Wykolejeniec/Część II/Rozdział szósty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wykolejeniec |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | An Outcast of the Islands |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
Z chwilą gdy Abdulla opuścił wraz z towarzyszami zagrodę Omara, Aissa podeszła do Willemsa i stanęła u jego boku. Nie zwracał uwagi na oczekiwanie malujące się w jej postaci, a gdy wreszcie dotknęła go łagodnie, rzucił się na nią z wściekłością, zdarł z jej twarzy zasłonę i podeptał jak śmiertelnego wroga. Aissa spojrzała na niego z nikłym uśmiechem, cierpliwym i pełnym ciekawości, zdumiona i zainteresowana jak ignorant śledzący ruch skomplikowanej maszynerji. Wyładowawszy swą wściekłość, Willems wpatrzył się znów w ognisko, surowy i nieugięty, lecz kiedy Aissa dotknęła mu palcami karku, twarde linje koło jego ust znikły natychmiast, oczy zaczęły błądzić niespokojnie a wargi zadrżały. Zwrócił się ku niej z nieodpartą szybkością cząsteczki żelaza — która, chwilę przedtem spokojna, skacze ku potężnemu magnesowi — porwał Aissę w ramiona i przycisnął gwałtownie do piersi. Puścił ją równie szybko; potknęła się, odstąpiła wstecz, dysząc przez rozchylone wargi i rzekła z żartobliwym wyrzutem:
— O szalony człowieku! A coby się stało, gdybyś mnie zdusił w silnych ramionach?
— Chcesz żyć... i znów chcesz uciec ode mnie — rzekł łagodnie. — Powiedz mi — czy to prawda?
Podeszła do niego drobniutkiemi krokami z głową nieco przechyloną, z rękoma na biodrach, kołysząc się lekko; to zbliżanie się było większą udręką niż ucieczka. Patrzył na nią spragniony — oczarowany. Odezwała się żartobliwie:
— Cóż mam powiedzieć człowiekowi, który porzucił mię na trzy dni? Trzy! — powtórzyła, podnosząc figlarnie trzy palce do oczu Willemsa. Chciał pochwycić jej rękę, lecz miała się na baczności i cofnęła ją za plecy.
— Nie! — rzekła. — Schwytać mnie nie można. Ale przyjdę. Przyjdę sama, bo tak chcę. Nie ruszaj się. Nie dotykaj mnie potężnemi rękami, o dziecko!
Mówiąc to, uczyniła ku niemu krok, potem drugi. Willems stał jak wryty. Przywarła do niego, podnosząc się na czubki palców aby zatopić w nim wzrok, a oczy jej jakby się rozszerzyły, połyskliwe i czułe, wymowne i obiecujące. Tem spojrzeniem wyssała duszę z Willemsa przez nieruchome jego źrenice; ostatnia iskra rozsądku znikła mu z twarzy, zastąpił ją wyraz fizycznej rozkoszy, szał zmysłów, który zawładnął sztywnem ciałem, wygnał żale, wątpliwości, wahania i obwieścił swe straszne dzieło, nadając twarzy przerażający wyraz idjotycznej błogości. Willems nie poruszał się wcale i ledwie oddychał; stał jak wryty, chłonąc każdym nerwem rozkosz bliskiego kontaktu.
— Bliżej! Bliżej! — szeptał.
Podniosła zwolna ramiona, objęła go za szyję i splotła mu ręce na karku, odsuwając się o całą długość ramion. Głowa jej odchyliła się, powieki zlekka opadły, a włosy zwisły prostopadle ku ziemi hebanowym gąszczem muskanym czerwonemi błyskami ognia. Willems stał nieugięty pod jej ciężarem, masywny i nieruchomy jak wielkie drzewa sąsiednich lasów; oczy jego spoglądały na zarys jej podbródka, kontur szyi, na wzdymające się linje piersi, pożądliwym i skupionym wzrokiem zgłodniałego człowieka patrzącego na pożywienie. Podciągnęła się ku niemu na ramionach i powoli, łagodnie, potarła głowę o jego policzek. Westchnął. Obejmując go wciąż za szyję, spojrzała w górę na spokojne gwiazdy i rzekła:
— Pół nocy już minęło. Skończymy ją u tego ogniska. U tego ogniska powtórzysz mi wszystko: swoje słowa i słowa Abdulli; będę ciebie słuchała i zapomnę o tamtych trzech dniach — bo jestem dobra. Powiedz, czy jestem dobra?
— Tak — odrzekł sennie.
