<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Xiądz Faust
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX. ŻELAZNY KRZYŻ.

Krzyż wielki, z dwuch sztab żelaznych stopionych ze sobą na szmelc w ogniu, zapewne przypadkowym; wyglądał na wyrwany odłam żelaza z kraty więziennej. Paliły się przed nim na postumencie trzy lampki różnobarwne; leżały jakieś listy, zasuszone kwiaty; wokół zaś fotografje nor miejskich, dzielne typy włościan i obywateli, ascetyczne twarze mnichów i zakonnic. Piotr uczuł głębokie znużenie. Muzyka na pół zaświatowa ostatnich słów Imogieny pogłębiła tylko jego tragizm. Z zastygłym smutkiem, widząc niemożność wyrwania Sfinksowi życia jego zagadki, dał się Imogienie wieść. Podprowadziła go przed krzyż żelazny i ukazała na jedną fotografię, luźnie obok lampek stojącą. Młody ksiądz... gdyby nie nędzny tapczan, na którym leżał, mogłoby się zdawać, że zakonnik Fr’ Andżelika w ekstazie. W przedśmiertnej agonji wzrok jego patrzył wytężony nadludzko surowy, a jednocześnie płonął bezgraniczną miłością.
— To nasz obecny wikary — rzekła Imogiena. — Strzelił o cal od serca.
Kiedy umierał, rzuciwszy swój honor, religję i wszystko — jakiejś żydowskiej komedjantce — w podziemiu odwiedził go ksiądz Faust. Zdjął nieznacznie jego fotografię malarz jakiś, kuzyn, który tam zeszedł dla sensacji. Całe podwórze przybiegło, myśląc, że będzie spowiedź głośna ze szlochami...
Ksiądz wszedł, zbliżył się do klęcznika, ukląkł i głowę złożył w ręku. Modlitwa jego zdała się podobną do natężeń Prometeusza, który chce zerwać więzy.
Zmierzali ku drzwiom na palcach bez szelestu; ksiądz, nie podnosząc głowy, rzekł: — Czuwajcie tu ze mną, bo godzina nas wszystkich zaiste się zbliża. —
Słowa te mroźnym smutkiem przejęły Piotra: ścisnął Imogieny rękę, i nie wypuszczając już, trwał długo z opuszczoną głową i zamkniętemi oczyma. Mimo całej wagi swych przeżyć duchowych — czuł nadewszystko misterjum o długich palcach, rubinowej tętniącej krwi pod jedwabistą skórą, siejące magnetyzm umiłowania.
Ksiądz zaczął szeptać nieco głośniej — doleciały słowa: gdybym mógł objawić tajemnicę żelaznego krzyża! ale Ty, Panie, objawisz wszystko sercom miłującym Cię, bo jesteś prawdą i wyzwoleniem Ducha... a ja zaiste miałem wszystko w życiu, ale cud wiary nie był mi dany aż do końca! — —
Ten jęk ukryty w słowach, wyszeptanych wśród modlitwy samotnej, był wymowniejszym niż całe tomy wyznań św. Augustyna.
Piotr uczuł głęboką bezdenną czułość dla chylącego się Maga. Wysiłkiem natężonej myśli odział się w zbroję: nie wiary, bo tej nie nabrał, ale dumy niezłomnej, zaciętej — wytrwania i odpowiedzenia śmiało aż do ostatniego tchnienia za poryw do Ideału.
— Wojna!... — rzekł ksiądz, nie wstając z klęcznika.
— Wojna znowu? — powtórzył zdumiony Piotr.
— Tak, wojna. Czy nie wiesz, że Europa jest objęta pożarem wojny?... prawda, że wam udzielają pism dopiero po roku. Wojsko będzie robiło tej nocy brankę... w wilję, gdy światu został przyniesiony promień braterstwa! —
Piotr złożył ręce błagalnie.
— Miły mój! Księże czcigodny, może jaki parobek wolałby pójść do więzienia, a ja wdzieję jego mundur? Czy biją się Turcy ze Słowianami, Słowianie między sobą, czy Austrja z Rosją — ja chcę iść w bój...
— Któż ma iść za ciebie w pętlicę? nie na wojnę się zbrój, ale na chwilę śmiertelną w więzieniu. —
Zatrząsł się Piotr.
— Związałeś mię twoim własnym słowem, danym tym dwu żandarmom. Więc dobrze. Lasciamo speranza... Nie pytam już nawet, z kim wojna? Wszak jestem wśród żywych nicością! —
Piotr był obłąkany z bólu: tam narody walczą, a on silny, mężny, gotowy rzucić się w wir walki, jak w tan, czołgać z karabinem w tyraljerce — ma zginąć bezczynnie. Choćby iść na mięso armatom, tym straszliwym Charybdom, które ludzkość stworzyła, nie aby swój byt unicestwiać — lecz by swą potęgę, swą wzgardę dla cyfry mas, swą ekstazę życia wznieść aż do Odwiecznej zasady: Światem steruje grom! Bój ojcem wszechrzeczy!... Zamiast wielkiego impetu zostaje gnić na łańcuchu lub zawisnąć na szubienicy! dla czego raczej nie rzuci się, nie zabije księdza, Imogieny i siebie?! nie wyczarowała mu duszę z wszelkiej dzikości noc dziwna... Jak tygrys rozszalały, któremu klatkę rozwarli, rzucił się w czarną puszczę swego wezbranego gniewu! Szlachetni! tygrysowi odpiłowali pazury i zęby, nadomiar chcą, aby zawisnął na stryczku z okiem załzawionym ekstazą!...
