<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Xiądz Faust
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI. WIĘZIENIE.

Zawrzyjmy ze sobą — rzekła — śluby na życie i śmierć, na wygnanie i więzienie!... Jeśli będziesz wolny — przetwórzmy się w kapłanów wiedzy i mocy życiowej. Przed nami praca: ja w dziedzinie nauki teoretycznej, wgłębiając się w źródła moralne i religijne — ty, w dziedzinie techniki. Porywa Cię muskulatura wiedzy zachodniej — i to, czego nam najwięcej brak... Walczyć będziemy nadto z podłym erotyzmem, który przeżera nasze społeczeństwo. Jak ks. Reichsztadzkiemu, Orlęciu Napoleona, została jedyna wolna droga. Więc my ją zamurujemy, w imię uwielbienia dla prawdziwego żywiołu... Po latach 7, jeśli będziemy siebie już godni — posiędziemy się w chacie, zbudowanej przez nas na brzegu lasu i rzeki, wśród ornych uprawnych pól... Zdobyć musimy wszystko, na najwyższej grzywie życia Oceanicznego lecąc — —
Milczał Piotr i wsłuchiwał się w jakieś brzęki — pot zimny wystąpił mu na czoło. Twarz stała się śmiertelnie blada.
— Zdawało się mi — rzekł, wysilając spokój — że jedna z tych maszkar dzikich Indjan wejrzała na mnie z poza kotary. —
Imogiena wstała i, jak myśl, błyskawicznie rzuciła się ku drzwiom, gdzie zdawała się też zauważać jakiś ruch. Rozchyliwszy kotarę — stanęła zdumiona. Tam stał ów nieznany, który jej wieścił wyzwolenie Piotra — i grupa nowych żandarmów, którzy rozprawiali żywo, choć półszeptem z Fiodorem Iljiczem.
Ten ostatni musiał mieć wielki posłuch, bo nikt nie śmiał wchodzić do komnaty. Wierzył Fiodor Iljicz słowu księdza i zapewniał innych.
Kotara zakryła się.
— Kto jest ten człowiek? — spytała Imogiena.
Piotr uśmiechał się dziwnie, kajdany wziął z kąta i nakładał, ściągnąwszy na śrubsztaku ogniwo przepiłowane, tak, że nie było znać rozluźnienia.
Teraz dopiero odrzekł.
— Ten człowiek — to niezwykłej tresury dog myśliwski. On nie zatapia kłów odrazu w szyi jelenia, lecz chce, żeby ten umarł ze zmęczenia, ścigany przez strach, a wiedziony przez Nadzieję. To dawny mój towarzysz, zwie się Kondor. Mamy osobiste porachunki. A teraz odpowiem Ci na twą miłość.
Chcesz ze mną po wyjściu na wolność tworzyć nowe drogi — Ciebie sobą nie zwiążę. Jestem straconym posterunkiem, choć odzyskałem dzięki Nocy tej wolę wytrwania. Nie pragnę wyzwolenia, jakkolwiekby to wydawało się hańbiącym mą naturę wolnego człowieka. Bo nie widzę przed sobą drogi. Stało się tak, że szedłem dotąd inercyjnie mocą rozpędu sił życiowych. Noc ta odjęła mi wiarę w nieomylność mego instynktu, który szedł zabijać tych, co mu stawali na drodze. Ksiądz Faust wartość mego czynu przekreślił, jak wypracowanie szkolarza. Na razie więc nie mam dokąd iść. Byłoby mi straszno, będąc na wolności, opuścić naszą sprawę. Wolę na wolności nie być. Zatęskniam się za niektóremi ludźmi z „naszych“ — natury orle. Ale musisz im rzec ode mnie: nasze konspiracje są bohaterskie i zarazem niepoczytalne. Tworzą niepotrzebne męczeństwa i zanim zawisną na krzyżu, rozgadają o tym szeroko i długo, a nawet poślą o tym do gazet. W życiu zaś czym różnią się od filistrów? tylko odwagą. Celem ich zostaje tosamo użycie — z warunkiem, że chcą teoretycznie, aby używały też masy. Przed pójściem na wyprawę piją. Wojsko Kromwella przed bitwą modliło się. Dawni Polacy też. Dzisiejsi rycerze to natury nieświadomie religijne, ale z błahym światopoglądem: chcą stać się podobnemi do państw mocnych. Trzeba, aby ktoś zrobił rewolucję w samej rewolucji.
