Xiądz Faust/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Xiądz Faust |
Wydawca | „Książka“ |
Data wyd. | 1913 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mrok. Młodziutki księżyc migał pozłotą przez witraże. Mnóstwo mirtów i drzew pomarańczowych, będących w kwitnieniu, poustawiał kościelny. Na chórze rozbrzmiało muzyką organów Veni Creator.
Zmierzał ku saniom konwój żandarmów, złożony z dziewięciu zbrojnych, nadto naczelnik, kilku strażników, parę osób cywilnych rządowych. Wśród nich Kondor wyróżniał się — i widać, że on prowadził tę żelazną akcję, Imogiena zmuszona była iść zdala, trwoga, jak miecz w ciemnościach bijący, przelatywała jej serce.
Nie zamieniła z Piotrem ani jednego wejrzenia.
Dzwony wciąż biły... Może kościelny miał syna idącego do wojska, może starzy gospodarze ciągnęli sznury na wieży — bo taką rozpaczną pogwarą spiżową brzmieć zaczęły dzwony.
Naczelnik straży rozmawiał z księdzem i pytał, co za światła widzi na rzece, jaki to huk nieustanny niby spadającej katarakty? Ksiądz zaproponował podejść wszystkim bliżej i od drugiej strony zajść do kościoła. Ujrzeli rzekę, która niegdyś chłonęła wojska Francuzów i Polaków w strasznym pogromie przez Demona Mrozu, teraz ujęta tu w olbrzymią murowaną tamę. Majaczyły w mroku turbinowe koła, na brzegu stały zabudowania fabryczne.
— Nie widziałeś pan naszych turbin, bo jechaliście przez te niegodziwe mosty, które przede mną jeszcze postawili tu inżynjerzy, — mówił do naczelnika ksiądz. — Trudno mi w krótkich słowach opowiedzieć, ale to właśnie z tego powodu przezwali mię Faustem: że niby jak ów niemiecki alchemik, zająłem się pod koniec życia oświatą i pracą wśród ludu. Wybudowałem tamę; jeden główny pęd obraca gigantyczne koło, które tworzy siłę motorową dla młyna, foluszarni i wytłoczni olejów; mniejszy oświetla wieś, czego dzisiaj nie widać, gdyż ze względu na wilję, ludzie, a nawet żywioł natury zaniechał pracy; wodospad trzeci zobaczymy jako integralną część, zamiast absydy, gdyż jest on tam symbolem życia walczącego z materją.
— Dziwa mi ksiądz dobrodziej opowiadasz nieprawdopodobne! Eh Rosja, kiedy to przed nią będą horyzonty drugiej części Fausta, którego czytałem w one czasy, gdym wmyślał się w Michajłowskiego i deklamował „Rycar na czas“ Niekrasowa... Dużo sił przemarnuje się u nas — szeptał, aby Piotr nie usłyszał, ni żandarmi, — zanim zorganizują się masy pod wodzą wyższych ludzi...
Zwrócił się do żandarmów, którzy zapatrzeni byli w elektryczne światełka, zlekka mżące wokół żelaznych machin, potężnych lewarów na rzece i wśród sennego podwórca fabryki.
— Nie chciałbym dopuścić do rozlewu krwi. Niewiadomo, kto i gdzie może wywołać wybuch. W kościele bezpieczeństwo największe!
— Zapraszam chętnie, — odparł ksiądz.
Porozumieli się żandarmi z naczelnikiem, noc była istotnie jeszcze tak głucha i groźna, że weszli do kościoła.
Piotr szedł w konwoju przez kościół, napełniający się ludem. Z podziwem rozglądał się. Kościół wiejski starodawny zmienił się w świątynię nietylko wiary, ale wiedzy: można tu było zgromadzić reprezentantów ludzkości, zarówno Lionarda da Winczi, jak Mickiewicza, zarówno księdza Skargę, jak Dżiordana Bruna. Pod stropem na elipsach i kołach krążyły ciała niebieskie wraz z swemi księżycami, z których każdy miał swój bieg właściwy. System zegarowy wprowadzał je w ruch. Piotr unaocznił sobie stanowisko ziemi maleńkiej, jak świecąca pomarańcza, wobec olbrzymów metrowych Neptuna i Saturna. Słońce nie było tu w proporcji naturalnej, bo musiałoby zająć cały przestwór, a może właśnie kościół był tu słońcem? zamiast słońca fizycznego był punkt, wyrzucający snopy promieni tęczowych.
Wiedli mimo płonącego ognia. Na kratach leżały grube leśne bierwiona, przypomniał się mu Znicz litewski, ołtarze bramanów, ofiara Ifigienji greckiej — wreszcie święty Wawrzyniec, który położony na rozpalonej kracie radował się — według legiendy — w zwycięstwie zupełnym Ducha.