W demonicznym gniewie, wrąc jak wulkaniczne źródło, które naraz wyrzuca z nad siebie ziemię i głazy — Piotr porwał ze ściany olbrzymi więzienny krzyż i, zamachnąwszy nim, jak mieczem, krzyknął piorunującym głosem:
— Skrzydeł mi orlich! tygrysich szponów! jam nie jest w religji Baranka! Pozostaw mię moim mrokom — Ty fałszywy Samarytaninie, który zamiast wywieść z labiryntu, chciałeś zgasić jedyne światło mojego instynktu! Nie masz odwagi krzyknąć życiu: lucyferyczne ścierwo, pełne gwiazd i buchającego żywiołu! umiłowana Babilońska nierządnico... pyszna, złowroga, walcząca — i dla tego moja!... Rzec wam jeszcze? bliżsi są mego światopoglądu żandarmi, niż wy, szlachetni, kłamiący istocie życia — — kapłani!
Dość słów i za wiele nawet! ale to jeszcze powiem: widziałem w Warszawie sybiraków starych. Uciekli z tajg, modlili się w katordze, może walczyli tam z bronią w ręku — a wrócili do takiej Polski handełesowej, albo po niebie latającej. Usiedli na ławkach w lalkowatym miejskim ogródku, a tęskno im za Bajkałem, gdzie wyją straszne burze! Polska wydarła się nam — i nie wróci, aż w otchłaniach Apokalipsy rewolucyjnej. — Nie płacz, Imogieno, wszakże nie jesteś narzeczoną jeszcze, nie spoglądaj przez zamarzłą szybę, jakby zbliżał się ślub... czy ubierają gromnicami kościół, a ty w groźnym jasnowidzeniu ujrzałaś swą duszę na marach?... będzie tak może za rok, gdy pojmie cię inny — o biedna duszo Polki! Zali będzie ktoś równie jak ty miał horyzont wspaniałej heroicznej krainy, wyśnionej przez Lucyfera, który w Samuelu Zborowskim wypracował przed najwyższym Trybunałem — fikcyjną wolność Polaka! —
I nagle, jakby istotnie zły duch go opętał, rzekł niedosłyszalnie: — mam nadzieję, że oświeci cię prawdziwy Lucyper i nie wytrwasz w swym bezpłodnym ascetyzmie!...
Dałby dużo krwi, żeby móc te słowa cofnąć. Drgnęły jej brwi, arkadami rzucone niby Akwedukty kampanji rzymskiej — drgnęły, jakby rozhuczałn pod niemi trzęsienie ziemi; na ustach przeleciał gorzki smętny uśmiech, powieki zakryły jasnowidzące oczy Kassandry; nie podnosiła powiek, bo rozerwałaby duszę w tym, który stał, jak ponury potępiony na wieki Cień przy jej stosie gorejącym ofiarnym.
W jej oczach zdało się być pełno łez, ale nie płakała. Łzy zatajone leciały jej do wnętrza, jak rozpalone głazy. W burzy magnetyzmów ścierających się w napowietrzną trąbę zniszczenia i ona już nie odnajdzie drogi.
Ksiądz dźwignął się. Na twarzy jego, jakby rylcem Michała Anioła, rzeźbi się spokojna wzgarda.
— Widzisz, opętany przez mrok młodzieńcze — rzekł — wybaczałem ci chętnie, póki walczyłeś ze mną, jak młody Zorab ze swym ojcem Rustemem, rycerzem nieznanym, w którym widział jedynie wroga. Mnie nie utrafiłeś w komorę serca, bo mam je zbyt zbrojne. Ale hydrę swej nienawiści kierujesz wciąż w nasze ołtarze. Dla czegóż mamy cię umacniać bez końca? Idź już! może trzeba, żebyś straszliwie poranił swe czoło i, dopiero leżąc na skałach, pojął, że czoło mogłeś mieć gwiaździste... Nie zapraszam cię już nawet na pasterkę w kościele. Nie masz chyba do nas na serjo żalu za tę noc? —
Kryjąc mękę, odwrócił się Piotr i wejrzał w spokojną, marmurową, ekstatyczną twarz umierającego. Tak, pójdzie tam w nieugiętym spokoju, nie pragnąc życia, ani nieśmiertelności, która zawiera tyle egotyzmu...
Idąc w głębinę Hadesu, według mitologji, — myślał — czyli w ten punkt, gdzie życie jednostki zamarza — zawsze zachowałbym niezgiełkliwy spokój, niechęć do patosu. Więc i teraz nie będę już dłużej ich, ani siebie zajmował sprawami mego istnienia. Nie jestem zwierzem, za którego mnie ksiądz ostatnio uznał. Chyba nigdy nie byłem bardziej metafizycznym widzem burzy, która oczyściła mię z melancholji religijnej i rzuciła w bezgraniczny mrok swe pioruny. Teraz już mogę rzec, jak Lucyfer w dumnej niewierze, iż wiem quomodo cecidi de coelo!