Aissa pobiegła do dużego domu; gdy wróciła, niosąc na głowie zwój cienkich mat, Willems podsycił już ogień i pomógł jej w urządzaniu legowiska przy ogniu od strony najbliższej szałasu. Osunęła się na maty ruchem szybkim lecz wdzięcznym i opanowanym, a on rzucił się na ziemię jak długi z pośpiechem i niecierpliwością, jakby chciał kogoś uprzedzić. Położyła jego głowę na swych kolanach; gdy poczuł dotknięcie jej rąk na twarzy i palce igrające z włosami, doznał wrażenia że objęła go w posiadanie; poczuł spokój, wytchnienie, szczęście, kojącą błogość. Ręce jego podniosły się, splotły się na szyi Aissy i pociągnęły ją ku sobie aby zbliżyć jej twarz do swojej. Szepnął:
— Chciałbym tak umrzeć — zaraz!
Spojrzała na niego wielkiemi, mrocznemi oczami, w których nie zatlił się błysk zrozumienia. Jego słowa były dla niej tak niedostępne że nie zwróciła na nie uwagi, jak na powiew wiatru lub pęd sunącej chmury. Choć była kobietą, nie mogła w swej prostocie zrozumieć pochlebstwa bez granic, zawartego w tym szepcie tchnącym śmiertelną błogością, szepcie szczerym i bezpośrednim, który płynął prosto z serca jak każde zepsucie. Był to głos szału, obłąkanego spokoju, szczęścia co jest haniebne, tchórzliwe i tak rozkoszne, że upodlona dusza nie dopuszcza myśli aby mogło przeminąć; bowiem dla ofiar takiego szczęścia chwila jego kresu jest wznowieniem tortury, która stanowi jego cenę.
Aissa, pochłonięta swem ściśle określonem pragnieniem, zmarszczyła lekko brwi i rzekła:
— A teraz opowiedz mi wszystko. Wszystkie słowa, które padły między tobą a Saidem Abdullą.
Powiedzieć — co? Jakie słowa? Głos Aissy przywrócił Willemsowi świadomość, która znikła pod jej dotknięciem; zdał sobie sprawę że minuty upływają, a każda z nich była jakby wymówką; padały w przeszłość zwolna, niechętnie, nieodwołalnie, znacząc jego kroki na drodze do potępienia. Nie miał jednak żadnej pewności, żadnego pojęcia jak ta bolesna droga może się skończyć. Ogarnęło go niejasne uczucie, niby groźba cierpienia czy nieokreślona przestroga o rychłej chorobie — mętne przewidywanie zła, na które składały się trwoga i rozkosz, rezygnacja i bunt. Willems zawstydził się swoich uczuć. Czego właściwie się lęka? Czyżby to były skrupuły? Skąd ta niechęć do myślenia, do rozmowy o tem co robić zamierza? Skrupuły są dobre dla durniów. Jego oczywisty obowiązek, to zdobyć dla siebie szczęście. Czyż składał kiedy przed Lingardem przysięgę wierności? Nie. A więc — nie pozwoli aby jakikolwiek wzgląd na tego starego idjotę stanął między Willemsem a szczęściem Willemsa. Szczęściem? A może jest na fałszywym tropie? Szczęście, to są pieniądze. Dużo pieniędzy. Przynajmniej myślał tak zawsze, póki nie doświadczył tych nowych uczuć, które...
Pytanie Aissy, powtórzone z niecierpliwością, przerwało jego rozpamiętywania; spojrzał w górę na twarz jaśniejącą nad nim w mętnem świetle ogniska, przeciągnął się lubieżnie, i posłuszny jej życzeniu, jął mówić zwolna cichym szeptem. Z twarzą u jego warg słuchała czujnie bez ruchu, pochłonięta, zaciekawiona. Na wielkim dziedzińcu ustały stopniowo różne hałasy za sprawą snu, który uciszył wszystkie głosy i zamknął wszystkie powieki.
Nagle ktoś zanucił pieśń, kończąc każdy wiersz przeciągłym nosowym dźwiękiem. Willems drgnął. Aissa położyła szybko rękę na jego wargach i wyprostowała się. Usłyszeli słaby kaszel, szelest liści, a potem głucha cisza objęła świat w posiadanie; cisza chłodna, ponura, głęboka, bardziej podobna do śmierci niż do spokoju, trudniejsza do zniesienia od najgwałtowniejszego hałasu. Z chwilą gdy Aissa cofnęła rękę, Willems zaczął zaraz mówić, tak nieznośna była dlań ta cisza bezwzględna i doskonała, w której myśli jego rzekłbyś rozlegały się jak głośne krzyki.
— Kto tam tak hałasował? — spytał.
— Nie wiem. Poszedł już — odrzekła prędko. — Powiedz, ty nie wrócisz do swoich; nie wrócisz beze mnie? I ze mną także nie wrócisz. Czy mi to obiecujesz?
— Już obiecałem. Ja nie mam rodziny. Czy nie mówiłem ci że jesteś dla mnie wszystkiem?
— Tak, mówiłeś — odpowiedziała powoli — ale chcę abyś to powtarzał każdego dnia i każdej nocy, za każdym razem gdy cię zapytam; i abyś nie gniewał się o to że pytam. Boję się białych kobiet, które są bezwstydne i mają okrutne oczy. — Przez chwilę wpatrywała się w niego badawczo i rzekła: — Czy one są piękne? One muszą być piękne.
