Wycieczki pana Brouczka/Tom II/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Z mniejszym ciężarem, i na plecach, i w myśli, pędził pan Brouczek daléj, ale wkrótce zabłądził w nieznanych sobie uliczkach średniowiecznéj Pragi i dopiero po upływie dobréj godziny szczęśliwie dotarł do znajomego nam domu pod białym dzwonem.
Po drodze spotykał bardzo mało ludzi; wszyscy niemal byli na wałach i u bram. I dom Janka był zupełnie opuszczony. Ani na podwórku, ani w sionce, nie napotkał pan Brouczek nikogo i nie usłyszał żadnego głosu. Domszyk był naturalnie między wojownikami prazkimi, a kobiety musiały bezwątpienia gdzieś u bramy lub na murach oczekiwać następstw potyczki. Nasz bohater pośpieszył tedy przez balkon do sypialni, która była otwarta; stanąwszy we drzwiach, zobaczył Gertrudę, kropiącą podłogę i pościel jakimś płynem w cynowéj miseczce. Gdy go zobaczyła stara, na chwilę stanęła jak wryta z wyrazem największego przestrachu na twarzy, zadrżała i, jak spłoszony nietoperz, wybiegła obok niego z pokoju.
Przeklęta dewotka! kropiła tu po mnie izbę wodą święconą, — mruknął pan Brouczek.
Wtém doleciał uszu jego potężny głos dzwonu. Przypuszczając, że jest to ostatnie dzwonienie na trwogę w obec zwyciężającego nieprzyjaciela, pośpieszył czémprędzéj przeoblec się w swoje dawne suknie.
Szybko zrzucił z siebie odzienie średniowieczne, spodnie czerwono-zielone ze wstrętem cisnął do kąta, a natomiast naciągnął swe własne, teraz mu w dwójnasób milsze odzienie, leżące na kufrze, obok którego znalazł i bóty swoje, należycie już poprawione. Wciągnął je szybko na nogi, a stare średniowieczne obuwie rzucił również w kąt, gdzie leżały spodnie; zegarek i inne drobne rzeczy przełożył z woreczka do swoich poczciwych kieszeni i w końcu od stóp do głowy okrył się klokiem, aby zakryć nowoczesny swój ubiór.
Z pogardliwym uśmiechem spojrzał jeszcze na klepsydrę we framudze i inne rzeczy, znajdujące się w izbie, którą z radością pożegnał i wybiegł na balkon.
Gdy przechodził obok zamkniętych drzwi od świetlicy, gdzie obiadował, żywiéj zabiło mu serce na wspomnienie pięknej córy Janka z pod dzwonu. Jakkolwiek przygody na polu Szpitalném i górze Witkowéj zatarły na chwilę jéj obraz w duszy jego, jednakże teraz znowu stanęła mu przed oczyma wdzięczna postać dziewczęcia. To nie zdołało atoli zatrzymać go w średnich wiekach. Szybko zbiegł ze schodów i bez przeszkody dostał się na ulicę.
Ponieważ na placu znowu gromadziły się tłumy, ostrożnie zwrócił na ulicę Tyńską, a potem wązkim ciemnym zaułkiem skierował się daléj ku ulicy Koziéj. Pośpieszał z niecierpliwością, ciesząc się w duszy, że wkrótce dopadnie przejścia podziemnego i ujrzy się niebawem w błogosławioném stuleciu dziewiętnastém. Postanowił sobie także w skarbnicy króla Wacława należycie wyładować wszystkie swoje kieszenie klejnotami.
Minął jakiś browar, może ów znany nam już z opowiadania Domszyka browar „w Piekle,“ a wyszedłszy z zaułka, skierował się ku ulicy Garncarskiéj, obecnie Koziéj, aby przez wiadomą już fórtkę dostać się do tylnéj części królewskiego domu pod czarnym orłem. W pośpiechu zapomniał zupełnie o żywności, w którą miał się zaopatrzyć na przypadek, gdyby mu przyszło dłużéj pozostać pod ziemią.
Tymczasem od samego wyjścia z domu Domszyka wciąż słyszał, idąc ulicami, odgłos dzwonów, które coraz częściéj i silniéj się odzywały, jakby wszystkie one w Pradze stopniowo brały udział w tym ogromnym chorale. Teraz usłyszał nawet okrzyki i szczęk broni, dochodzący z ulicy Długiéj, i zobaczył, że ludzie z placu biegną w tę stronę. Chciał szybko w paść na ulicę Kozią, ale już było zapóźno. W ulicy ukazało się kilku jeźdzców, trzymających w rękach długie włócznie, na których powiewały chorągiewki z krzyżem czerwonym.