I teraz rozumiem, że jedyną prawdziwą rewolucją jest religijny czyn — tj. czyn, zmieniający naturę poziomą człowieka. Uświadamianie rewolucyjne? toć chłopom tutejszym nie mają nic lepszego do dania, niż Kautskiego i sławetne „legiendy“. Widząc jednak tę przepaść, w którą zabrnęła nasza rewolucyjność, czyż miałbym siłę wyjść z niej? Wierzaj mi, nie mam żadnych nienawiści — niczego więcej nie pragnę, niż wielkiego ołtarza — ale chyba już tylko kataklizm, niwecząc prawie całą ludzkość, z resztki ocalałej w górach może wyprowadzić nowe Braterstwo!
Przeczytaj ten list — miałem go dotąd przy sobie. Przysłał mi z więzienia mój najdroższy towarzysz i druh. Jest niewinnie skazany za mnie. Całą jego winą, że widzieli go wychodzącego z cukierni razem z kimś nieznanym, kto rzucił pocisk. Tym kimś byłem ja. Skazany został na dożywotnią katorgę. Ja zaś nie mogłem dowieść winy własnej — bo zapewniano mnie, że uczyniłem inny zamach w tymsamym czasie, gdzie był człowiek przypadkowo do mnie podobny, —
Imogiena rozwinęła arkusik szczelnie zapisany charakterystycznym więziennym pismem.

— Miły mój! ten list mam sposobność wysłać drogą wyjątkowo pewną. Zniszcz go natychmiast. Kiedyś podczas rewizji znaleziono kartkę twą pisaną do mnie — za to nie dano mi widzieć Matki, która zebrała się przejechać parę tysięcy wiorst i stała napróżno przed kratą — istna Mater Dolorosa. Musiała wracać, nie mogąc zmienić kary, ani też czekać miesiąca na ten dzień, gdy najbliżsi krewni mają prawo mówić z uwięzionym. Odbywa się to zresztą za potrójną kratą w półmroku korytarza wśród piekielnego gwaru kilkunastu rozmawiających, którzy chcą wyzyskać 20 minut — — echo donośne miesza wyrazy, warta, chodząc wśród rzędu krat, zakrywa co chwila postacie — — otóż ja, prawdę powiedziawszy, rad byłem, że matka mnie w ten sposób nie widziała. Nie zobaczę jej zatym już nigdy. — Mam pracę od 7 rano przez dziesięć godzin. Muszę tkać albo pudełka kleić. Nie chcąc kleić dziennie 5000 pudełek przepisanych — wybrałem warsztat. Wielki prymitywny sprzęt zajmuje połowę mej celi; ogłusza stuk, chmury pyłu dobywają się podczas roboty i opadają w ciągu dnia warstwą grubą na cal. Wszędzie, więc pewno i na płuca, które kaszlą i krwawią się. Niewolno mi ustać na chwilę: wtedy otwiera się okienko i pada ostre napomnienie dozorcy lub żołnierzy. — Wieczorem, po ukończonej i do kontroli oddanej pracy, mam nareszcie dwie godziny dla siebie. Usilnie staram się uczyć. Przez godzinę obiadu czytam powieść.
Bibljotekę więzienną mamy porządną. Są tu książki francuskie, angielskie, niemieckie, nie mówiąc o rosyjskich. Korzystam więcej, niż może dawniej na wolności. Z polskich dzieł nic tu prawie niema. Wpadł mi jednak w rękę rocznik pewnego pisma. Podobnego jadu, a raczej czegoś tak ciągle i płasko jadowitego nie wyobrażałem. To mnie skłoniło do przeżycia Ewangielji i Fioretti. Uzyskałem wzrok na doliny zasłane przecudownym światłem. Poznałem Miłość, która gwiazdami rządzi — przez nocy kilka był przy mnie Anioł, który gdy pociągnie smyczkiem po strunach — melodja duszy rwie się wzwyż, a gdyby pociągnął smyczkiem w dół — umarłbym z obłędu. Albo pisałbym, jak pisze pewien chory człowiek. Co myślisz o tytule, gdzie jest wyrażona Myśl — i do tego myśl niedająca się pokonać? tytuł wszak piękny. Musi na ludzi działać niby pobudka bojowa. Wyobraź pobudkę bojową — i uroczysty marsz do straszniejszego więzienia niż moje — do tępszego przybytku, niż babami staremi zapełniona kruchta: więzienie duszy!... kostnica myśli... karuzel niepodległości...