I rzekł głośno: — Obcując z ostatniemi Mohikanami świętości, żegnam zdala tę świątynię Jutrzni, którą budujecie. Pozostań w niezmąconej zimnej wiedzy, księże Fauście! pozostań w ekstazie lazurowego Feniksa, Imogieno! jesteście tryumfem ludzkości, ja — jej świadomym śmiertelnym grzechem: znam głębie mej szatańskiej woli oparcia wszystkiego na sobie bez wiary w wartość swego istnienia. Poniekąd mogę nawet prosić o wybaczenie za cały ten zmarnowany krwawy trud tysięcy, tysięcy — — którzy gniją w katorgach — —
Skłonił się, milcząc, głęboko pradawnym polskim giestem, ręką prawą dotykając ziemi, a lewą kładnąc na pierś. Nie odwracając głowy, cicho szedł, niby z ważnym poleceniem idący — szedł w nieznane, które miało jedyną nazwę: nazawsze. Wtym usłyszał stuk ciała — odwrócił się już w progu — i zastygł. Imogiena leżała omdlona na podłodze.
Ksiądz uniósł ją jak pióro i położył na sofie, pod baldachimem.
Milczenie. Ksiądz, ani słowa nie mówiąc, przyniósł mocne angielskie sole z lawendą, a prócz tego tarł skronie zemdlonej. Po długiej chwili roztworzyła oczy — i szukała niemi Piotra. Gdy nakoniec znalazła go, uśmiechnęła się i przymknęła powieki. A potym jakby ocknąwszy zupełnie, podniosła się wpół i mówiła:
— Już mi dobrze. Zmęczyłam się, chodząc po tych naszych górach i zapadaniach. Ale tobie rzeknę, mój najdroższy Opiekunie, że musisz mi pozwolić odprowadzić Piotra do więzienia. Ja wrócę — wrócę zapewne za dni kilka... Dia czego tak milczysz? mów mi księże Fauście... mów...
I zemdlała — czy zamarzyła się.
Ksiądz milczał, coś ważył, wreszcie Piotra podprowadził do Imogieny, znakiem niemym kazał mu uklęknąć przy niej. Nie śmiał Piotr dotknąć umiłowanej zbyt wyżynnej świętej; czuł się tak bezdennie nieszczęśliwym, że głowę schylił i krył, pół leżąc, pół klęcząc przy Imogienie; zdało mu się, że teraz już nastał kres. Nigdy mu serce nie biło lękiem w walce, w oczekiwaniu ostatniego momentu, ani nawet w tych groźnych ponurych nocach bezsennych, gdy widma wysuwają się ze ścian — bezmyślnie podłe maski zabitych świętości. Serce jak ptak gwałtownie zatrzęsło się, rażone niesłyszną zatrutą strzałą. I nie opuszczając drzewa, którego się czepia konwulsyjnie pazurami, trwa jeszcze ptak na gałęzi, choć oczy zaszły mu już mgłą. Tak zamierało serce w Piotrze, chciał już, aby wszystko naraz się skończyło.
Ale czymże był smutek, rozbicie, a nawet i pokorna agonja tego, przed którym rozsłoniły swe wrota tragiedje miłości i zgonu wobec wyjącej mrokami pustyni, gdzie już miłość nie dochodzi? Bo ksiądz Faust był człowiekiem do końca w pełni swych uczuć. Miłował Imogienę nietylko jako dziwny, szatnie udany twór duchowy. Miłował ją jak hostję życia. Nie mogąc zapełnić mroków istnienia myślą ni zastygającą wiarą, w niej widział źródło nieśmiertelności, dowód istnienia mocy boskich. Teraz uczuł się jak starzec opuszczony, jak ślepy Edyp, nie widzący wzrokiem ni oczyma duszy swej Antygony. Ribera, kiedy go odbiegła przecudna córka, mistrz zrozpaczony namalował ją w pustyni nagą, okrytą tylko wodospadem złotych włosów, jako Marję Magdalenę. Bez apelacji życie już się wymyka jednemu, miłość drugiemu. Duma kazała księdzu odejść milcząco i nie ujrzeć już nigdy tych dwojga, cokolwiek z niemi się stanie. Potężna wola, napięta zawsze na zwycięski ton świetlaności, chciała zostawić im swój testament i błogosławieństwo: jak Mojżesz ma im dać tablicę kamienną nieprzełomnej wiedzy. Wtym zrozumiał, iż sam nietylko nie jest prawodawcą, ale grzesznikiem i nawet pod własną klątwą. Jakże to? nauczał długo świat o bezosobistym czynie, o wyrzeczeniu się swego szczęścia dla najwyższego dzieła — a sam po ten owoc rajski wyciągał wężowy oplot? — choćby po owoc miłości duchowej, ale tylko w imię własne?