Krzyżowcy więc zwyciężyli!
Pan Brouczek widząc, że zemknąć już nie zdoła, w śmiertelnym strachu padł na kolana i zawołał po niemiecku:
— Litości! Jestem niemiec i katolik!
— Zabić niemca papieżnika! — krzyknęli jeźdzcy czescy niemal jednogłośnie i jeden z nich skierował dzidę w pierś naszego bohatera, który, w zdumieniu i przerażeniu odskoczywszy na bok, krzyknął powtórnie, ale już po czesku:
— O, na Boga! Przecież nie jestem niemcem i katolikiem; jestem czech i husyta.
Zdziwieni wojownicy zatrzymali konie, a walny zastęp uzbrojonych i nieuzbrojonych mężczyzn, kobiet i dzieci, który tymczasem wypłynął z ulicy Długiéj jak rzeka burzliwa, otoczył ze wszech stron biednego pana Brouczka.
— A pocóż wołałeś po niemiecku, żeś niemiec i katolik? — zapytał jeden z jadących, który, jak się zdawało, był wodzem pozostałych.
— Myślałem... myślałem, żeście krzyżowcy niemieccy; te chorągiewki mnie zwiodły, — mówił z przestrachem.
— Niemców jużeśmy stłukli na polu Szpitalném, gdzie Bóg nam zesłał świetne zwycięztwo. Ale ty jesteś niemiec; przecież nawet po czesku dobrze nie umiesz.
— Nie, nie! Przysięgam wam, że nie jestem niemcem; byłem tylko długi czas na obczyźnie. Poświadczyć wam to może Domszyk Janek z pod dzwonu.
— Janek z pod dzwonu dziś właśnie położył swą, głowę za wiarę i ojczyznę, raniony śmiertelnie w walce pod górą Witkową. Skoroś istotnie czech i husyta, jakżeś mógł wymówić imię poległego bohatera temi samemi usty obrzydliwemi, któremi, z obawy śmierci przed chwilą zaparłeś się swéj wiary i pochodzenia?
— Zakłóć łotra! Zabić tchórza! — krzyczały tłumy, i poczęły rzucać się na Brouczka.
Ten chciał zmykać, ale ktoś chwycił go za klok, który skutkiem silnego szarpnięcia zleciał z ramion i nasz bohater w jednéj chwili ukazał się przed zdziwionym tłumem w swym nowoczesnym ubiorze.
Na razie zdumieli się przytomni: tu i ówdzie dały się słyszéć głośne wybuchy śmiechu.
— Ha, ha, ha! Patrzcie, patrzcie, co wylazło z niewinnego kloku! — zawołał dowódzca. — I teraz jeszcze chcesz łgać, żeś nasz? Bardziéj, zda mi się, jesteś jednym z tych zbójów niemieckich, a możeś i szpieg Zygmunta.
— Przysięgam, żem nie szpieg! Jestem czech i prażanin.
— Dobrze. Skoroś mieszkaniec Pragi, podpadasz więc pod nasze sądy. Zwiążcie go, zaprowadźcie na ratusz! kat i tortury powiedzą nam prawdę.
Pan Brouczek, słysząc o kacie i torturach, zsiniał ze strachu, jak trup. Padł znowu na kolana i w śmiertelnéj trwodze wołał:
— Litości! Nie jestem prażanin, jakkolwiek się w Pradze rodziłem; byłem u taborytów, jestem cepnik hetmana Chwala; sam Żyżka to poświadczy.
— Ha, ha! Piękny mi taboryta, taki tchórz! Jeszcze podkpiwa z nas. Giń, podły niemcze i hultaju obrzydliwy!
Takie i podobne okrzyki gniewu rozlegały się wokoło, a pan Brouczek byłby nie jednego szturchańca oberwał, gdyby nie głos dowódzcy, co powściągnął tłumy:
— Dajcie pokój! Hultaj ten wprawdzie w jednéj chwili przemienił się z niemca i katolika w czecha i husytę, potém w mieszkańca Pragi, w taborytę, a kto wie, w co się jeszcze przemieni niebawem, i już tém samém za takie łgarstwa na śmierć zasługuje; jednakże oddamy go taborytom, gdyż powiada, że jest cepnikiem Chwala; niech oni robią z nim, co sobie zechcą.