Czworo pacholąt sypało kadzidła bursztynu i zioła. Kilku sędziwych gospodarzy trzyma węgle jarzące w kagańcach i trybularzach. Imogiena klęczy w kręgu złotych rozświetleń, wpatrzona w krzyż, który góruje nad ołtarzem. W cichej modlitwie skupiał się do mszy wikary. Poznał ze wzruszeniem Piotr umierającego, którego widział na fotografji; więc wyszedł jednak zwycięsko z agonji i ożywia swą wiarą lud?... Zwalniał kroku i wszędzie przyklękał, aby uzyskać czas; rzucał wzrokiem to na dym z ogniska, odprowadzany przez okap w kształcie kaplicy do filaru kościelnego, zapewne wydrążonego; to w twarz wikarego, rzymską, spokojną, natchnioną; nakoniec w Chrystusa, który rozpięty na drzewie męczarni, w tym śnie życia wiecznego przewodniczył misterjom.
Piotr doznał potężnego wstrząśnienia, spotkał w sobie oczywistość żywą Chrystusowej postaci, która mimo wiedzy jego była mu tak bezbrzeżnie blizką!...
Wiedli go żandarmi przez tłum, aż do krypty. Mając już tam zejść, ujrzał opalowe mżenia; okna zakryte kotarami, zresztą zawcześnie na jutrznię w tej porze grudniowej. W kierunku absydy, gdzie huk wodospadu, wejrzał — i żadna siła nie mogła już go skłonić do pójścia; żandarmi, nie chcąc w kościele użyć przemocy, zostawili więźnia na chwilę.
Witraż apokaliptycznej potęgi. Mnóstwo barw mieniących się od fijoletowych korali, tęczowo ciemnych mórz do jasno zielonych łąk i złotych Aniołów, zamierzchłych niby na tysiącoletnich bizantyjskich obrazach w Sienie. Świat mistyczno‑realny uwidoczniał się w trzech regjonach. Najpotężniej występujący trójkąt Lucyfera miał siedem lamp ognistych na wirchu piramidy — być może zmysły rozwarte na mrok? czy też owe siedem osobowości, tworzących Jaźń? Wewnątrz kula wypełniona ogniem i jakby jezioro krwawe, gdzie migota złociste, gorejące, niespokojne, trawione bólem znikomości serce. Regjony te barwy turmalinowo‑zielonej to przyroda; ale otaczał je mrok nicości i zgonu.
Występował świat misterjów. Gaszony dotąd prawie zupełnie nawałą zmysłową, w swych emanacjach lazurowych występował w takiej chwale, iż rozum, instynkty, świat cały widomy zdały się tylko przygotowaniem do wiodących w zaświaty dróg: ofiary, przemienienia, zmartwychwstania. Niczym wobec tej modrości Grota lazurowa, gdzie, jak wiadomo, słońce przesiewa się przez wielką głębinę wody morskiej i w tym przebarwieniu wchodzi do ciemnej groty fosforescencją błękitną z czarnej głębiny.
Wizyjny świat, który stworzył Słowacki w III akcie Oceanid lub w Genezis — tu przybrał kształty myślowe, prawie doświadczalne. Witraż stanowią zarówno barwne szkła olbrzymiej tafli, jak drgający pęd wodospadu: za pomocą pryzmatu chemicznie przyprawionych substancji wydobyto czystość niesłychaną barw, istną Genezis światła.
Piotrowi pomagał szept ludu; nawet prości włościanie doskonale już orjentowali się w tej symbolice, rozmawiali o wolności życia, łamiącej się z bezwładem materji. Wodospad, dzieląc się na dwa prądy, przedstawia formy nieorganiczne, opadanie energji — katodos, zejście do Hadesu; ów zaś potok prawy, idący przeciw tamtemu — życie form organicznych. Wszak życie jest dźwiganiem się wzwyż wbrew prawom materji, wspomniał Piotr zdanie współczesnego filozofa. Prąd atomów krystalizuje się w formy geometryczne, zaradza kryształki śniegu i groty stalaktytowe; prąd życia wznosi się od bakterji ku Prometeizmowi człowieczemu, ale rozdzielony znów na dwa toki — jeden zwierzęcy, drugi pokrewny mu, różniący się jednak zasadniczo, ludzki. Różnicę tę sprawia emanacja mocy absolutnych, które idą zarówno z nadczłowieczeństwa niektórych gienjuszów i świętych, jak przedewszystkim z bezbrzeży Boga, który obejmuje twórczość życia w ciągłym, nieustającym: Stań się!
Nie jest to więc Bóg bezczynny Spinozy, ani symbol wiecznej materji! jeśli w kręgach Lucyfera staje się niepojętym, a nawet wręcz przeciwrozumowym, to objawia się w błyskawicach intuicji, choć te są też jako trawa maleńka wobec fal olbrzymich gorejących Adyjamontu Boskiego — tj. niebiosów twórczych.