— Nie wiem — odszepnął w zamyśleniu. — A jeśli wiedziałem kiedykolwiek, zapomniałem, patrząc na ciebie.
— Zapomniałeś! A przez trzy dni i trzy noce zapomniałeś i o mnie! Dlaczego? Dlaczegoś się na mnie rozzłościł, kiedy wspomniałam pierwszy raz o tuanie Abdulli, wówczas gdyśmy mieszkali nad strumieniem? Wtedy jeszcze o kimś pamiętałeś. O kimś — w tamtym kraju, skądeś przyjechał. Twój język jest fałszywy. Jesteś zaiste biały, a twoje serce pełne oszustwa. Wiem o tem. Ale nie potrafię ci nie wierzyć, kiedy mówisz o swej miłości do mnie. Tylko się boję!
Gwałtowność jej pochlebiała mu, a jednocześnie była mu przykra.
— Jestem teraz przy tobie — powiedział. — Wróciłem. I to ty przecież mnie porzuciłaś.
— Gdy pomożesz Abdulli przeciwko Radży Lautowi, który jest wśród białych najpierwszy, wtedy już bać się nie będę — szepnęła.
— Musisz mi wierzyć, kiedy mówię że nie istniała dla mnie nigdy żadna inna kobieta; że nie mam czego żałować, że wspominam tylko swych wrogów.
— Skądeś tu przybył? — rzekła namiętnym szeptem pod wpływem nagłego porywu. — Co to za kraj, tam za wielkiem morzem, ten kraj z któregoś przyjechał? To kraina kłamstwa i zła, skąd przychodzi do nas tylko nieszczęście — do nas, którzy nie jesteśmy biali. Czyż z początku nie chciałeś mnie tam zabrać? Właśnie dlatego odeszłam.
— Nigdy już chcieć tego nie będę.
— I żadna kobieta tam na ciebie nie czeka?
— Żadna! — odrzekł Willems stanowczo.
Pochyliła się nad nim. Wargi jej błądziły nad twarzą Willemsa, długie włosy muskały mu policzki.
— Nauczyłeś mnie miłości swego plemienia, która jest z djabła — szepnęła, i pochylając się jeszcze bardziej, spytała cicho: — Czy to tak?
— Tak, o tak! — odrzekł jeszcze ciszej głosem zlekka drżącym od pragnienia, a ona przycisnęła nagle usta do jego warg. Zamknął oczy w ekstazie rozkoszy.
Zapadło długie milczenie. Gładziła jego głowę, dotykając mu lekko włosów; leżał sennie pogrążony w szczęśliwości, która byłaby bez skazy, gdyby nie prześladująca go niewyraźna wizja dobrze mu znanej postaci — człowieka co od niego odchodził i malał w długiej alei fantastycznych drzew; każdy liść był okiem patrzącem za tym człowiekiem, który odchodził i wciąż się zmniejszał, ale nie ginął z oczu mimo nieustannego posuwania się naprzód. Willems zapragnął aby ta postać znikła, niecierpliwił się i gorączkował, śledząc ją bacznie z przykrym wysiłkiem. Było w niej coś znajomego. Jakto! przecież to on sam! Drgnął i otworzył oczy, dygocąc, wstrząśnięty prędkim powrotem z oddali, wzruszony tem że się znalazł u ogniska z szybkością błyskawicy. Był to nawpół sen, nawpół jawa; zdrzemnął się na parę sekund w ramionach Aissy. To początek snu — nic więcej. Ale upłynął pewien czas, zanim odzyskał przytomność po wstrząsie jakiego doznał, widząc siebie odchodzącego z całą świadomością tak nieopatrznie, tak bezpowrotnie — dokąd? Gdyby się wczas nie obudził, nie byłby mógł stamtąd wrócić — z tego jakiegoś miejsca, dokąd szedł. Oburzył się. To było jak ucieczka, jak ucieczka więźnia, który łamie dane słowo — ta postać oddalająca się ukradkiem podczas jego snu. Dotknęły go do żywego te bezsensowne uczucia i przejęły zdziwieniem.
Aissa poczuła że zadrżał i przycisnęła jego głowę do piersi, szepcząc coś czule. Ogarnął go znów wielki spokój, który był równie głęboki jak cisza dokoła. Szepnął:
— Zmęczona jesteś, Aisso.
Odpowiedziała głosem tak cichym, że było to jakby westchnienie przemieniające się w nikłe słowa:
— Będę strzegła twego snu, o dziecko!
