś już nie podawał wprawdzie kamieni, ale natomiast słuchał kazania księży taboryckich ze śpiewaniem nabożném braci i przyjął — nie rad wyznaję, ale prawda przedewszystkiém — przyjął komunię pod obiema postaciami zwyczajem taborytów przy prostym, obrusem tylko nakrytym stole, za którym stał ksiądz bez ornatu, odprawiający nabożeństwo w języku czeskim.
W południe podały siostry taboryckie bratu Maciejowi obiad niedzielny, składający się z kisielu, czyli polewki, któréj smak i dobroć zachowuje pan Brouczek w tajemnicy ze względu na dawnych przodków naszych, kawałka mięsa gotowanego, żytniego chleba i z naparstka, wedle miary brata Macieja nie więcéj, jak z naparstka podłego piwa.
Gdy po takim obiadku oddawał się najposępniejszym rozmyślaniom, błysnęła mu naraz nowa myśl zbawienna. Mianowicie przypomniał sobie owe przejście podziemne, którém dostał się do piętnastego stulecia; tą samą droga przecież możnaby dostać się napowrót do dziewiętnastego!
To go wprawiło w tak dobry humor, że z uśmiechem zatarł ręce i niemal nie skakał z radości.
Wkrótce jednak trochę ochłonął, zadawszy sobie pytanie, czy możliwe jest takie przechodzenie przejściem podziemném z jednego do drugiego stulecia? Ale natychmiast pocieszył siebie: „Skorom tędy dostał się do piętnastego stulecia, czemużbym nie miał do dziewiętnastego napowrót przejść?“ Przyszło mu na myśl, że drzwi ukryte, prowadzące do skarbca króla Wacława, były z jednéj strony spróchniałe i zjedzone przez robactwo, a z drugiéj zupełnie nowe, więc musiały zapewne tworzyć granicę między obu wiekami. Gdy te drzwi zamknął, ujrzał się naraz w stuleciu piętnastém; teraz więc w ten sam sposób dostanie się do Pragi nowoczesnéj.
Ale tu znowu pytanie: jak się wydostać z téj jamy, do której wleciał na Hradczanach, a od któréj poczynało się przejście. Gdyby się nawet nikogo i nie dowołał, aby mu spuścił drabinę, to w najgorszym razie wróci do Pragi husyckiéj, ale, pierwéj zaopatrzywszy się w żywność, przeczeka w bezpieczném schronieniu pod ziemią do chwili, gdy miasto będzie zdobyte i pierwszy gniew nieprzyjaciół ostygnie; a wówczas, kiedy już znowu zapanuje pokój i porządek, życie i w tém piętnastém stuleciu będzie wcale znośne.
Byłby chętnie natychmiast uciekł od taborytów, to atoli było niemożliwe w téj chwili. Żyżka dostrzegł w obozie nieprzyjacielskim jakiś ruch niezwykły i, przewidując atak, kazał swoim być w pogotowiu. Skutkiem tego rychło stanęli na wskazanych sobie miejscach strzelcy, cepnicy i wojownicy innéj broni. Część cepników pod dowództwem Chwala stanęła u zachodniéj forteczki; między nimi właśnie był brat Maciej, który stał w ostatnim rzędzie na samym krańcu strony północnéj. Ze swego stanowiska mógł doskonale widzieć, co się działo na polu Szpitalném i daléj za rzeką.
Tam we wszystkich kierunkach można było poznać ruchy złowieszcze. Oddziały jeźdźców i pieszych przechodziły z miejsca na miejsce, rozdzielając się lub łącząc w szeregi; zwłaszcza wielki ruch dawał się widzieć w obozie miśnieńców i Alberta austryackiego.
Mieszkańcy Pragi także widocznie spostrzegli przygotowania w taborze nieprzyjacielskim, ponieważ gęste ich zastępy stały na murach miejskich i w bramach, przygotowane do boju i pilnie śledzące ruchy nieprzyjaciół.
Nakoniec około godziny czwartéj po południu, ruszyli konni miśnieńcy z węgrami i austryakami, około dwudziestu pięciu tysięcy, do Wełtawy, i rychło przepłynęli na drugą stronę. Opodal za rzeką zostały jeszcze trzy oddziały krzyżowców w rezerwie.
Z miasta ozwał się dzwon na trwogę i rozległy się krzyki ludu.