Innych polskich książek tu nie dostaję. Kolonja Polaków w naszym mieście wielka, ale nikt do nas nie zachodzi, nikt o nas nie troska się. Nawet ksiądz nie był tu od lat paru. Jedni robią pieniądze, tamci uczą się poto, żeby zrobić pieniądze. Albo — — robią nielegalności, żeby nic już stać się nie mogło rzetelnie mądrego. Myślisz może, że znudziła mię strawa, że dopominam się o lepszą, z jałmużny jakichś, którym się wszystko przelewa? Chleb czarny jest tu bardzo dobry. Zupa stale zła, ale jej nie jadam. Herbatę własną mam, jeśli rodzina przysyła mi coś więcej — rozdaję innym więźniom.
Nie widuję nikogo ze świata. Zdaje mi się, że wyjechałem w podróż ogromną — do Ameryki. Nie, już dawno w Ameryce wylądowałbym. Naokoło ziemi też nie, bo po latach kilku okręt natrafiłby wkońcu na jakąś rafę i zatonął.
Płynę po morzu kosmicznym — dookoła wszechświata. Katorga dożywotnia — to znaczy, jeśli umrę za 13 lat, 7 miesięcy, 21 dni i 8 godzin, włączając lata przestępne — muszę jechać mym okrętem, zwanym „Lasciate ogni speranza“ — sto jedenaście tysięcy, pięćset pięćdziesiąt dwie godziny. Jeśli zaś v — czyli szybkość — równa się szybkości myślenia, to mam bezmiary iście Boskie. Co możnaby z tego zrobić, gdybym miał pług w ręku, albo pisywał krytyki i książki, albo przyczynił się do niepodległego od lichych pasji — myślenia? Lękam się przesądzać. Myślę jednak, że czyniłbym sprawę słoneczną: dając chleb z dobrej mąki, czystą wodą rozrobiłbym, w ogniu pobłogosławionym upiekł — — Niemajętnych miałbym za braci. Majętnych też. Świat w pole wywiedziono teorją walki o byt. Zamiast wieść tłumy ku wyższej przemianie, wiodą ku deprawacji przez uznanie mechanizmu cywilizacji za samą cywilizację. Z drugiej strony — kult uznano za religję, Wobec tego — niedziw, że gdy najważniejsze zmylono — tworzą się improwizacje zbawienia ludzkości — contra spem. Najważniejszą rzeczą z mego więzienia, którą muszę przesłać, jest moja Wiedza. Wiem, że jest straszliwa i niepojęcie cudna Światłość ponad wszystkiemi więzieniami życia!
Ale moje nerwy, płuca i serce już wytrzymać nie mogą. Nie mogę żyć, chodząc pół godziny dziennie miarowo po podwórzu, z którego nie widać niczego prócz murów. Bo w niebo spojrzeć niewolno, ani w Słońce skrzydlate. Nie darmo widział św. Franciszek skrzydła przybite do krzyża...
Więzienie nasze jest ogromne. Większe niż obwód prowincjonalnego miasta. Widziałem dozorcę z numerem 721. Możesz wyobrazić, ilu jest więźniów — lecz nic o sobie nie wiemy. Myślę jednak, że nawet wolne miasta zmieniły się też w więzienia, bo dusze nie mają wolności nigdzie...
(Następował kryptogram i Piotr czytał półgłosem, odcyfrowując Imogienie znaki):
Towarzysze przekopali tunel, podłożyli minę. Stary komin jest obok mej celi: wiedzie do dawnych lochów, gdzie było centralne ogrzewanie. W lochach złożono dynamit, czy jeszcze coś straszniejszego. Gdy wybiję parę cegieł — przewód otwarty — — mam rzucić iskrę nocy, którą uznam za stosowną, Wszystko wyleci w powietrze. Niektórzy przeżyją i zdołają się uwolnić. A może wszyscy zginą? Co uczynić? jechać wraz z innemi w tę podróż dookoła wszechświata — czy zakończyć tak majestatycznie? musisz mi dać odpowiedź.