Leżał bardzo spokojnie i przysłuchiwał się biciu jej serca. Ten odgłos lekki, szybki, ciągły, spokojny — rytm jej życia, który wyczuwał policzkiem — dawał mu wyraźne poczucie bezpiecznego nad nią władztwa, umacniał jego wiarę w posiadanie tej ludzkiej istoty, był niby rękojmią nieokreślonego szczęścia na przyszłość. Znikły żale, wątpliwości, wahania. A czy kiedykolwiek istniały? Wszystko wydawało się dalekie, zamierzchłe, nierzeczywiste i blade, jak blaknące wspomnienie gorączkowych bredzeń. Udręka, walka, wszystkie cierpienia ubiegłych dni, upokorzenie i gniew Willemsa po jego upadku, wszystko to było ohydną zmorą, majakiem zrodzonym we śnie, skazanym na zapomnienie i zniknięcie bez śladu — a prawdziwe życie, to ten senny bezruch, to jego głowa oparta o serce Aissy bijące tak spokojnie.
Był teraz zupełnie rozbudzony i czuł tę gorączkową czujność znużonego ciała, która następuje po kilku odżywczych sekundach nieodpartego snu; szeroko rozwarte jego oczy patrzyły z roztargnieniem na otwór drzwi w szałasie Omara. Trzcinowe ściany połyskiwały w świetle ogniska, którego dym, wątły i niebieski, płynął ukośnie w kręgach i spiralach wpoprzek tych otwartych drzwi; pusta ich czerń wydawała się nieprzenikniona i zagadkowa, jak kotara zasłaniająca rozległą przestrzeń pełną niespodzianek. Było to tylko przywidzenie, ale Willems tak się niem przejął, że nie zdziwiło go nagłe ukazanie się głowy wyłaniającej się z ciemności; może to wynik jego czczych urojeń, a może początek innego krótkiego snu, innego dziwactwa przemęczonego mózgu. Twarz stara, chuda, żółta, o zamkniętych powiekach, o rozrzuconej, długiej białej brodzie dotykającej ziemi. Twarz bez ciała, obracająca się z boku na bok u skraju świetlnego kręgu, jakby wystawiała kolejno oba policzki na ciepło promieniejące z ogniska. Willems śledził ją z biernem zdumieniem, coraz wyraźniejszą, jakby coraz bliższą, i dostrzegł za nią nieokreślone zarysy ciała pełznącego ku ogniowi cal za calem, cicho, niepostrzeżenie. Zdziwiło Willemsa pojawienie się tej niewidomej głowy, ciągnącej za sobą bez szmeru kalekie ciało o ślepej, nieporuszonej twarzy, to wyraźnej, to zmąconej w grze światła, które przyciągało ją ku sobie wytrwale. Niema twarz z krissem między wargami. To nie sen. Twarz Omara. Ale co to znaczy? Czego on chce?
Willems zapadł zbyt głęboko w szczęśliwą omdlałość chwili aby odpowiedzieć na to pytanie; mignęło mu przez myśl i znikło, pozwalając znów słuchać swobodnie bicia jej serca, tego drogocennego, delikatnego odgłosu, który wypełniał spokojny ogrom nocy. Spojrzawszy w górę, zobaczył nieruchomą głowę Aissy i jej źrenice w płynnym blasku białek, patrzące w niego czule z pomiędzy długich rzęs, których cień spoczywał na łagodnej krągłości policzka; pod pieszczotą tego wzroku znikło niespokojne zdumienie, znikł nieokreślony lęk przed tamtą zjawą, to przypadającą do ziemi, to pełznącą ku ognisku, swemu przewodnikowi — ów lęk i zdumienie utonęły w spokoju wszystkich zmysłów, jak ból tonie w sennej pogodzie, która następuje po zażyciu opjum.
Willems przekręcił głowę nieznacznie i teraz mógł wygodnie patrzeć na zjawę, którą ujrzał przed minutą i o której prawie zapomniał. Podpełzła bliżej bez szmeru jak cień nocnej zmory, wysunąwszy jedną rękę i jedno kolano; oto była tuż, bardzo blisko, nieruchoma i cicha, jakby nasłuchiwała z wyciągniętą szyją i twarzą zwróconą w pełni do ognia. Willems widział wychudłe oblicze, skórę połyskującą na wydatnych kościach, czarne cienie wklęsłych skroni, i zapadłe policzki, i dwie plamy czerni nad oczami, nad temi oczami które były martwe i widzieć nie mogły. Jakiż poryw wypędził w noc ślepego kalekę, czającego się i pełznącego ku ognisku? Willems patrzył nań, urzeczony, lecz twarz, po której przesuwały się światła i cienie, nie zdradzała nic, zamknięta, nieprzenikniona, jak ściana.