I przywykły do olbrzymich tchnień, do możnych od Jehowy przejętych skrzydlatych rozwarć swej otchłannej duszy, zapragnął przestać być Faustem. Kiedy już to uczynić postanowił, zapadł olśniewającą błyskawicą wyrok: on odda się młodości w ofierze. Nie pożałuje ani swego szczęścia, ani swej dumy, opuści laboratorja, nie napisze ostatniej stronicy w swych dziełach. Zostanie sam z Bogiem — kapłan, który Jego tylko głosił, ale znał go jeno z przeczuć dalekich, z kombinacji myśli gienjalnej. Fiat voluntas tua! — szepnął. Chciał to wyspowiadać i znowu ciężko mu było iść w tę spowiedź — przed młodzieńcem. Na jego twarzy głębił się smutek — tak ludzki, że teraz dopiero uczuł Piotr odwagę mówienia o sprawach swych najistotniejszych.
— Chciałbym wyspowiadać się z myśli moich o Mroku Bezcelowości, — rzekł — przed Tobą, księże, zanim Imogiena oczy rozewrze.
— Wprzód pozwól, niech ja wyspowiadam się przed gwiazdami mojej Samotni.
Ksiądz rozwarł starą, średniowieczną księgę i zaczął półgłosem śpiewać hymn św. Bonawentury: Si quaeris miracula — mors, error, calamitas — Demon laepra fugiunt...
— Przeżyłem otchłań nędzy ludzkiej, Piotrze. Pomyśl, że ty idziesz dopiero od progu życia. Cóż muszę uczuwać ja, który jestem już Faustem, mającym ociemnieć! Przychodzą nieraz do mnie w północną godzinę widma.
Mówi jedno: ja zowię się Tęsknotą w pustyni.
Mówi drugie: ja zowię się Winą.
Mówi trzecie: jestem pani Troska.
Wciskają się przez szpary, mówią o bezwartości dziejów ludzkich. Za niemi braciszek ich Zgon, który w czasach Goethego był jeszcze piękny, teraz stał się — odrażającym.
Faust, spędziwszy życie w magji myślowej i wyszedszy zwycięzcą z walk sumienia, mówi:

„Godziłoby się jeszcze być człowiekiem.
„A byłem, byłem, nim mroków się jąłem!
„Hasłem zbrodniczym siebie, świat przekląłem.
„Ach, dziś w powietrzu tak pełno straszydeł,
„Że nikt już nie wie, jak ujść od ich sideł:
„W dzień — błyśnie jasność rozumu niezwykła;
„Noc — znowu w senną przędzę nas uwikła“.

Faust stanął na szczycie władz umysłowych, poznał wszystkie żądze i żądz spełnienie, cały nasz ziemiokrąg, a o górnym świecie wcale nie myślał. Mówi doń Pani Troska:

„Na kogo ja dłoń położę,
„Cały świat mu nie pomoże.
„Ani w mrocznej chmur powodzi
„Słońce wschodzi lub zachodzi.
„Choć zmysł pełną siłą włada,
„W głębiach duszy mrok osiada.
„...Cel na drugi dzień odkłada,
„Czeka przyszłych tam obrotów —
„Nigdy sobą być nie gotów.
„...Wpół swoboda, wpół kajdany,
„Wpół drzemka, sen przerywany
„Krępuje go i osłabia
„I do piekła przysposabia.
„Ha, doświadczysz, jak szybko za myśli zuchwałe
„Troska cię na odchodne przekleństwem ozionie!
„Ludzie ślepemi są przez życie całe,
„Teraz ty, Fauście, bądź ślepym przy zgonie”.

Faust ociemniał. „Głębokie, coraz głębsze wciskają się cienie“.
Mroki ogarnęły Fausta — życie jego osobiste traci wartość, lecz rozsłania się przed nim wizja ludzkości.
Życie moje mogłoby się stać górą mitycznego Meru, gdzie żyją bogowie i muzycy... Stoję na wirchu, i kto wie, czy nie trzymam losów świata w mym ręku? jedno odkrycie dalej w biolog]i — a nowe wrota roztworzą się przed ludzkością. Z Imogieną stanowimy taką potęgę, że jeszcze rok, jeszcze trzy lata — a wzniesiemy Monumentum Wiedzy Absolutnej, o czym marzył Hoene Wroński.
Wiedz, że to, co uczynić zamierzam — nie będzie tylko Ofiarą dla uratowania młodego życia. Nie będzie to czyn w imieniu Mistrza.
Mam prawo o najwyższych drogach swych decydować bez względu — nawet na Niego.
Uciekam przed sobą. Cóż jeszcze mówić?
Znasz myśli złowrogie starego czarodzieja? znasz egoizm Mędrca, który za kroplę eliksiru młodości oddać gotów wszystkie głębokie przemyślenia, świadectwa apostołów, wiedze tajemne, teologję, mistykę?...
Kłamałbym, mówiąc, że mógłbym to uczynić dla jakiejkolwiek miłości człowieczej.
Nadeszła chwila, uderzył dzwon — porzucić muszę wszystko, przestaję być Magiem, staję się dobrowolnie starcem, schodzącym do Hadesu.
— W imię czego? — zapytał cicho Piotr.
— Moc wionęła na mnie od przepaści mistycznych. Głębiej niż mędrcem, jestem miłującym. Głębiej, niż człowiekiem — jestem ogniem Bożym. I wracać do Niego muszę już.
