Wykolejeniec/Część II/Rozdział piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ PIĄTY

Natychmiast po wyjściu z szałasu Abdulla dostrzegł Willemsa. Spodziewał się naturalnie że zobaczy białego człowieka, ale nie tego, który był mu tak dobrze znany. Każdy, kto handlował na wyspach i miał stosunki z Hudigiem, znał Willemsa. Przez ostatnie dwa lata swego pobytu w Makassarze zaufany urzędnik Hudiga prowadził cały handel miejscowy spółki pod nadzorem — bardzo pobieżnym — wyłącznie samego szefa. Stąd każdy znał Willemsa, między innymi i Abdulla — lecz Arab nie wiedział nic o jego niełasce. Trzymano istotnie całą rzecz w tajemnicy — i to tak ścisłej, iż wielu ludzi w Makassarze spodziewało się powrotu Willemsa, przypuszczając że wyjechał w jakiejś poufnej misji. Zaskoczony Abdulla zawahał się na progu. Przygotował się na spotkanie z jakimś marynarzem, dawnym oficerem Lingarda, prostakiem z którym może trudno będzie się porozumieć — ale nie z równym sobie. Tymczasem zobaczył kogoś, kto uchodził za bardzo zdolnego do interesów, o czem Abdulla dobrze wiedział. Jakim sposobem znalazł się tu i dlaczego? Abdulla opanował zdziwienie i ruszył z godnością w stronę ogniska, utkwiwszy spokojnie oczy w Willemsie. Zatrzymał się o dwa kroki od niego i podniósł prawą rękę, witając go z powagą. Willems skinął zlekka głową i rzekł po chwili, udając swobodę i obojętność:
— Znamy się, tuanie Abdullo.
— Handlowaliśmy z sobą — odpowiedział uroczyście Abdulla — ale to było daleko stąd.
— Tutaj możemy także handlować — rzekł Willems.
— Miejsce nie ma żadnego znaczenia. Tylko otwarty umysł i szczere serce potrzebne są do interesów.
— To wielka prawda. Moje serce jest równie otwarte jak mój umysł. Powiem ci, dlaczego tu się znalazłem.
— I poco? Opuszczając dom, człowiek uczy się życia. Podróżujesz. Podróż to zwycięstwo. Wrócisz, wzbogaciwszy się w mądrość.
— Nie wrócę nigdy — przerwał Willems. — Skończyłem ze swymi rodakami. Jestem człowiekiem pozbawionym braci. Krzywda jest dla wierności zagładą.
Abdulla podniósł brwi, wyrażając tem zdziwienie. Jednocześnie zaś uczynił nieokreślony ruch ręką, który można było wziąć za potakujące i pojednawcze: „otóż to właśnie!“
Aż do tej chwili Arab nie zwracał najmniejszej uwagi na stojącą przy ognisku Aissę, która przemówiła teraz wśród ciszy zapadłej po oświadczeniu Willemsa. Głosem stłumionym przez zasłonę wyrzekła do Abdulli kilka słów powitania, nazywając go krewnym. Abdulla rzucił na nią spojrzenie trwające nie dłużej sekundy, poczem jako człowiek doskonale wychowany utkwił wzrok w ziemi. Aissa wyciągnęła do niego rękę okrytą końcem zasłony, Abdulla zaś ujął ją, uścisnął dwukrotnie i puścił, zwracając się do Willemsa. Spojrzała badawczo na obu mężczyzn a potem cofnęła się i jakby wsiąkła w noc.
— Wiem po co tu przybyłeś, tuanie Abdullo — rzekł Willems — powiedział mi to tamten człowiek. — Skinął głową w stronę Babalacziego i mówił dalej powoli: — To będzie rzecz trudna.
— Allah czyni wszystko łatwem — wtrącił pobożnie Babalaczi, stojący opodal.
Obaj mężczyźni odwrócili się szybko; patrzyli w zadumie na Babalacziego, jakby się namyślali głęboko nad prawdą tego twierdzenia. Pod ich przeciągłym wzrokiem Babalaczi doświadczył niezwykłego mu uczucia nieśmiałości i nie odważył się podejść bliżej. Wreszcie Willems posunął się naprzód, Abdulla ruszył za nim natychmiast i poszli obaj dziedzińcem; głosy ich ucichły w ciemnościach. Wkrótce Babalaczi usłyszał że wracają; rozmowa ich stała się wyraźniejsza z chwilą gdy wyłonili się z mroku. U ogniska zawrócili i Babalaczi pochwycił parę słów. Willems mówił:
— Byłem z nim długi czas na morzu za moich młodych lat. Skorzystałem teraz ze swej wiedzy, aby zauważyć którędy wchodzi na rzekę.