Omar ukląkł i przysiadł na piętach; ręce wisiały przed nim bezładnie. Willems patrzył w ponurem odrętwieniu i widział wyraźnie kriss między cienkiemi wargami, jak kresę przecinającą twarz; z jednej strony twarzy wygładzone drzewo rękojeści chwytało czerwone błyski ognia, z drugiej cienka linja ostrza urywała się na matowym, czarnym końcu. Willems poczuł wewnętrzne wstrząśnienie, które nie tknęło jego ciała, biernego w objęciach Aissy, lecz napełniło mu piersi zgiełkiem bezsilnego strachu; zrozumiał nagle że to własna jego śmierć pełznie doń poomacku; że to nienawiść do niego i do miłości Aissy ku niemu znagliła ten bezsilny szczątek człowieka — ongi słynnego, śmiałego korsarza — do porwania się na rozpaczliwy czyn, który miał się stać najwyższem ukojeniem i chwałą nieszczęśliwej starości. Obezwładniony strachem kochanek Aissy patrzył na jej ojca — zjawę pełznącą ostrożnie, ślepą jak los, nieugiętą jak przeznaczenie — a jednocześnie słuchał z chciwością jak bije serce córki, lekko, prędko, spokojnie, wyczuwał jego rytm głową.
Był w mocy okropnego strachu, który zimną dłonią obdziera swoją ofiarę z woli i wszelkiej siły, z wszelkiego pragnienia ucieczki, oporu, ruchu; który unicestwia zarówno nadzieję jak rozpacz i trzyma niby w kleszczach puste, bezwładne ciało pod zbliżającym się ciosem. Nie był to strach przed śmiercią — Willems stawiał już czoło niebezpieczeństwu — nie był to nawet strach przed tą właśnie postacią śmierci. Nie był to strach przed końcem, gdyż Willems czuł że jego koniec jeszcze nie nadszedł. Jakieś poruszenie, skok, okrzyk obroniłyby go przed słabą ręką starego ślepca, przed tą ręką, która sunęła teraz ostrożnie po ziemi, szukając jego ciała w ciemnościach. Był to instynktowny strach wynikający z wejrzenia w nieznane, w pobudki, porywy, pragnienia, o których Willems nie miał pojęcia, lecz które żyły w piersi pogardzanych ludzi, tuż pod jego bokiem, i ukazały mu się na mgnienie, aby skryć się znów za czarną mgłą wątpliwości i złudzeń. To nie śmierć przerażała Willemsa, lecz ohydne, obłędne życie, gdzie nic i nikogo naokoło siebie nie mógł zrozumieć; gdzie nie mógł nikim kierować, nikim władać, nikogo i nic pojąć — nawet siebie samego.
Poczuł że ktoś dotyka jego boku. To dotknięcie, lżejsze niż pieszczota matczynej ręki na policzku śpiącego dziecka, miało dla niego siłę miażdżącego ciosu. Omar podpełzł blisko, a teraz, klęcząc nad nim, trzymał kriss w jednej ręce, podczas gdy druga muskała kurtkę Willemsa, sunąc delikatnie ku jego piersi; lecz ślepa twarz, zwrócona wciąż ku ciepłu ogniska, była spokojna i niewzruszona w pozorze kamiennej obojętności na rzeczy, których nie mogła zobaczyć. Willems odwrócił z wysiłkiem oczy od tej trupiej maski i skierował je ku Aissie. Siedziała bez ruchu, jakby była częścią uśpionej ziemi, lecz nagle ujrzał że oczy jej rozszerzają się w przeszywającem spojrzeniu i poczuł konwulsyjny nacisk jej rąk, przypierających mu ramiona do ciała. Upłynęła sekunda, powolna i gorzka jak dzień żałoby; sekunda pełna bólu i żalu za tą wiarą w nią, w Aissę, za wiarą co uciekła, gdy ufność jego rozpadła się w gruzy. Aissa trzymała go! Więc i ona! Poczuł jak skoczyło jej serce; osunął się głową na jej kolana, zamknął oczy i wszystko ucichło. Nie słyszał nic. Zdawało się że umarła; że serce jej uciekło w noc, opuszczając go bezbronnego i osamotnionego na pustym świecie.
Głowa Willemsa uderzyła ciężko o ziemię w chwili gdy Aissa odepchnęła go, zrywając się nagle. Leżał nawznak jak ogłuszony, nie śmiał się poruszyć i nie widział walki, lecz usłyszał przenikliwy wrzask obłąkanego strachu, potem ciche, gniewne słowa i znowu wrzask zakończony jękiem. Kiedy wreszcie się dźwignął, zobaczył Aissę klęczącą nad ojcem i plecy jej zgięte w wysiłku aby go przyprzeć do ziemi; ujrzał kalekie członki Omara, rękę wzniesioną nad głową Aissy i szybki jej ruch chwytający tę rękę. Willems instynktownie rzucił się naprzód, ale zwróciła ku niemu obłędną twarz i krzyknęła przez ramię.
— Odejdź! Nie zbliżaj się! Nie...