Brat Maciej czuł jakby zbliżanie się sądu ostatecznego. Z przestrachem patrzał, jak pole Szpitalne zapełniało się powoli nieprzyjacielem, który w końcu ruszył nie na Pragę, ale w stronę przeciwną, na wschód, rozdzielając się na dwie części tak, aby zewsząd otoczyć górę Witkową.
— Bracia mili! — rozległ się głos Żyżki. — Nastała stanowcza chwila. Wkrótce, da Bóg, pokażemy królowi wiarołomnemu, jak się bić umiemy za bozkie i własne prawa! Już idą na nas ci nieprzyjaciele prawdy i ziemi czeskiéj; ufajmy w pomoc Pana! Bądźmy gotowi! Niech każdy pilnuje swego stanowiska i słucha swych hetmanów. Niech Bóg nas wspiera!
— Zwyciężymy lub zginiemy! — zagrzmiał zgodny okrzyk w całym obozie, i zaraz ozwała się pieśń:

— „Bozkich praw obrońcy.“

Jeszcze ostatnia strofka nie przebrzmiała, gdy usłyszano ogromny krzyk, szczęk oręża i dźwięk trąb od strony wschodniéj, którędy właśnie jazda nieprzyjacielska, ze względu na niewielką spadzistość góry, zdołała się wedrzéć na szczyt i pędziła wprost na forteczkę. Taboryci nie spodziewali się tak nagłego i silnego ataku z téj strony, skutkiem czego nieliczni obrońcy forteczki, przestraszeni krzykiem nadbiegających nieprzyjaciół, poczęli pierzchać zaraz przy pierwszém natarciu, a krzyżowcy zdołali zająć już wieżyczkę w rogu muru, okalającego winnicę. Część ich, zsiadłszy z koni, z okrzykiem zwycięztwa poczęła się wdrapywać na mury, gdzie pozostało z trzema kobietami zaledwie kilku taborytów, którzy, nie mając łuków, rzucali kamienie na atakujących i bronili się bohatersko; zwłaszcza jedna kobieta wysokiego wzrostu, z rozpuszczonemi włosami czarnemi, stojąc na murze twierdzy, muskularnemi rękoma podnosiła duże kamienie ponad głowę i z siłą rzucała je na miśnieńców. Gdy pozostali poczęli upadać na duchu, ona zawołała silnym głosem:
— Przed Antychrystem nie powinien ustępować wierny chrześcianin!
A nie mając już kamieni, poszła z gołemi rękoma w zapasy z wdrapującym się na mur krzyżowcem; gdy w tém oszczep jego towarzysza przeszył piersi bohaterki, która, padając na dół między atakujących, pociągnęła za sobą i mocującego się z nią miśnieńca.
W tak krytycznéj chwili nadeszła pomoc. Żyżka z częścią swoich wojowników pierwszy pośpieszył pod forteczkę i stanął na murze, wywijając swym mieczem i zachęcając braci do walki. W zapale nieostrożnie pochylił się nieco, z czego skorzystał jeden z nieprzyjaciół, chwyciwszy go za nogę i ciągnąc z muru; zdawało się, że dzielny wojownik już zginie. Wtém nagle zjawił się brat Stach i z młodzieńczą siłą zadał swym cepem śmiertelny cios żołnierzowi niemieckiemu, a kilku pośpieszających z pomocą cepników wciągnęło wodza napowrót. Żyżka był uratowany, ale brat Stach otrzymał śmiertelną ranę w piersi; — tak więc gorące pragnienie starca było spełnione.
Ze straszliwym trzaskiem spadały teraz cepy husytów na karki nieprzyjaciół, grad kamieni sypał się bez ustanku tak, że w krótkim czasie cała fosa pod murem zapełniona była trupami niemców.
Tymczasem Żyżka, widząc, że pierwszy atak do forteczki odparty, rozkazał hetmanowi Chwalowi wziąć część cepników, chyłkiem przedrzéć się przez winnice i zajść nieprzyjaciela z tyłu.
Chwal natychmiast wykonał rozkaz: na czele swéj garstki niepostrzeżenie zapuścił się w winnice.
Brat Maciej podczas dotychczasowych zapasów był ciągle w śmiertelnym strachu; trząsł się całém ciałem tak, że cep na ramieniu kołysał się nieustannie, trącając go w plecy. Całe szczęście, że stał w dość przyzwoitem oddaleniu od głównéj areny bitwy. Teraz, gdy Chwal z cepnikami biegł do winnicy, jedyna myśl zapanowała w umyśle Brouczka: uciec bądź-co-bądź.