— Właśnie Żyżka wjeżdża do Pragi przez bramę Górną — zawołał ktoś z ludzi, przychodzących w téj chwili z placu Staromiejskiego.
Pan Brouczek był tedy związany i pociągnięty na plac, gdzie zgromadzały się tłumy, śpiewając pieśni zwycięzkie i nawzajem opowiadając sobie szczegóły bitwy. Starcy klęczeli na ziemi i, podniósłszy ręce w górę, dziękowali Bogu za zwycięztwo; dziewczęta znosiły kwiaty i liście, które rzucały przejeżdżającym zwycięzcom pod nogi; na wszystkich twarzach malowała się wielka radość, a w niejedném oku błyszczała łza rozrzewnienia. Samo słońce, jakkolwiek chyliło się ku zachodowi, błyszczało jakąś świąteczną radością, odbijając swoje promienie od szczytów domów i wież kościelnych. Całe miasto było w zachwycie.
Uzbrojeni stanęli z nieszczęśliwym Brouczkiem na rogu ulicy Celetnéj, gdzie najwięcéj było ludzi. Tam na wysokim kamieniu stał jeden z wojowników, świadek walki, i opowiadał cały jéj przebieg zgromadzonemu ludowi, który co chwila wybuchał głośnemi okrzykami radości.
Biedny pan Brouczek, będąc w strachu śmiertelnym, nie mógł zauważyć treści opowiadającego, przeto, wyręczając go, sami podajemy tu w kilku słowach to, co nam historya zapisała o bitwie na górze Witkowéj.
Jak wiemy, początek potyczki nie był pomyślny; ale dzielny wódz w porę wysłał część cepników, którzy, przeszedłszy przez winnicę, zaszli tył nieprzyjacielowi i zmusili go tém do cofnięcia się w bok na stojących miśnieńców; ci zaś ostatni, skutkiem wązkiego bardzo w tém miejscu szczytu góry, nie mogli ani z końmi swemi się poruszać swobodnie, ani pieszo rozwinąć się porządnie, aby iść do ataku; zmuszeni więc byli cofać się w kierunku forteczki północnéj, przyczém znaczna ich część, nie mogąc oprzeć się straszliwemu atakowi cepników, spadała razem z końmi na dół. Ci zaś, co z początku, zsiadłszy z koni, zaatakowali forteczkę, teraz, zaatakowani przez przybyłą pomoc, częścią legli pod kamieniami i cepami, częścią w ucieczce pospadali na dół, kręcąc sobie karki i rozbijając głowy. Wojsko krzyżowców na polu Szpitalném, patrząc na takie uwijanie się cepów taboryckich na szczycie góry i widząc nieustanne spadanie koni i jeźdźców na dół i sromotną porażkę miśnieńców, zatrwożyło się niepomiernie; a gdy w tejże chwili zastępy mieszczan prazkich i wieśniaków runęły z bramy Górnéj i Porzeckiéj, mając na czele bladolicego z płomiennym wzrokiem księdza, połyskującego w blaskach słońca oryginalnéj formy monstrancyą i śpiewającego modlitwy, zachwiało się naraz i poczęło sromotnie uciekać. W bezładzie rzuciło się do rzeki, a za niem popędzili taboryci i z boku Prażanie.
Cepy okute latały w powietrzu, błyszczały dzidy; ogromny krzyk, szczęk broni i jęki ranionych napełniały powietrze i rozlegały się od rzeki aż do góry Witkowéj. Mnóstwo zabitych krzyżowców okrywało krwawe pole Szpitalne, a dość znaczna ich liczba znalazła śmierć w nurtach Wełtawy.
Na to wszystko musiał z przeciwległego brzegu rzeki patrzéć król Zygmunt, który przed chwilą był pewny zwycięztwa i z góry zacierał ręce z radości na myśl rozpędzenia garstki zuchwalców i ucięcia łba nienawistnemu kacerstwu. W ciągu godziny jakaż zmiana! Teraz rwał w gniewie brodę sobie, widząc taką niesłychaną porażkę swoich dobranych i znakomicie uzbrojonych wojowników w potyczce z taką garstką, prostych chłopów, mających za cały oręż tylko cepy lub inną podobną broń, na prędce zrobioną. Ogromne wojsko, zgromadzone ze wszystkich narodów chrześciańskich, wsparte błogosławieństwem papieża, musiało patrzéć na haniebną ucieczkę najlepszego oddziału swego i słuchać zwycięzkich okrzyków garstki kacerzy — chłopów i mieszczan.