Słowa te zamieniły go w kamień; stanął jak wryty z rękami wiszącemi bezwładnie. Aissa bała się gwałtowności Willemsa, tymczasem on, w pomieszaniu wszystkich pojęć, powziął okropną myśl że sama woli zabić ojca — własnemi rękami. Patrzył jak przez czerwoną mgłę na ostatnią fazę ich walki; majaczyła przed nim dziko i złowrogo, niby przeciwna naturze potworna zbrodnia, która pod osłoną tej straszliwej nocy czyniła go wspólnikiem. Przejął go wstręt i wdzięczność zarazem; Aissa pociągała go nieodparcie, jednocześnie zaś gotów był uciec. Z początku nie mógł się ruszyć — a potem już nie chciał. Pragnął widzieć co się stanie. Patrzył jak Aissa ze strasznym wysiłkiem niosła do szałasu martwe napozór ciało i stał w miejscu po jej zniknięciu; w oczach miał żywy obraz głowy Omara chwiejącej się na ramieniu córki — głowy z opadłą szczęką, bezsilnej, biernej, pozbawionej wyrazu jak głowa trupa.
Po chwili doszedł z szałasu głos Aissy, szorstki, porywczy; w odpowiedzi rozległy się jęki i urywany szept pełen wyczerpania. Mówiła teraz głośniej. Zawołała gwałtownie:
— Nie! Nie! Nigdy!
I znów rozległ się żałosny, błagalny szept, jakby ktoś ostatnim tchem żebrał o najwyższą łaskę. Aissa odrzekła:
— Nigdy! Prędzejbym zatopiła nóż we własnej piersi.
Ukazała się w drzwiach, zadyszana, stała krótką chwilę na progu, a potem weszła w krąg światła. Wślad za nią popłynęły przez ciemność słowa wzywające pomsty niebios na jej głowę tonem coraz wyższym, ostrym, wysilonym, powtarzającym przekleństwo raz po raz — wreszcie wśród namiętnego krzyku głos załamał się, przeszedł w ochrypły pomruk i zamarł w głębokiem, przeciągłem westchnieniu. Aissa stała naprzeciw Willemsa, trzymając jedną rękę za plecami, a drugą nakazując uwagę; słuchała, póki się wszystko w szałasie nie uspokoiło. Potem uczyniła krok naprzód a ręka jej zwolna opadła.
— Nic prócz nieszczęścia — szepnęła do siebie w roztargnieniu. — Nic prócz nieszczęścia dla nas, którzy nie jesteśmy biali.
Gniew i podniecenie znikły z jej twarzy; patrzyła wprost na Willemsa z posępnem napięciem.
Odzyskał nagle zmysły i mowę.
— Aisso! — krzyknął — Aisso! — słowa wydzierały mu się z ust gorączkowo — jakże ja mogę tu żyć? Zaufaj mi. Wierz mi. Odejdźmy stąd. Daleko! Bardzo daleko; ty i ja!
Nie zatrzymał się aby rozważyć czy mógłby uciec, i jak, i dokąd. Uniósł go potok nienawiści, wstrętu, pogardy białego człowieka dla tej krwi, która nie jest jego krwią, dla tej rasy, która nie jest jego rasą, dla brunatnej skóry, dla serc fałszywszych niż morze, czarniejszych niż noc. To uczucie odrazy opanowało jego duszę i narzuciło mu wyraźne przekonanie, że niepodobna mu żyć wśród otoczenia Aissy. Nalegał gwałtownie aby z nim uciekła, bo z całej tej znienawidzonej zgrai potrzebował tej jednej kobiety, ale potrzebował jej zdala od nich, zdala od tej rasy niewolników i rzezimieszków, z której pochodziła. Pragnął jej dla siebie, daleko od wszystkich, wśród bezpiecznej, głuchej samotności. W miarę jak mówił, wzmagał się jego gniew i jego pogarda, nienawiść zmieniła się prawie w trwogę, a pożądanie stało się olbrzymie, palące i bezlitosne; wołało na Willemsa wszystkiemi jego zmysłami, gwałtowniejsze od jego nienawiści, silniejsze od jego trwogi, głębsze od jego pogardy — nieodparte i pewne jak sama śmierć.
Aissa stała w pewnem oddaleniu, na samym skraju światła a zarazem na progu tej ciemności, z której wyszła — i słuchała z jedną ręką ciągle w tył założoną, a drugą wyciągniętą i nawpół otwartą jakby dla schwytania lecących słów, które rozbrzmiewały wokół niej, namiętne, groźne, błagalne, lecz wszystkie zabarwione bólem i męką, wszystkie gnane niecierpliwością żrącą pierś Willemsa. Aissa czuła, słuchając, że serce jej biło coraz wolniej w miarę jak znaczenie tych zaklęć stawało jasno przed jej oburzonemi oczami, w miarę jak dostrzegała z wściekłością i żalem że gmach jej miłości — własne jej dzieło — powoli rozpada się w gruzy, zniszczony przez obawy tego mężczyzny, przez jego fałsz. Stanęły jej w pamięci dni u strumienia, kiedy słuchała innych słów, innych myśli i obietnic, innych błagań płynących z ust Willemsa na rozkaz jej spojrzenia lub uśmiechu, na ruch jej głowy, na szept jej warg. Czyż w jego sercu było wówczas coś innego niż jej wizerunek, niż pragnienie jej miłości, niż lęk przed jej utratą? Co się stało? Czy się zestarzała lub zbrzydła w jednej chwili?