Ze śledztwa wiem, że wezwą ciebie do mego więzienia i że będziemy badani razem — w twojej sprawie. Otóż jeśli trzykrotnie przyłożysz rękę do czoła — znaczy, że mam wysadzić w powietrze tegoż wieczoru. Jeśli dwa razy — znaczy wstrzymać się mam do bliższej wiadomości.
A jeśli raz przyłożysz rękę do serca — znaczy, że mam okręt swój, jadący dookoła wszechświata, nazwać Nadzieją — i wytrwać spokojnie, ucząc się aż do śmierci i wmyślając w głębię Bytu.
Żegnam cię, kochany bardzo współwinowajco. Byłem, jak wiesz, niewmieszany zupełnie do waszych spraw — ot, zwykły koncypjent adwokacki. Przypadek śmieszny uczynił mię domniemanym bohaterem. Późniejsze jednak przejścia wyrobiły coś ze mnie. Chcę z Tobą być w telepatji duchowej. Na wolności czasem kochankowie zawierają umowę patrzenia razem, choć z różnych krańców Europy, na tę samą gwiazdę. Patrzmy co wieczór w wspólną gwiazdę duchową. Nie wybieram oczywiście żadnej latarni w rodzaju uczonego Haeckla. Mówię o gwieździe — — Domyślasz się — i nie będę imienia jej wymawiał, gdyż jest ono bardzo dla uszu współczesnych dziwne. Żyjemy pod władzą zmysłów i eksperymentu. Wprawdzie i ja kocham cywilizację. Ale poza tunelem mozolnie wyżłobionym w materji ziemnej — rozpoczyna się kraina Błogosławieństw i Wielkiej Miłości! Jednocześnie pracuję twardo kilofem rozumu i z natężeniem badam każde bodaj najdrobniejsze zjawisko. Wierzę bowiem, iż Lucyfer wprowadzi do *|

Twój w wolności duchowej brat
Anatol.

Milczała czytająca, drżącemi rękoma mnąc list i zwolna zbożnie kładąc go na środku ognia w kominku. Błysnął papier chorągwią świetlaną, zaczernił się w zwitek węglowy i rozpadł od podmuchu wielkich bukowych szczap.
— Tak — mówiła cicho kobieta — jeden dowód więcej, że należy utworzyć religję — z popiołów martwego kultu wziąć żywą iskrę. Nie odpowiadają już nam naiwne pojęcia pierwszych wieków chrześcijaństwa. Lecz sama myśl, która umiała dać ludzkości skrzydła aeroplanów, nie umie ożywić zachwytem twórczym mechanicznej uwagi awjatorów. Tam gdzie jest życie promieniujące w wolności, choćby się było zamkniętym w więzieniu — tam, gdzie można dosięgać wszystkiego wolą napiętą jak łuk — wyrzuceniem strzały w niebiosa, tam jest ów Jedyny z gwiazdą: Chrystus św. Jana i przyszłej ludzkości. To co jest nam dziś ledwo mżeniem wdzierającym się, będzie pełnią rozwartych wrót!
Piotra jakby olśniła wizja — zasłonił przez chwilę twarz rękoma, i z rozjaśnioną tak niezwykle, jakby przez te kilka sekund roztworzyły się okna na nieskończoność, mówił:
— Napełnia mnie całego niebo mojej duszy. Gdziekolwiek spojrzę, kresu jego nie widzę. Jeśli umrzeć mam, radość mię porywa, jakbym szedł na wesele do wielkiego króla. W najgłębszej ciszy patrzę na burzę, która nadciąga — teraz widzę — i jestem pewny, że teraz Jestem.
Gdy zginąć mam, widzę, że jest Ktoś jeszcze, nieginący.
Teraz, gdy mię przebija 7 mieczów ognistych, szczęście moje budzi się w Nim, jako Feniks ptak z popiołów gorejących zrywa się i rozbrzmiewa pieśnią.
Ani nie pojmę tego, co ze mną się dzieje.