Tak opowiadał wojownik, stojąc na kamieniu, i opowiadanie swe zakończył głośnym okrzykiem: „Niech będzie Bóg pochwalony za to zwycięztwo, którego udzielił garstce ludu swego nad mnóstwem dumnych nieprzyjaciół!“
— Podziękowaliśmy już Bogu na samém pobojowisku, odśpiewawszy na klęczkach hymn dziękczynny — zawołał ktoś z tłumu, — ale chwała wielka należy się Żyżce, który swą przebiegłością pobił nieprzyjaciół na górze Witkowéj. Bracia, od téj pory górę tę nazwijmy Żyżkową górą, na wieczną tego zwycięztwa pamiątkę
— Dobrze, dobrze! — krzyknął tłum cały. — Niech żyje brat Żyżka!
W téj chwili ukazały się nowe tłumy, towarzyszące wojownikom prazkim i części toborytów z samym Żyżką na czele. Orszak ten cały, wśród średniowiecznych domów się posuwający, nastręczał wielce malowniczy obraz, pełny ruchu, siły i życia. Na przedzie szedł zastęp młodzieży taboryckiéj z procami w rękach, a obok niego mnóstwo dzieci mieszczańskich, niosących gałęzie zielone i wywijających małemi mieczykami lub kijami.
Radość i duma odbijały się na twarzy malców, którzy jednocześnie świeżemi i dźwięcznemi głosami śpiewali prostą wprawdzie, ale pełną uczucia piosnkę, ułożoną naprędce na polu bitwy po zwycięztwie przez księdza Czapka. Teraz sam jéj autor szedł na przedzie i razem z dziećmi śpiewał:

Dzieci, piosnkę zaśpiewajmy,
Bogu winną cześć oddajmy
Razem ze starymi!

Bo On niemców i miśnieńców,
Węgrów, szwabów, austryaków,
Zdrajców czechów
Zasmucił, zastraszył, odpędził od was,
Rozegnał ku uciesze wiernych.
Ojcze, przyjmij od nas dzięki!

Za dziećmi kroczyła poważna postać tego księdza prazkiego, który wiódł do boju mieszczan: w ręce trzymał i teraz na cienkim długim kiju błyszczącą monstrancye, a przed nim postępował żaczek w komży z dzwonkiem.
Za księdzem jechał na białym koniu jednooki wódz taborytów pod chorągwią z kielichem, którą nad nim niósł jeden z wojowników, idących za wodzem tłumnie.
Piękny był widok tego orszaku, złożonego z ludzi najrozmaiciéj odzianych, okrytych jeszcze pyłem, ze śladami krwi na ubraniu! Tłum witał tych rycerzy z zapałem niewysłowionym, szczególnie zaś samego wodza, któremu dziewczęta uścielały drogę kwiatami. Kobiety podnosiły w górę swe dzieci, ukazując im męża bożego, starcy wyciągali ku niemu drżące ręce, a okrzyki zachwytu i wdzięczności wyrywały się ze wszystkich piersi.
Niedaleko od miejsca, gdzie stał, ledwie trzymając się na nogach, najnieszczęśliwszy, mimowolny uczestnik téj uroczystości, nasz biedny, związany pan Brouczek, zatrzymał się Żyżka i zawołał swym grubym, lecz dźwięcznym głosem:
— Mili bracia! Dziękujcie nie mnie, ale Temu, którego my wszyscy jesteśmy tylko prostém narzędziem. Bóg litościwy powalił słabą ręką naszą swe i nasze nieprzyjacioły, przeciwniki prawdy świętéj i języka czeskiego. Bóg Wszechmogący, nasza obrona, upokorzył ich za dumę; przeto niech Mu będzie chwała na wieki wieków. Amen!
— Amen! — zagrzmiało wokoło z tysiąca ust jednocześnie.
Tu wzrok Żyżki padł na związanego Brouczka.
— Jakiego to tu więźnia macie? — zapytał.
— Pojmaliśmy go w mieście, — odparł dowódzca jazdy — gdy krzyczał, że jest niemcem i papieżnikiem. Tłumaczył się, że tak wołał ze strachu, biorąc nas za krzyżowców niemieckich. Potém zapewniał, że jest czechem i husytą, z początku twierdząc, że należy do mieszkańców Pragi, a późniéj, gdyśmy go chcieli wieść do ratusza, że zalicza się do rzędu taborytów. Dlatego stawiamy go przed tobą, abyś sam nad nim sąd uczynił.