Dla tego wyrzekam się tej groźnej Wieży, którą zbudowała myśl tysięcy wspaniałych umysłów — i wyrzekam się źródła radości, którą jest Imogiena!
Zapadło milczenie głębokie, jak nurty piekieł.
— Mam prawo stać się już znowu księdzem, czyli egzorcystą. Mów, Piotrze. —
— Wędrówka krótka, pełna troski materjalnej; męczarnie człowieka, który marzył o zbrataniu świata, a szedł krawędzią otchłani nienawistnictwa, gdzie plamy krwi paliły się ogniami pod jego stopą...
Nie poznałem od razu, ale to ja miałem polecone i nawet z dobrej woli chciałem księdza zabić. W czasie rewolucji grono nas podszczute przez mówcę głośnego, który okazał się — — grono nasze wydało walkę na śmierć i życie nietylko warstwom pasorzytów, ale wszystkiemu, co nie było materjalizmem dziejowym, światopoglądem domniemanym bosiaka i proletarjusza. Wybacz, że mówię niejasno, ale rzeczy najważniejsze muszę zostawiać w półcieniu lub ciemności.
W więzieniu pierwsze lata połykałem śmiertelne łzy tęsknoty: w szarej celi nie można było zupełnie czytać, trawiła mię bezczynność i cynga. Lekarz więzienny, Polak, do którego się zwróciłem — odrzekł mi — że nie potrzeba mi szpitala, bo nogi mi jeszcze nie odpadły (nie otwaliliś...) — — — wyleczył mnie lekarz żyd, bardzo prawy, dobry człowiek. Wyleczył mnie — — abym zatęskniał się, że tam u was żniwa w pełnym biegu, że tak byłoby przecudnie wdrapać się na ogromny wysoki wóz ze snopami i, leżąc na plecach, patrzeć w niebo — w niebo mej ojczyzny!...
Jesienie wilgotne, zimy mroźne — przebycie tygodnia w lodowym karcerze — przeobraziły me serce.
Cela ma zapełniła się wizjami lupanaru i furją tak dziką, że w razie uwolnienia przysiągłem sobie być niszczycielem ludzkości, Thugiem. — — Teraz maski precz, miecze do rąk — przyjmij me cięcia, stary Druidzie. Jam duch zły — przysięgam ci.
W pustyni mieszkam cmentarza gwiazd, jak szatan rozrywam w paszczy — tymczasem serce własne
Wyparłem się w głębinach swych wszelkiej racji życia, i cóż — że pod wpływem poezji zacząłem tajać?... Ale tajanie to w cieple uczuć rozkręciło fiszbinowy zdradziecki hak — i ten rozrywa me wnętrza.
Niema żadnej rzeczywistości dokoła mnie — prócz Giehennicznej ciemni.
Niema żadnej jaźni, „mnie“, tylko zmienne zjawisko osobowości.
Niema i nie może być nic Absolutnego. Bo wszystko, co istnieje, posiada na to dostateczny powód. Absolut zaś musiałby obywać się bez powodu. Byłby więc wbrew rozumowi.
Mogąc wybrać, wybieram uczucia Djabła.
Na dnie mego jestestwa wyrósł straszliwy trujący las.
Tam jedynie doleciał Mrok z twych opowieści, księże, i rozpełzł wężami.
Mnie chcesz ratować? ha, ha... dobry nabytek dla ludzkości.
— Zbłąkany wejdzie na drogę właściwą, gdy ujrzy światłość — rzekł ksiądz. — Myślenie, któremu słusznie zawierzyłeś, istotnie wyratuje. Ono bowiem nieodzownie wymaga siły ostatecznej, która już obywa się bez przyczyn. Musi to być siła poza zjawiskami, i nie zmysłowa, inaczej podległaby prawom przyczyny.
— Tej siły nie znam.
— Tę siłę znam. Nad doliną zamkniętą naszej świadomości jest jakby szczelina, przez którą wpada światło z innego wymiaru.
Tysiące zrobiłem doświadczeń, że można odgadywać przyszłość: dziwi nas telepatja, lecz przedziwniejszym jest rozrywanie zasłon przyszłości — pojmowanie tego, czego rozum pojąć nie może. Bo skoro życie jest twórcze, a zjawisko niepowracalne i nie da się nigdy przewidzieć — jak więc można odgadnąć, co będzie w dali, gdy wszystko musi być inne, niż można obliczyć matematycznie?
Wśród wirchów Szwajcarji zatrzymałem się raz bez powodu — choć śpieszyłem. Wtym runął grom jak z jasnego nieba — to była lawina, która zasypała wąwóz Czinglipass, którym zejść miałem do Rodanu.
Na Kaukazie pragnąłem wyjechać z gorącego Tyflisu, który mnie znużył — upakowane walizki — zajeżdża dorożka — nagle czuję, że jechać nie mogę. Uważam to za absurd, ale po walce długiej ulegam swej woli niewytłumaczalnej. Idę za miasto w ogrody skaliste. Nazajutrz w gazecie czytam, że pociąg mój wysadzony był przez rewolucjonistów —
Anieli ostrzegli? a pozwolili zginąć — stu sześćdziesięciu ludziom! Zatym nie Anieli. Moja własna Jaźń, której głos mogłem usłyszeć, gdy inni — nie słyszeli. Jaźń jest czymś wyższym, niż świadomość. Jaźń ma dostateczny powód w swej wolności i nie znajduje swego początku.