Abdulla potakiwał z pewną rezerwą.
— W różnorodności wiedzy jest bezpieczeństwo — powiedział i oddalili się poza obręb słuchu.
Babalaczi pobiegł do drzewa; zajął stanowisko w gęstym mroku pod konarami, oparłszy się o pień. Znajdował się tam mniej więcej w połowie drogi między ogniskiem a drugim kresem przechadzki obu mężczyzn. Przeszli tuż koło niego: Abdulla smukły, bardzo prosty, z głową wzniesioną i opuszczonemi rękami, obracał machinalnie paciorki różańca; Willems rosły, szeroki w barach, wydawał się większy i silniejszy niż zwykle przez kontrast ze szczupłą białą postacią, obok której szedł niedbale, stawiając jeden krok na dwa tamtego; wielkie jego ramiona były w ciągłym ruchu; gestykulował zapalczywie, pochylając się aby zajrzeć w twarz Abdulli.
Przeszli kilka razy tam i z powrotem blisko Babalacziego, a za każdym razem gdy się znaleźli między nim a ogniem, widział ich dość wyraźnie. Czasem przystawali raptownie; Willems coś mówił z naciskiem, Abdulla przysłuchiwał się z naprężoną uwagą, a gdy tamten skończył, pochylał zlekka głowę, jakby się zgadzał na prośbę albo przytakiwał jakiemuś oświadczeniu. Niekiedy Babalaczi chwytał tu i ówdzie słowo, fragment zdania, głośny okrzyk. Znaglony ciekawością, podpełzł na sam skraj czarnego cienia pod drzewem. Zbliżali się właśnie, i Babalaczi usłyszał jak Willems mówił:
— Wypłacisz tę sumę, z chwilą kiedy się znajdę na statku. Żądam tego stanowczo.
Nie mógł dosłyszeć odpowiedzi Abdulli. Kiedy go znów mijali, Willems mówił:
— Moje życie jest tak czy owak w twem ręku. Łódź, która mię przywiezie na pokład, zabierze pieniądze do domu Omara. Musisz je przygotować w zapieczętowanym worku.
Znaleźli się znów poza obrębem słuchu, ale zamiast wrócić, zatrzymali się naprzeciw siebie obok ogniska. Willems gestykulował; potrząsnął ręką wysoko, nie przestając mówić, potem opuścił ją jednem szarpnięciem i tupnął. Przez krótką chwilę stali obaj nieruchomo. Babalaczi, wytężając wzrok, dojrzał że wargi Abdulli poruszyły się prawie niedostrzegalnie. Nagle Willems chwycił bierną rękę Araba i potrząsnął nią. Babalaczi odetchnął z głęboką ulgą. Narada była skończona. Doszli widać do porozumienia.
Ośmielił się teraz zbliżyć do obu mężczyzn, którzy zobaczyli go i czekali w milczeniu. Willems już się znów opanował; wyglądał chmurnie i obojętnie. Abdulla odszedł od niego parę kroków; Babalaczi spojrzał nań badawczo.
— Odjeżdżam — rzekł Abdulla — i będę czekał na ciebie, tuanie Willems, przy ujściu rzeki, aż do drugiego zachodu. Wiem że masz tylko jedno słowo.
— Tylko jedno słowo — powtórzył Willems.
Biały został sam przy ognisku, Abdulla zaś i Babalaczi skierowali się razem ku dziedzińcowi Lakamby. Dwaj Arabowie towarzyszący Abdulli wyprzedzili ich i przeszli odrazu przez furtkę w światło i gwar wielkiego dziedzińca, natomiast Babalaczi i Abdulla zatrzymali się jeszcze. Abdulla powiedział:
— Wszystko dobrze. Mówiliśmy o wielu rzeczach. On się zgadza.
— Kiedy? — zapytał skwapliwie Babalaczi.
— Na drugi dzień po jutrzejszym. Obiecałem wszystko. Mam zamiar wiele dotrzymać.
— Dłoń twoja zawsze jest szczodrobliwa, o najhojniejszy z pośród wyznawców! Nie zapomnisz o swoim słudze, który cię tu wezwał. Czyż nie mówiłem prawdy? Ta kobieta zmieniła jego serce w kawał pieczonego mięsa.
Abdulla uczynił poziomy gest ręką, jakby odsuwał od siebie te słowa i rzekł zwolna bardzo znacząco:
— On musi być zupełnie bezpieczny, rozumiesz? Zupełnie bezpieczny — jak między swoimi — dopóki...
— Dopóki? — szepnął Babalaczi.