Jedno oko wodza taboryckiego chwilkę spoczęło badawczo na więźniu, poczém zagrzmiał potężny głos jego:
— A, nie poznałem go w tém ubraniu potworném! Popatrz-no, bracie Chwalu, czyż to nie ów zdrajca podły, któregośmy wczoraj po bitwie na polu Szpitalném przyjęli do siebie, a który dziś w najcięższéj chwili uciekł bezecnie z góry Witkowéj?
— Istotnie to on! — zawołał Chwal z Machowic, jadący tuż za Żyżką. — I jam go nie poznał z początku w tym stroju komedyanckim. Szubrawiec ten tak mię i księdza Korandę swojém łgarstwem bezwstydném oszukał, żeśmy go między braci naszych przyjęli. Plótł duby smalone, że na polu Szpitalném z prażanami razem bił się statecznie i że po wielu latach wraca z obczyzny, aby rodakom pomagać w ciężkiéj potrzebie. Dziś na górze Witkowéj najlepiéj okazał swe męztwo; niech ktokolwiek spojrzy na niego teraz, a wnet pozna, jaki to bohater. Ha, ha!
Wzrok całego tłumu spoczywał w téj chwili z wyrazem pogardy i gniewu na więźniu, który istotnie wcale na bohatera nie wyglądał. Był blady, jak kreda, i trząsł się całém ciałem, jak liść osiny. W tém przedarł się przez tłumy brodaty wieśniak w słomianym kapeluszu, z ciężką maczugą w ręce.
— Do taborytów przystał ten łotr po wczorajszéj walce? — krzyczał wieśniak, w którym czytelnik poznaje Wacka Brodatego. — Słuchajcie: na chwilę przed bitwą przyszedł on, jako gość Janka z pod dzwonu, do knajpy, i siedział razem z nami; a gdyśmy się spierali o ubiory księży, bronił ornatów i taborytów baranami nazywał, za co o małom tego bydlęcia kijem dobrze nie obłożył.
— A nam znów mówił po bitwie, że jest przeciw ornatom i że dlatego odstąpuje od prażan! — zawołał hetman Chwal.
— Nie wierzę, aby Praga mogła wydać takiego łotra — ozwał się Wojtek z pod pawia, nowy świadek przeciw Brouczkowi. Łgał w żywe oczy, oszukawszy zacnego Janka z pod dzwonu, że jest rodem z Pragi, i że z obczyzny wraca do domu. Oczywiście, musi to być jakiś cudzoziemiec, zbieg, co się wkręcił do Pragi i do taboru Żyżki, aby szpiegować nas z polecenia Zygmunta.
— Zabić łotra! — ozwały się znowu zewsząd głosy.
— Przysięgam, przysięgam, że nie jestem szpiegiem! Ach, gdyby tu był Domszyk! Jestem czech i prażanin. Litości, litości! — wołał Brouczek, padając na kolana i szczękając zębami.
— Ktośkolwiek jest, w każdym razie godzieneś śmierci najhaniebniejszéj, tchórzu, obłudniku nikczemny! — rzekł Żyżka. — Jeśli naprawdę jesteś czechem, tém bardziéj musi cię dosięgnąć gniew rodaków, którym żyjesz na hańbę tylko, na wstyd. Zaraz, gdym tylko cię zobaczył poraz pierwszy, osądziłem, że gorliwiéj służysz brzuchowi, niż Bogu; ale teraz widzę, że nie masz żadnego Boga, że nic dla ciebie niéma świętego, oprócz własnego cielska, dla którego gotów jesteś zaprzéć się i Boga, i prawdy, i braci, i kraju, i języka swego. Zgiń więc, abyś téj ziemi nie hańbił!
— Litości! zmiłujcie się! — jęczał nasz bohater, pełznąc na kolanach.
W tak krytycznéj chwili przyszła mu nagle, podyktowana przez rozpacz, nowa myśl do głowy:
— Na Boga, słuchajcie, przyjaciele! Przecież ja się wcale nie nadaję do waszych czasów; jam się urodził w stuleciu dziewiętnastém, jestem praprawnukiem waszym i tylko przez jakąś czarodziejską siłę dostałem się tu do was, do dalekiéj przeszłości.
Zdziwiony tłum patrzył przez chwilę na niego w osłupieniu. W końcu przemówił Żyżka:
— Babski strach odjął ci zdrowy rozsądek. Czyż może człowiek z dalekich przyszłych wieków przyjść do dawnych swych przodków? A jeśliby coś podobnego i mogło się zdarzyć, w każdym razie można być pewnym, że my podobnych potomków miéć nie będziemy.