— W takim razie Boga nie może być, bo On z natury swej tworzy Predestynację, jak to już wiedział św. Paweł.
— Nie mówię teraz o Bogu — rzekł twardo ksiądz. — Jaźń jest czymś, co nie powtarza się, co nie da się z niczym porównać, tworzy mnie w każdym momencie od nowa. Jest starszą, niż wszystkie moje myśli, niż wszystkie pamięci mych przeszłych istnień, niż Anamnezy, kiedy byłem chmurą, skałą, obłokiem — mieszkańcem Jowisza. Nieskończoność przechodzi przez serce me błyskającym promieniem wiary wiedzącej — dla tego jest ono śrubą okrętową, która w morzu nieskończoności bije równo, spokojnie, wiodąc okręt w mroki przeraźliwe.
— Do jakiego lądu?
— Wolność twórcza nie jest gieografją. W człowieczym losie związany jestem z ziemią. Nie wyczuwam ziemi, jak ten, który życie całe jeździ powozami i automobilem. Chodziłem nieraz zimną nocą bosonóż wśród wody, ostrych traw i głazów, kiedy z mroku wyzierały ślepia dzikich zwierząt i kiedy jedynym pragnieniem było — wejść do szałasu i zasnąć na wieki przy ogniu.
— Więc moralność jest wysłuchaniem głosu Jaźni?
— Moralność nie, ale sumienie — tak.
— W takim razie imieniem swej Mrocznej Jaźni ostatecznie żegnam was — choćbyście nawet byli witrażami, przez które widzę Cuda!...
Uśmiech wystąpił na twarz księdza.
— W porę przyszedłem — i w porę rozwiera ci się słońce, kiedy jeszcze mgła nie przeżarła oczu. Wiem, że pójdzie z tobą — — zdoła Cię uwolnić, i znajdziecie szczęście. — — Tu wskazał Imogienę, która nagle rozwarła oczy i wejrzała na księdza tak, że Piotra obleciał mróz.
— Wy pokorni Franciszkanie, trwożni o misterjum waszych dusz, kiedy upada na nie księżyc melancholji!...
Piotr — to Romeo, nic mający Julji, to Brutus, mylący się co do piersi, w którą należy uderzyć sztyletem. Znajdzie Julję i będzie kiedyś sam Cezarem.
A ty księże, mój opiekunie — nie silę się, aby znaleźć dla ciebie krótką definicję, lecz jeśli nie miałeś nigdy umiłowanej kobiety, miałeś miłość ludu; jeśli lud cię nie rozumiał, miałeś naukę; gdy kończyła się wiedza, żyłeś intuicją... Nakoniec w pustyni ostatecznej znajdywałeś skrzydła lucyferyczne, które cię niosły po straszliwie wspaniałych samotniach. Cóż dziwnego, że wielką górą będąc, rzucasz mroźny cień na własne serce i daremnie chcesz modlić się ze świętym Franciszkiem nad strumykami jasnemi...
Mojej męki nie powinnam wysłowić, bo każda sylaba jest hańbą. Ten, którego imienia wymówić nie mogę, dostawszy obłędu w Mesynie, znalazł się w gronie łotrów. Zaczęli jego olbrzymią wiedzę wyzyskiwać dla bezczelnych szantaży i zamaskowanych zbrodni. Przebyłam z niemi rok, wierząc, że mam do czynienia z pomocnikami myśliciela, odkrywcy... Włóczyli mię po wszystkich jaskiniach Europy, studjując jakoby psychizm życia i wyzwolenie świata. Ten człowiek był najstraszniejszy. Wreszcie zrozumiałam... byłam Antygoną przy Monstrum. Nietylko zgarniał cały mój zarobek w biurze, ale na ulicach żebrał. Wchodził do jaskiń, gdzie byli nieletni. Policja mnie aresztowała, biorąc za jego wspólniczkę.
Z więzienia mnie wypuszczono... Postanowiłam opuścić kraj nazawsze... Otrzymałam miejsce w biurze transportowym w Chinach.
Przed wyjazdem do Hańkou, przyszłam pożegnać go. Był nadzwyczaj przytomny, mówiliśmy o rzeczach duchowych. Wkońcu, miałam nieostrożność powiedzieć, że wyjeżdżam nazawsze. Zaczął szlochać, żałował mnie — i w egzaltacji uczuciowej rzekł, że musi mnie — komunję — zjeść.
Moc, z jaką to mówił, czarna żyła, która wystąpiła na czole — upewniły mię, że to nie jest żart.
Znajdowałam się w sali ogólnej. Dziwnym trafem nie było nikogo z dozorców. Drzwi otworzyć nie było można od wnętrza, zresztą on mnie trzymał... Zawołał współwarjatów, którzy go ubóstwiali — było ich z piętnastu. Miał odprawić Mszę Czarną.