— Dopóki nie powiem — rzekł Abdulla. — A teraz co do Omara. — Zawahał się chwilę, poczem ciągnął bardzo cicho: — On jest bardzo stary.
Hai ya! Stary i chory — mruknął Babalaczii z nagłą melancholją.
— Chciał abym zabił tego białego. Prosił aby zaraz go zabić — rzekł pogardliwie Abdulla, ruszając znów w stronę furtki.
— Niecierpliwy jest, jak ci co czują śmierć blisko siebie — usprawiedliwiał starca Babalaczi.
— Omar będzie mieszkał u mnie — ciągnął Abdulla — póki... Ale mniejsza z tem. Pamiętaj! Biały człowiek musi być bezpieczny.
— Żyje w twym cieniu — odrzekł uroczyście Babalaczi. — To mi wystarcza! — Dotknął czoła i cofnął się aby puścić przodem Abdullę.
I znów są na wielkim dziedzińcu, skąd na ich widok znika beztroska a wszystkie twarze stają się czujne i pełne zainteresowania. Lakamba zbliża się do gościa, ale wzrok jego spoczywa na Babalaczim, który uspokaja go porozumiewawczem skinieniem głowy. Lakamba zdobywa się na nieporadny uśmiech; patrzy zpodełba z wrodzoną, niezatartą posępnością na człowieka, którego chce uczcić, i zapytuje czyby nie zechciał przyjąć posiłku, zasiadłszy na przygotowanej ławie. Albo może wolałby się oddać wypoczynkowi? Ten dom należy do niego, i wszystko co w domu jest, i ta liczna gromada ludzi co stoją w oddali, przypatrując się rozmowie. Said Abdulla przyciska do piersi rękę gospodarza i oświadcza poufnym szeptem, że obyczaje jego są ascetyczne a usposobienie skłonne do melancholji. Nie potrzebuje ani wypoczynku, ani pożywienia, ani tych wielu ludzi, którzy do niego należą. Saidowi Abdulli pilno odjechać. Lakamba — chmurny i niezdecydowany jak zwykle — pełen jest smutku i uprzejmości. Tuan Abdulla musi dostać świeżych wioślarzy i to wielu, aby nużąca podróż w ciemnościach krócej trwała. Hai! ya! Hej tam! Łodzie!
Hałaśliwa, bezładna ruchliwość ogarnia niewyraźne postacie u rzeki. Słychać krzyki, żarty, rozkazy, wymyślania. Rozbłyskują pochodnie dające znacznie mniej światła niż dymu, a w czerwonem ich świetle zjawia się Babalaczi i oznajmia że łodzie gotowe.
Wśród ponurego blasku sunie Said Abdulla w długiej białej szacie, jak majestatyczna zjawa w asyście dwóch pośledniejszych cieni; zatrzymuje się chwilę u przystani aby się pożegnać ze swym gospodarzem i sprzymierzeńcem, którego kocha. Said Abdulla mówi to wyraźnie przed wejściem do łodzi, gdzie zasiada w samym środku pod małym baldachimem z niebieskiego perkalu, rozpiętym na czterech tykach. Przed Saidem Abdullą i za nim ludzie przykucnięci u burt trzymają podniesione wiosła, czekając na rozkaz aby je razem zanurzyć. Gotowe? Jeszcze nie. Stać! Said Abdulla raz jeszcze zabiera głos, a Lakamba i Babalaczi podeszli na sam brzeg aby słyszeć co mówi. Jego słowa są pokrzepiające. Nim słońce zajdzie po raz drugi, spotkają się znów i okręt Abdulli będzie płynął po wodach tej rzeki — nareszcie!
Lakamba i Babalaczi nie wątpią że się tak stanie — jeśli Allah pozwoli. Obaj są w ręku Miłosiernego. To jest pewne. A także i Said Abdulla, wielki kupiec, nie znający słowa niepowodzenie; i biały człowiek, najzręczniejszy handlowiec na wyspach, który leży teraz przy ognisku Omara z głową na kolanach Aissy, podczas gdy Said Abdulla sunie szybko błotnistą rzeką w łodzi pędzonej prądem i wiosłami, wśród ciemnych ścian śpiącego lasu; sunie ku jasnemu, otwartemu morzu, gdzie Władca Wysp (pochodzący z Greenock, lecz wycofany z obiegu, sprzedany i zarejestrowany jako statek z Penangu) czeka na swego właściciela i kołysze się dziwacznie na kotwicy wśród prądów kapryśnego przypływu, blisko kruszących się czerwonych skał Tandżong Mirrah.