Machnął ręką i spiął konia ostrogą, ruszając daléj.
— Spalcie go! — rozkazał rozgniewany Chwal, i ruszył z całym orszakiem za odjeżdżającym Żyżką.
— Spalimy go! — krzyknęły tłumy i rzuciły się gwałtownie na nieszczęśliwą ofiarę.
— Zmiłujcie się, ludzie, litości! — błagał drżącym głosem Brouczek.
— Dla tchórzów i zdrajców nie mamy litości! — zawołał stanowczo Wacek Brodaty. — Napróżno błagasz o życie swoje, którego Bogiem jedynym był twój brzuch, a świątynią — beczka pełna,
— Więc za to teraz niech beczka będzie trumną jego! — krzyknął ktoś w tłumie.
— Dobrze mówisz! Spalimy go w beczce! — przyklasnęły jednozgodnie tłumy i...
Pióro mi wypada z ręki; wzdryga się nakreślić ów straszny obraz. Jednakże obowiązek autorski nakazuje mi towarzyszyć memu bohaterowi aż do samego końca strasznych jego przejść w średnich wiekach i tym ciemnym rysem dopełnić obrazu dawnych czasów, gdzie obok stron jasnych, mieściły się i bardzo posępne cienie.
Wrażliwéj czytelniczce radzę, aby opuściła cały ten koniec rozdziału, tém bardziéj, że i tak już utrapienia czcigodnego Brouczka musiały niemało łez jéj wycisnąć z oczu. Tylko niech czytelnik mocniejszych nerwów towarzyszy mi podczas spełniania smutnego obowiązku, ale w każdym razie niech pamięta, że dawne wieki nie były tak okrzesane i tak drażliwe, jak nasz wiek oświecony, w którym wprawdzie miliony umierają w okropnych mękach na polu bitwy, ale natomiast prezentuje się kat w rękawiczkach skazanemu. Nawet w romansach najbardziéj krwawych nie spotykamy się z egzekucyą taką, jaka się zdarzyła w Pradze 14-go lipca 1420 roku na panu Brouczku i 21-go sierpnia 1421 roku w Rudnicy na śmiałym nowatorze Marcinie Housku, zwanym inaczéj Loquisem, i na jego towarzyszu, księdzu Prokopie, w podobny sposób wykonana[1].
Katastrofę tę nasz bohater przypomina sobie bardzo niedokładnie, jako wielce zamglony obraz. I nie dziw: był to najstraszniejszy dzień w jego życiu; śmiertelna trwoga pozbawiła go zmysłów, nie mógł więc dokładnie ani widziéć ani pojmować tego, co się wkoło niego działo.
Wpół-żywy dowleczony był wśród krzyku i łajań ludu do pręgierza na placu Staromiejskim, gdzie wkrótce stanął stos z drzewa i słomy. Jednocześnie przytoczono dużą beczkę (usłyszał jeszcze, jak we śnie, że beczkę tę wzięto z ”Piekła“); rozległ się trzask zapalonego drzewa, buchnęły kłęby dymu i zamigotał płomień, którego odblask padł na stojące dokoła tłumy. Tuż koło stosu ukazała się nagle postać staréj baby, kiwającéj głową i szepcącéj drżącemi usty:
— Dobrze tak, dobrze, spalcie czarownika! Oto tu rzucam na stos jakieś jego pudełeczko piekielne z zaklętemi słowami i jakieś liście dyabelskie, któremi zaczarował nasz dom tak, że się stał przybytkiem nieszczęścia. Idź do szatana, czarowniku przeklęty! idź do dyabła, któremuś swą duszę zapisał.
Tu jeszcze wytężył pan Brouczek resztki sił swoich, aby walczyć z dwoma silnymi oprawcami, którzy go skrępowanego wsadzili do beczki. Zdało mu się, że ujrzał w otwartém oknie smutne oblicze Kunegundy, poczém ogarnęła go ciemność, stuknęły obuchy, zabijające otwór, i beczka potoczyła się z nim do płonącego stosu.
Począł tracić przytomność i nic już nie czuł, a wśród tych ciemności przed oczyma błysnęła mu zdala, jak gwiazda, wysmukła postać córy Domszyka; nieszczęśliwy spojrzał na nią, jak na widmo ostatniéj nadziei, i z piersi wyrwał mu się ochrypły, słaby głos:
— Kunko, Kunko!







  1. Głośni husyci, spaleni w tym czasie.(Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.