Zamiar ten był tém łatwiejszy do wykonania, że nasz bohater znajdował się w ostatnich szeregach. Ledwie wszyscy wbiegli do winnicy, bez namysłu wyskoczył przez wyłom w murze i popędził na dół galopem w kierunku przeciwnym od pola walki.
W téj chwili usłyszał za sobą głos: „Tchórzu, zdrajco!“ i zdało mu się, że ktoś biegnie za nim, a co chwila końcem dzidy czy też miecza dotyka go z tyłu, co go pobudzało do coraz szybszéj, rozpaczliwéj ucieczki.
Gdy tak przebieżał spory kawał, usłyszał z boku za krzakami dwa głosy, prawdopodobnie wieśniaków, przypatrujących się walce na górze:
— Patrz, zda się, niemiec pędzi?
— Nie, to taboryta, boć ma cep na ramieniu.
— Niechybnie poseł Żyżki do Prażan.
Rozmowę tę zapamiętał sobie dobrze brat Maciej. Poznał teraz, że tym mniemanym prześladowcą jego z tyłu był cep, który skutkiem szybkiego biegu kołysząc się ciągle, uderzał go w plecy. Obejrzawszy się, nie dostrzegł za sobą żadnego niebezpieczeństwa. Taboryci zbyt byli zajęci bitwą, aby chcieli ścigać zbiega.
Słowa wieśniaków doskonałą mu myśl podały. Uda posła Żyżki i w ten sposób bez przeszkody dostanie się do Pragi; tam zaś pobiegnie do domu Janka, naciągnie znowu swój własny ubiór, który ukryje pod szerokim i długim klokiem, i natychmiast skieruje się do domu królewskiego pod czarnym orłem, aby znaném już przejściem wrócić do dziewiętnastego stulecia.
Teraz nie biegł, ale szedł tylko szybkim krokiem w kierunku bramy Górnej. Po lewéj stronie ciągnęły się także obszerne winnice, za któremi błyszczały zbroje nieprzyjaciół na polu Szpitalném.
Nad bramą na obu wieżach i na murach obok niéj było pełno ludu, przypatrującego się bitwie na górze Witkowéj, a gdy brat Maciej się zbliżył, spostrzegł, że w tłumach panuje wielki popłoch. Widział, jak kobiety i starcy załamywali ręce lub podnosili je błagalnie ku niebu; słyszał płacz, narzekanie i modlitwę rozpaczliwą. Widocznie zobaczyli, że nieprzyjaciel zwycięża, i ostatnią nadzieję pokładali w Bogu.
Ale na dole, u otwartéj bramy zjawił się zastęp wojowników, których oczy zdradzały niewstrzymaną żądzę walki. Ksiądz w komży niósł na długim kiju błyszczącą oryginalnego kształtu monstrancyę, jaką już widział raz Brouczek na placu Staromiejskim; przed nim stał chłopak także w komży, dzwoniąc małym dzwonkiem, daléj ukazywały się całe szeregi wojowników.
Gdy brat Maciej doszedł do mostu, przerzuconego przez okopy miejskie, ksiądz zapytał go:
— Kto jesteś?
— Posyła mię Żyżka, — śmiało odparł, chociaż głos jego drżał trochę.
— A jak tam na górze?
— Źle, bardzo źle. Żyżka rozkazuje, abyście mu szli na pomoc, — kłamał mniemany poseł.
— Właśnie idziemy do boju.
— Muszę jeszcze wpaść do miasta, do niektórych osób — dodał trochę z bojaźnią.
— Przepuśćcie posła Żyżki! — zwrócił się ksiądz do ludzi, którzy dali natychmiast drogę Brouczkowi.
Przez bramę wszedł do miasta w kapturze, dobrze okrywającym głowę, aby nie był przez Janka przypadkiem poznany lub przez wczorajszych współbiesiadników w knajpie. Zboczywszy do najbliższéj wązkiéj uliczki, odetchnął swobodniéj i przekonawszy się, że nikt go nie widzi, rzucił w zaułek swój cep niewygodny, a i my jednocześnie pozbawiamy go zaszczytu nazywania się bratem Maciejem i w następnym rozdziale, przedostatnim, będziemy znów obcowali tylko z miłym panem Brouczkiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.