Lakamba, Sahamin i Bahassoen wpatrywali się pewien czas, milcząc, w wilgotny mrok, który połknął wielką łódź niosącą Abdullę i jego niezłomne szczęście. Potem obaj goście nawiązali rozmowę, dając wyraz swym radosnym przewidywaniom. Czcigodny Sahamin obmyślał z rozkoszą plan działań wybiegających w dość daleką przyszłość, jak przystało człowiekowi w wieku tak poważnym. Zamierzał kupić kilka prao, urządzać wyprawy w górę rzeki, rozszerzyć swój handel i wzbogacić się szybko z pomocą kapitałów Lakamby. Bardzo szybko. Tymczasem byłoby wskazane pójść jutro do Almayera, korzystając z ostatniego dnia pomyślności tego znienawidzonego męża, i wydostać odeń trochę towarów na kredyt. Sahamin uważał że to się da zrobić przy pomocy zręcznych pochlebstw. W gruncie rzeczy ten syn szatana jest durniem; trzeba do niego się udać, ponieważ bliski przewrót wymaże wszystkie długi.
Sahamin wybuchnął starczym chichotem i podzielił się tą myślą ze swymi towarzyszami, gdy zwolna szli razem od rzeki ku rezydencji. Lakamba o byczym karku słuchał, wydąwszy wargi, bez śladu uśmiechu, bez najlżejszego błysku w tępych, nabiegłych krwią oczach i powłóczył nogami, sunąc zwolna przez dziedziniec między swymi dwoma gośćmi. Lecz nagle Bahassoen przerwał gadaninę starca z szlachetnym zapałem młodości... Handel jest rzeczą bardzo cenną. Ale zmiana, która ma ich uszczęśliwić, jeszcze się nie dokonała. Białego człowieka powinno się wyzuć z wszystkiego, i to bez ceremonji!... Bahassoen gorączkował się, podnosił głos, i trzymając rękę na głowni miecza, rozprawiał bez ładu i składu o słynnej odwadze swych przodków, oraz o zaszczytnych zajęciach polegających na podrzynaniu gardeł i podpalaniu.
Babalaczi pozostał w tyle, sam na sam z wielkością swoich pomysłów. Bystry mąż stanu rzucił pogardliwe spojrzenie szlachetnemu swemu protektorowi i jego przyjaciołom, poczem zatrzymał się, medytując o przyszłości, która wydawała się innym tak pewna. Inaczej było z Babalaczim; za swoją mądrość płacił mętnem poczuciem niebezpieczeństwa, które odpędzało sen od znużonego ciała. Gdy wreszcie zdecydował się wybrzeże opuścić, wybrał samotną dróżkę wzdłuż płotów, unikając środkowego dziedzińca, gdzie drobne ogniska świeciły i mrugały jak gwiazdy pogodnego nieba przeglądające się w posępnym mroku. Minął cichaczem furtkę prowadzącą do zagrody Omara i skradał się cierpliwie wzdłuż lekkiej bambusowej palisady, aż wreszcie zatrzymał się w rogu, który tworzyła palisada w połączeniu z ciężkim ostrokołem biegnącym naokoło gruntu Lakamby. Stojąc tam, mógł widzieć z nad płotu szałas Omara i ognisko przed drzwiami. Mógł także dojrzeć cienie dwojga ludzkich stworzeń siedzących między nim a czerwonym blaskiem. Mężczyznę i kobietę. Widok ten rzekłbyś natchnął stroskanego mędrca pustą chętką do śpiewu. Nie był to właściwie śpiew, raczej coś w rodzaju rapsodu bez krzty rytmu, rapsodu wypowiedzianego szybko lecz wyraźnie głosem skrzekliwym i niepewnym; a jeśli Babalaczi uważał to za pieśń, miała ona cel określony i może dlatego zbywało jej na artyzmie. Była to nieporadna improwizacja na ponury temat. Opiewała rozbicie okrętu, i męki pragnienia, i bratobójstwo wynikłe na tle sprzeczki o naczynie z wodą. Wstrętna opowieść, która zapewne miała jakiś cel, ale nie można było z niej wysnuć żadnego morału. Jednak podobała się widać Babalacziemu, bo powtórzył ją drugi raz, i to głośniej, wzniecając niepokój między ptakami gnieżdżącemi się wśród konarów wielkiego drzewa na dziedzińcu Omara. W gęstem listowiu nad głową śpiewającego rozległ się bezładny trzepot skrzydeł, senne uwagi w ptasim języku, głośny szelest liści. Postacie u ognia poruszyły się; cień kobiety zmienił postawę a pieśń Babalacziego urwała się nagle w napadzie cichego, uporczywego kaszlu. Po tej przerwie Babalaczi nie podjął już swego rapsodu, lecz oddalił się cichaczem aby znaleźć jeśli nie sen to przynajmniej wypoczynek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.