Przerażenie, zdumienie, gniew ogarnęły Aissę, gniew płynący z niespodzianego upokorzenia; oczy jej utkwiły bez ruchu, chmurne i spokojne, w tym człowieku z kraju gwałtu i zła, z kraju skąd tylko nieszczęście przychodzi do tych co nie są biali. Zamiast myśleć o jej pieszczotach, zamiast zapomnieć w jej objęciach o całym świecie, on myślał o swem plemieniu — o tem plemieniu, które kradnie każdy kraj, włada każdem morzem, które nie zna litości ni prawdy — nie zna nic oprócz własnej potęgi. Mąż silnej ręki i fałszywego serca! Miałażby towarzyszyć mu do odległego kraju, zagubić się w tłumie chłodnych oczu, fałszywych serc — i stracić go tam? Nigdy! On oszalał — oszalał z trwogi, ale on jej nie ujdzie! Aissa zatrzyma go aby był jej niewolnikiem i jej panem, tu, gdzie jest z nią sam na sam, gdzie będzie musiał żyć dla niej — lub umrzeć. Ona ma prawo do jego miłości, która jest jej dziełem, do tej miłości, która i teraz w nim była, gdy mówił słowa bez sensu. Aissa musi stworzyć między nim a białymi przegrodę nienawiści. On musi nietylko zostać, ale dotrzymać obietnicy danej Abdulli, obietnicy, której wypełnienie da Aissie bezpieczeństwo.
— Aisso, uciekajmy! Z tobą u boku rzuciłbym się na nich z gołemi rękami. Albo nie! Jutro będziemy już tam, na statku Abdulli. Popłyniesz ze mną, i wówczas będę mógł... Gdyby okręt przypadkiem się rozbił, moglibyśmy ukraść czółno i uciec wśród zamieszania... Ty się morza nie boisz... morza, które mi da wolność...
Zbliżał się do niej powoli z wyciągniętemi rękami, wśród żarliwych błagań, wśród potoku zapalczywych, bezładnych słów, które się prześcigały nawzajem. Odstępowała wtył, utrzymując między sobą a nim tę samą odległość; z oczami utkwionemi w twarzy Willemsa śledziła grę jego zwątpień i nadziei przenikliwym wzrokiem, który rzekłbyś docierał do najtajniejszych zaułków jego myśli. Zdawało się że Aissa zwolna ściąga ku sobie mrok, że owija się w jego falujące zwoje, które ją czynią niewyraźną i mglistą. Willems szedł tuż za nią, aż wreszcie stanęli naprzeciw siebie pod wielkiem drzewem pośrodku dziedzińca.
Samotny wygnaniec lasów, wielki, nieruchomy i uroczysty w swem opuszczeniu, odcięty od życia pradawnej puszczy przez pigmejów pełznących u jego stóp, wznosił się nad głowami tych dwojga, wysoki i prosty. Zdawał się na nich spoglądać, imponujący, beznamiętny w swej samotnej wielkości; rozpościerał gałęzie daleko ruchem wyniosłym i opiekuńczym, jakby chciał ich ukryć w ciemnem schronieniu pod dachem z niezliczonych liści, jakby — tknięty lekceważącem współczuciem silnych, pogardliwą litością wiekowego olbrzyma — chciał zasłonić walkę dwojga ludzkich serc przed wzrokiem gwiazd chłodnych i migotliwych.
Ostatnia błagalna prośba Willemsa o litość rozległa się głośno, wibrując, pod ciemnym baldachimem, przeniknęła między konary, płosząc białe ptaki śpiące skrzydło w skrzydło — i zamarła bez echa, zdławiona przez zwartą masę nieruchomego listowia. Willems nie mógł widzieć twarzy Aissy, lecz słyszał jej westchnienia i obłąkany szept niewyraźnych słów. A gdy wsłuchiwał się w nie z zapartym oddechem, wykrzyknęła nagle:
— Słyszałeś go? Przeklął mnie, bo cię kocham. Przyniosłeś mi cierpienie, i walkę — i jego przekleństwo. A teraz chcesz mnie zabrać daleko, gdziebym cię utraciła, gdzie utraciłabym życie; bo moje życie teraz, to twoja miłość. Co mi zostało? Nie zbliżaj się! — krzyknęła gwałtownie, gdy się zlekka poruszył — nie mów nic! Weź to! Śpij w spokoju!