Michał Anioł, rzeźbiarz i półbóg w sztuce, kiedyś tak rzekł z miłości i rozpaczy — „Kto mnie mógł wyrwać ze mnie i jaka władza może beze mnie moją rozrządzać osobą?“
Jakby nie aprobował własnego porównania, zaprzeczył lekko głową.
— Zamilknąć muszę — mówił — jak z ballady Mickiewiczowskiej dziewczyna urzeczona, która ujrzała widmo: — musiałbym mieć tysiące litaurów złotych, abym wysłowił! Wtedy, gdym całował imię twoje, Walkirjo, nie byłem ni w setnej części nawet na progu tego szczęścia, które mam teraz. Śnię? czy przebudziłem się? Imogieno, żegnam cię, czy witam dopiero? Morze cierpień uśmiechnęło się mi, jako senny brzeg lazurów... Męczarnia szubienicy wydaje się mi krzyżem, z którego lekkim jest odlot.
Miłości Ducha, czemu ukrywałaś się mi tak długo?
Niechaj mnie nie wezmą ręce człowiecze, któreby mnie musiały uznać za szaleńca... Wolę już ręce Śmierci.
Jestem uczniem Proroka... nie, jestem już tylko uczniem Najwyższego.
Nie rozumiesz mię, Imogieno, nie rozumie mię nikt. Nie rozumiem sam siebie — kto mnie mógł wyrwać ze mnie, zawartego w ciasnocie — i uczynić nagle — nie królem, bo to liche pojęcie, nie skrzydlatym gienjuszem, bo to ledwo punkt wyjścia — ale niebem? — — nie mam innego określenia. Słuchaj, czyż ty nie słyszysz, że Niebo napełniło mię aż po brzegi — powołanie moje dopełniło się — — ujrzyj przeze mnie Wskrzesiciela z najgłębszych mogił...
— Kosmiczne słonce! — szepnęła Imogiena z takim zachwytem, jak na Mont Blanc ogląda podróżny wśród morza fal gigantycznych lodowych — mityczną tarczę Żywego Herosa pustyni — — —
Podszedł do kotary i mocnym głosem zawołał:
— Oddaję się w ręce wasze. Ksiądz słowa nie złamał. Jedziemy, nieprawdaż?
— Rozumiemy pańską chęć wyjaśnienia sytuacji — odparł szyderczy głos, silący się być uprzejmym, — ale musimy być ostrożni. Banda pańskich współobwiesów ukryła się w borze, mają pewne rozgłośne przyrządy. Wobec tego poczekamy, aż nadjedzie kompanja wojska. Proszę być spokojnym o całość swego trupa. Ja ręczyłem tu obecnemu naczelnikowi straży. —
Kotara się rozchyliła.
Elegancki blondyn skłonił się w stronę marsowego wojskowego ze szlifami majora, którego zimna i sroga twarz nie zapowiadała żadnych względów łagodności.
Zabrzmiał dzwon kościelny z poblizkiej wieży. Głos jego uroczysty, głęboki, wstrząsnął wprost już fizycznie nerwami i sercem. Huczał potężnie, rozgłośnie — zagadkowe jego tony wieściły coś, na co nie ma słów, ani pojęć język ludzki. Coś pradawnego, wiekuistego raczej, mającego powagę Ezechjela prorokującego — —
„Na górze świętej mojej, na górze wysokiej — tam mi służyć będzie wszystek dom — —
I zgromadzę was z ziem, do którycheście byli rozproszeni i poświęcon będę przez was przed oczyma narodów... Niech będzie dwoisty Miecz i niech troisty będzie Miecz zabitych: toć jest miecz pobicia wielkiego, który je czyni zdumiałe. Mieczu, mieczu, wynidź z pochew na zabijanie, wypoleruj się, abyś błyskał, a zabijał! Na miejscu, na którymeś stworzony, w ziemi narodzenia twego sądzić cię będę. W ogniu zapalczywości mojej dmuchnę na cię i dam cię w ręce ludzi głupich i czyniących zginienie. Ogniowi będziesz potrawą, krew twoja będzie w pośrodku ziemie, zapomną cię, bo ja, Pan, mówiłem.
A teraz, mieczu — wróć się do pochew twych!“ —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.