Siliłam się na spokój, mówiłam do ich rozumów — rechot przemierzły był mi odpowiedzią. Położył mię na stole. Ustawili szklanki, zamiast kielicha; zapalono świece dokoła mnie — z Biblji czytano wersety, mieszając je z plugawemi bredniami.
Zaczęli szarpać na mnie odzież. W jednej chwili ujrzałam się nagą. Ten blizki mi człowiek przerażał mię najbardziej. Głowa mędrca, wzrok ostry, okrutny, nie widzący niczego prócz manji swej — włosy czarne, rozrosłe brwi, jak u trupa w grobie.
W momencie bluźnierczej konsekracji roztworzył paszczę, wpił mi zęby w pierś... Zaśmiałam się, rzekłam — że nie powinien mnie przyjąć bez wina.
— Bez win obchodzić się umiem — odrzekł szaleniec, nadgryzając mi żyłę i pijąc krew.
— Dzwonu, dzwonu! — krzyknęłam radośnie. — Przyniosę wam dzwon Zygmuntowski! — —
Zgodził się, kazał mi wstać. Złożyć musiałam przysięgę, że wrócę z wielkim dzwonem kościelnym...
Podeszłam spokojna ku drzwiom, zaczęłam stukać. W tej chwili dozorca roztworzył. Spojrzał ze zdumieniem, że — wychodzi kobieta okrwawiona i naga. Przepraszał mnie za nieuwagę... Utraciłam przytomność.
Doznałam czasowego porażenia woli. Teraz lękam się sama swego uśmiechu, bo zamrażam nim radość cherubinów. Uśmiechać się tylko mogę, jak księżyc przeryty lawą, ziejący kraterami, w których czatuje śmierć.
Uśmiecham się, jak Dżiokonda, słucham melodji wnieboidącej — zarazem słyszę z hukiem zapadające sklepienia mej duszy od przekleństw szaleńca: w napadzie furji, rycząc jak tygrys — przez drzwi mnie wzywał i przeklinał wszystko, co może się kiedyś ze mnie narodzić.
Mieszkałam u krewnych swych, pracować nie mogłam, miesiące całe nie sypiałam, czekając, kiedy ja sama będę taką... Kazali mi wyjść zamąż... miałam zanik woli... Wiecie już — wtenczas wpadłam w letarg — —
— I wyzwolił panią tak cudownie ksiądz — ale co to? — —
Imogiena zapadła znowu w głęboki sen. Ksiądz dał znak ręką, żeby jej Piotr nie budził.
— Ona jest w transie — rzekł. — Muszę jej duszę wyleczyć — z dna wyrwę Smocze Drzewo wspomnień. To, co brałeś za baldachim, jest kombinacją tych aparatów, któremi doktorzy Jodko, Baraduc i pułkownik Rochas fotografowali emanacje psychiczne — nadto zaś baterją prądów odycznych. Słuchając jej wypowiedzeń z najgłębszego dna świadomości, będę natychmiast zaleczał jej pamięć. I kiedy zbudzi się, wyjdzie świetlana, jak król Popiel z kąpieli Lety... —
Piotr stał się widzem najdziwniejszego zjawiska, jakie zna ziemia: jeśli potężne wrażenie sprawia widok nieba w teleskopie, o ileż bardziej mgławice psychiczne, które zbierały się na tle czarnego nieprzezroczystego lustra w powiększeniu soczewki nad śpiącą Imogieną! Ogień ciemny życiowości, wibracja sił, które Magowie dawni badali w milczeniach świątyń, myślał Piotr — nie zauważając, iż jego umysł nabiera już wtajemniczeń Adepta. — Zamiast ikonografji mieli jasnowidztwo i może inne środki, których znajomość dziś zatracona? — Wglądał w mglisty fluid, który odbijał na ciemnym lustrze. Ksiądz Faust określił to jako czynnik pośredniczący między życiem kosmicznym a indywidualnym: płynęła nieskończona ilość ożywionych centrów elektro­‑życiowych. Ksiądz mówił cicho modlitwę, twarz Imogieny promieniała. I zaczęła się kształtować postać jej — dokoła kręgu jasnego, który był zwarciem kilku osobowości, które tworzyły jej Jaźń. Naliczył ich Piotr siedm. Utworzył się subtelny czteropromienny krzyż pod wpływem działań mocy kosmicznych i indywidualnej. Imogieny dwojnik zbierał fluid, jak to czynią Jogowie indyjscy przez zwalnianie oddechu. Świadoma swej mocy dusza Imogieny nabierała wyglądu bogini Żywji, wychodzącej z podziemi Śmierci i Mroku.
Ksiądz Faust mówił cicho:
— A życie było w Słowie i życie było światłem ludzi. Światłość była na świecie i świat był przez nią stworzony; ale świat jej nie poznał. —
Nad głową Imogieny wirowały światy przedziwne, natomiast u stóp jej pełzała ohydna larwa. W tę wpatrywał się Piotr: złośliwa twarz o jednym oku. Tym zimnym okiem gasił potwór Światło, które było Życiem i Słowem!...
Światło, w którym dusze umarłych pogrążają się, a w którym ekstatycznie płynie teraz śpiąca...