Człowiek‑Prometeusz, z swemi słabemi zmysłami, z swym rozumem, a nawet intuicją i ekstazą — znajduje się wobec takich bezmiarów, ze jeśliby całą wiedzę zdobytą sprowadzić do alfabetu, ludzkość dopiero jest w alfie. Sklepienia Drogi Mlecznej schodzą się z niemniej wspaniałemi sklepieniami duchowemi mędrców i ekstatyków; ci ostatni miewali nieraz mierną inteligencję, jednak czuciem sięgali równie daleko jak mędrzec mostami swych analogji i indukcji. Wprawdzie, ekstatycy stawali się nieraz tępemi inkwizytorami lub naiwnemi relatywistami, mając jasnowidztwo św. Teresy czy Swedenborga. Wniosek, że niepodobna ani niewolno wyłamywać się z praw tego świata; niewolno gardzić materją, wiedzą, doświadczeniami, nawet zmysłowością i zwątpieniem!
Lucyfer, a mówiąc naukowym symbolizmem, materja cała przepojona jest impregnacją bezmiaru. Dla tego Fechner psycho‑fizjolog potwierdzał zdanie Pawła św.:
In Deo vivimus, movemur et sumus. —
Świat przenikają różne energje; zatym matematyczna formuła, głosząca ostateczne zamarznięcie świata, opartego jakoby jedynie na energji świetlnej, w rzeczywistości dokonać się nigdy nie może.
Fale ludzkości wyrabiają wciąż nowe, niepowtarzające się, niby w kalejdoskopie, życie twórcze, dochodzące wyżyn nadświadomości. Ale na czymże wspiera się człowiek? oto na życiu zwierzęcym i roślinnym. Rośliny czerpią energję wprost ze słońca i zwierają w centrach chlorofilu, dając przez to możność istnienia zwierzętom i ludziom.
Świat cały podlega szalenie szybkiej przemianie materji i form duchowych — istny wodospad! Zaledwo kilka postaci wśród ludzkości pokonują ten gigantyczny rozpęd, może będąc postaciami jednej i tejsamej potęgi. Jeśli jednak choć jedna istota przezwyciężyła władztwo zgonu, ową Hejmarmenę ze spiżową lancą, to czemuż inni nie będą mogli wejść w kręgi Dantejskie swobodnych już powinowactw duchowych z Archaniołami, którzy rządzą systemami dalszych słońc?
Umysł pozytywny Piotra wstrzymał się przed kontemplacją, nie tworząc już możliwości wyższych, które są zbyt groźne, choć zazwyczaj kończą się bałamutnym pseudo‑okultystycznym ogłupianiem mas. Widział tu ogrom ściśle naukowych środków i wschodów do rozszerzania swej jaźni i jej wzrostu. Tu w astralnym zegarze snuło się przędziwo godzin; materjalista, sam nie wiedząc o tym, żyje w olbrzymich Misterjach Czasu i Przestrzeni.
Wodospad obramiony był żywą roślinnością i freskami. Siła spadku wytwarzała ciepłotę, ogrzewającą kościół, nadto poruszała wszystkie mechanizmy. Światła elektrycznego, jako zbyt martwego, ksiądz Faust w kościele nie używał.
Kwadrans przemyśleń wprowadził Piotra po stopniach „Mądrości poetycznej“ Greków, po stopniach Wiedzy, ogarniającej całość życia, a nie oddzielny jego frazes lub litery — w te krainy, gdzie Król Duch narodu sprawia swój czyn. Nie zdążył już sięgnąć wzrokiem, dokąd wiodą wschody Pragienjusza Polski, bo mrok panował tam w górze, a nadto naczelnik straży rozkazał ruszyć dalej.
Wszedł ze swą strażą do krypty, gdzie odbywała się zwykle msza żałobna.
Tam ukląkł Piotr przed ołtarzem, podczas gdy lud nad nim wysoko śpiewał rzewnej piękności pieśni archaiczne:
Nie opuszczaj dziś grzesznego,
nie opuszczaj malutkiego,
ubogiego, wzgardzonego
składacza pienia nowego.
Dzisiaj cię wszyscy witają,
mnodzy na organiech grają,
w niebie się widzieć żądają,
którzy przy jasłkach bywają...
Na śniegu zbitym, stwardniałym rozległy się skrzypnięcia płoz i uderzenia kopyt. Wjeżdża kilkanaścioro sań na cmentarz kościelny.
Brzęk pałaszów oficerskich, Rota żołnierzy stanęła u wyjścia, na podwórzu odmiecionym ze śniegu.
Strwożony lud obejrzał się na wchodzących.
Wszyscy ścisnęli się, skupili dokoła idącego księdza Fausta, jakby czując, że tu jest Moc, która Ich broni.