Ujrzał niewyraźny ruch jej ręki. Coś świsnęło i uderzyło za nim o ziemię blisko ognia. Odwrócił się instynktownie i spojrzał. Nagi kriss leżał obok żarzących się węgli; kręty, ciemny przedmiot, wyglądający jak coś co kiedyś żyło, a teraz spoczywało zmiażdżone, martwe, zupełnie nieszkodliwe — czarny falisty kształt, bardzo wyraźny i nieruchomy w ciemnoczerwonym blasku. Podszedł machinalnie aby go podnieść i schylił się smutnym, pokornym ruchem żebraka sięgającego po jałmużnę rzuconą w pył drogi. Więc to była odpowiedź na jego błagania, na gorące i żywe słowa prosto z serca? Więc to była odpowiedź, rzucona jak obelga, ta rzecz z drzewa i żelaza, błaha i jadowita, drobna i śmiertelna? Trzymał ją za ostrze i patrzył w ogłupieniu na rękojeść; po chwili puścił kriss, który upadł z powrotem do jego stóp. Willems odwrócił się i ujrzał przed sobą tylko noc — olbrzymią, głęboką, spokojną — morze ciemności, w którem Aissa znikła bez śladu.
Ruszył naprzód niepewnym krokiem, wyciągając przed siebie obie ręce z rozpaczą, jak człowiek który nagle oślepł.
— Aisso! — krzyknął — chodź tu natychmiast!
Niechby tylko jej dotknął, niechby do niej przemówił, trzymając ją w ramionach, tuż przed oczami, blisko, twarzą w twarz! Tkliwość jego pieszczoty stopiłaby jej upór, zniweczyłaby jej strach; pod wpływem jedynej mowy wspólnej im obojgu — mowy bez wyrazów, mowy zmysłów — Aissa zrozumiałaby go, zgodziłaby się na wszystkie jego życzenia. Zawołał znów, a tym razem głos jego drżał od niecierpliwości i niepokoju:
— Aisso!
Wytężał wzrok i nasłuchiwał, ale nie zobaczył nic i nic nie usłyszał. Po chwili gęsty mrok rzekłbyś zakołysał się przed jego wzrokiem, niby kotara co zdradza ruchy lecz kształty ukrywa; Willems posłyszał lekkie, śpieszne kroki, a potem krótkie trzaśnięcie furtki od prywatnego dziedzińca Lakamby. Gdy skoczył naprzód i oparł się o szorstkie drzewo, usłyszał słowa: „Prędko! Prędko!“ i łoskot drewnianej sztaby, zasuniętej po drugiej stronie dla umocnienia furtki. Przyparty dłońmi podniesionych ramion do ostrokołu, osunął się na ziemię.
— Aisso — rzekł błagalnie, przyciskając usta do szpary między kołami. — Aisso, czy mnie słyszysz? Wracaj! Zrobię co chcesz, dam ci wszystko czego pragniesz, choćbym miał spalić cały Sambir i pożar ugasić krwią. Tylko wróć. Teraz! Natychmiast! Czy tam jesteś? Słyszysz mnie? Aisso!
Z drugiej strony palisady rozległy się lękliwe szepty niewieście, krótki, trwożny śmiech nagle urwany, cichy głos jakiejś kobiety: „Oto jest dzielna mowa!“ Po krótkiej chwili milczenia Aissa zawołała:
— Śpij w spokoju, bo czas twego odjazdu jest bliski. Ja teraz ciebie się boję. Boję się twego strachu. Kiedy wrócisz z tuanem Abdullą, będziesz wielki. Znajdziesz mię tutaj. — I nie będzie już nic prócz miłości. Nic! Nazawsze! Aż do śmierci!
Słuchał szelestu oddalających się jej kroków i dźwignął się na nogi, oniemiały z wściekłego gniewu na to stworzenie takie dzikie i tak pełne czaru; nienawidził jej, siebie, wszystkich ludzi jakich znał w życiu, ziemi, nieba, nawet powietrza, które wciągał znękaną piersią; nienawidził powietrza, ponieważ dawało mu życie, nienawidził jej, bo mu zadawała cierpienie. Ale nie mógł opuścić tej furtki, przez którą się wysunęła. Oddalił się trochę, zatoczył koło, wrócił i znów padł na ziemię przy palisadzie; nagle zerwał się w nowym wysiłku aby otrząsnąć się z czaru, który go trzymał, któremu musiał ulegać, niemy, posłuszny, wściekły. I pod nieruchomemi gałęźmi rozpostartemi szeroko nad jego głową gestem wyniosłym i opiekuńczym, pod wysokiemi gałęźmi, gdzie białe ptaki spały skrzydło w skrzydło, ukryte wśród niezliczonych liści, Willems miotał się jak ziarenko piasku wśród wichru — krążył, osuwając się i dźwigając raz po raz, zawsze blisko tej furtki. Wśród leniwej nocnej ciszy mocował się bez wytchnienia z tem co nieuchwytne; mocował się z cieniami, z mrokiem, z milczeniem. Mocował się bez słowa, zadając ciosy w próżnię, ciskał się na wszystkie strony, uparty, zwątpiały i zawsze odpierany — jakby go ktoś zaczarował w niewidzialnym kręgu magicznego koła.