— Mów, Imogieno — zwrócił się do niej ksiądz — w imię tego cudownego światła, które porywa — i wznosi perłę istoty twej z głębiny na powierzchnię innego wymiaru, gdzie promieniuje Duch. Znalazłaś przystań przeze mnie. Zapomnij o miłości dla nieszczęsnego warjata swego ojca...
— Mój ojciec nie był warjatem — —
— Być może uznajesz to za coś innego z tych wyżyn, gdzie teraz przebywasz? Może rodzaj satanicznego opętania, które znali egzorcyści tak wytrawni, jak Papież Leon III, i myśliciele ostrożni, jak Elifas Levi, Huysmans, Bois — —
— Byłeś w błąd wprowadzony wizją własną w aparacie — mój ojciec legł, zabity odłamem kolumny — —
— Więc uznaj za przywidzenie te okropności, które miałaś przeżyć po Mesyńskiej katastrofie... Nie było nigdy tych czasów, gdy jakoby jeździłaś z nim po norach Europy i Ameryki —
— Nie z nim, z tobą!
Piotr oniemiał. Wpatrzywszy się w księdza, ujrzał, iż czarna pręga wystąpiła mu na czole, miał twarz męczeńską — silił się mówić, słowa mu więzły.
— Mów, co się stało z twym ojcem? — wykrztusił ochryple.
— Zginął w Mesynie.
— Tym obłąkanym — — ten mędrzec — —
— Konrad zginął — rzekła Imogiena wymijająco.
— Więc to ja? zdawało się mi, żem podróżował — — pomnę, czułem się psychicznie chorym — — Monstrum, które małoletnich — — ten żebrak przemierzły — ten ludojad, który pił twą krew — — na mnie czas, przyjaciele moi!...
Wizja ekstatycznej postaci znikła.
Ksiądz powstał — wzrok miał zapadły i skamieniały. Imogiena mówiła głosem obojętnym, nieczułym, z wzrokiem szklanym Jasnowidzącej.
— Musiałam Ci wyjawić, bo nie mogłam ukryć — żeś pokonał Mrok duszy... Minęło już niepowrotnie wstrząśnienie mózgu, któregoś doznał w Mesynie. Uciekszy ze szpitala, wyleczyłeś się nad Oceanem, w słońcu. Żaden Indus jog nie pomógł ci, ale twoja własna Jaźń. Ledwo odzyskawszy człowieczeństwo, przyszedłeś mię wyratować, w tym właśnie momencie najwyższym, gdym leżała w trumnie... Znalazłam u ciebie ukojną przystań, pracę — żyłam prometeizmem.
— Nie pocieszaj mnie. Żadne nieszczęście, żadna mimowolna hańba, żadna najrozpaczniejsza niedola Nieodpowiedzialności i nawet Obłędu, nie są w stanie zniweczyć prawdy mojej świątyni! — cicho, posępnie mówił ksiądz. — Ale ty, jakżeś biedna!
— Śniłam rzeczy straszne... po nocach opadają mię potwory... Kiedy je zabijam, idą na dno morza i stają się jeszcze groźniejsze.
— Odwagą nadludzką mieszkać ze mną... Łudziłem się, że to był inny — — ów, który cię woził po świecie — i znieprawiał!
— Krzyże bywają straszniejsze, niż Chrystusowy — rzekła lodowym głosem Imogiena.
Ksiądz Faust zakrył oczy ręką, lecz wnet odjął i mówił cicho, przejmująco:
— Boże, odejm nam pamięć rzeczy, któremi mrozi piekło.
Nie łam wiar naszych w święte źródła życia.
Nikt — pomnijmy to, — nie jest mechanicznym rezultatem swych rodziców lub warunków życia.
Możemy iść ku gwiazdom — i gwiazdy przyjmą nas.
Wiemy, z jakiego udręczenia wyszedł Chrystus.
A przecie któż wątpi, że był najczystszym z ludzi?
Piotrze, ducha oporu w bezcelowym męczeństwie i ponurą chęć zemsty, która jest w tobie, wypędzam na wieki.
Imogieno: melancholię, wstręt ku sobie, niewiarę w siebie, wrażenie Iluzji Bytu, których to demonów masz wszystkich — wypędzam na wieki! —
Zdało się, że łkania rozsadzą pierś leżącego krzyżem Piotra; tak cierpiał strasznie za księdza i Imogienę.
Przy wyrazie Oremus zaczął się modlić za ich serca zbyt otchłanne. Przy: Exorciso vos! pochylił głowę, bo uczuł, że leży sam w dolinie głębokiej.
Zatracił przytomność, raczej zdwoił ją — idąc w tajne głębie Anamnezy.
Kiedy wzniósł oczy, brzask wkradał się, mroczniała wieżyca kościelna z za kotary. Księdza Fausta nie było już w pokoju.
Zbudziła się po chwili Imogiena, jak chory z głębokiego snu, po którym nastaje zdrowie.
Ręce wyciągnęła, widząc zapatrzonego w wizję wewnętrzną.
Zdała się mu, jakby rzeźbiona Pieta — tak leżąc w zbożu, patrzy pielgrzym strudzony w niebiosa.
Cała już była uśmiechem, radością, wzlotem czynu!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.