<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Xiądz Faust
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII. WIELKA PUSTYNIA.

Miał twarz jak zwykle spokojną, ale szedł nie widząc. Rozwarł żelazne wrzeciądze do pustej kaplicy i zamknął je, nie wpuszczając tam nikogo. Z trumny szklanej uśmiechała się twarz umarłego w wieku XVII młodzieńca mnicha. Z tej twarzy zabalsamowanej brał często wiarę w przezwyciężenie śmierci — tyle szczęścia było na niej zawarte. W mroku lampa miga krwawo, jak zgęstniała krew. Kościół w blaskach i wniebowzięciu pieśni radosnych — tu mrok najsilniejszego zwątpienia, jakie ksiądz przeżywał kiedykolwiek. Tak bezgranicznie do niedawna czuł Wielką Istność! Kiedyś po powrocie z imienin sąsiedzkich nucił psalm — coś w tym rodzaju:
...Przyszedłem z balu, powracam od ludzi, toczyły się wokół flirty ponętnych kobiet — i nagle wśród nocy wzięła mnie tęsknota — szalona tęsknota do istnienia Bożego.
I nic mnie tak nie pociąga, niczego tak nie kocham, ku niczemu nie wybiegłbym tak — jak ku Temu, co duchy wziął dawnych Polaków i stwarza z nich najwyższe cedry dokoła swej świątyni. Milczy mój rozum, lecz Wiara wzięła skrzydła i wybiegła już w te sny — w te sny, lub w te rozwiązania. I przenika me jestestwo jedno upragnienie, aby mnie całemu objawił się choć w cząstce Bóg.
Jam Tantal wiedzy i stoję wciąż na progu, usta moje krwawe piją wciąż wiedzę zamąceń!... A jednak wiem, że w Nim trwając, jestem najwyższą harfą — niczym jest mi Homer — i niczym mi Dantego Mrok!... — — 
Wśród mistycznego bezgranicza wybuchł orkan. Fala uderzyła, dziewiąta fala zwątpień rozbita mu kościół jego w drobny pył. Jak Indus święty przeżył swe życie, jak kandelabr przyświecał ludowi czynem wiary i wiedzy.
U wirchu w złotym spokojnym rozświetleniu dumy runął głową, niby epileptyk na obrazie Rafaela — stał się jaskinią Zamętu, igraszką upiorów atawizmu, warjatem, który niszę odprawia czarną i zamiast hostji bożej spożyć chciał ludzkie ciało... Bóg — towarzysz mistyczny — nie uchronił go przed najstraszniejszym, przed jedynym, czego lękał się: zatratą Jaźni. jak Makbet żył w zamku, władając światem rzeczywistości podziemnej i ziemnej, dopóki nie zeszedł z gór zielony las... Jak król Babilonu mógł szydzić z wszystkich szturmów, aż wysączyły się wody Eufratu i postawiło go nieszczęście pod Miarą­‑Wagą­‑Liczbą... on, który dotąd żył jeno Bezmiarem. W mroku na pustyni jarzył siedmiu lampami, lampami zmysłów wewnętrznych, a główny blask szedł z tej krypty kulistej w głębiach piramidy, gdzie płonęła Jaźń. Jaźń ta była światłością, która w mrokach „nie gaśnie“ — a jednak zeszedł w mrok jaskiniowy troglodytów, krew pił na mszy ludożerczej w domu warjatów, spełniając nadto ohydy, jakich mu najciężsi grzesznicy nigdy nie wypowiadali.
O, rozumie Faustowski, który napróżno wyprowadzasz po zatęchłym materjaliźmie metafizykę nową twórczości życia — cucisz więźnia, jak w katowni, aby, wyłamawszy mu kości w stawach, tym boleśniej przypiekać żelazem! mózg jest baterja sił, która, uszkodziwszy się — bucha i zionie rozrywającą bezładną potęgą — — — jak wierzyć w istnienie Ducha? poznał na sobie — jego nieobecność.
Okazałaś się, Wiaro, niczym — jeno dziedzicznym jestestwa ludzkiego obłędem, który stworzyła ironiczna małpa Hamadrja. Puszką Pandory jest nasza arka współczesna, każde rozwarcie jej — to klęska, to coraz gorszy ból.
Nie będzie kłamał, nie jest metafizycznym Kalchasem; rozbije puszkę Pandory, niewiarę rozda, jako nowy i ostatni sakrament.
Szedł mężnie i nieugięcie na góry, ale gdy ze szczytu ujrzał tylko Komedję — nie Dantejską, lecz jakąś Hitopadeszę zwierzęcą, to biada ziemi od śmiechu sędziwego proroka: on boga da ludzkości nowego — Hamadrję!
Opowieśćmi swego życia umacniał więźnia, a sam jest najbiedniejszym więźniem — i siebie już umacniać nie może. Spadał w otchłań. Wzięła go silna, prawie nieprzezwyciężona ochota palnąć sobie w łeb tu w kaplicy!... Napalił cygaro od lampy wiecznej. Rozwarł okno. Mroźny dech owionął go — mrok leżał na polach. Złamać krzyż na kolanie, rzucić go daleko tam w śnieg — a potym, skończywszy cygaro, wystrzelić w skroń — — ? Zamknął okno, siadł na stopniach ołtarza, cygara zadeptał, i oto widzi siebie pacholęciem.
Raz zleciał z wysokiej wieży na bruk miasta. Naśladując Kopernika, mierzył obroty gwiazd przez rurę starej strzelby. Zarwał się pod nim blaszany dach i ze zwojem blachy runął. Każdy ułamek sekundy mierzył w spadaniu. Zdumienie, nawet miła świeżość powietrza w płucach. Wspaniale, gdyby nie pewność, że stanie się za chwilę coś monstrualnego — miljon razy dzikszego, niż baśnie o wilkołakach! Mróz wewnętrzny — zresztą na żadne uczucie nie było czasu. Jedyną formą istnienia — myśl mierząca, jak zegar — własny pęd w czeluść bezmiernego bólu. — Myśl z matematyczną precyzją formułuje ciemną noc, gwiazdy, dachy w dole i kominy, kamienice, sklep, cukierki dawniej tam kupowane, druty telegraficzne... czy rozetnie się na nich? nogi oddzielnie, głowa, ręce, kadłub, deszcz krwi. Minął druty — ucieszył się, raczej jakby cień radości... Wymówił imię tego, który miał być Ojcem świata: wzrok ogarnął zupełny brak skrzydlatych aniołów, najwyższą nicość tego Imienia. Szpicami sterczą na ulicy pustej bez przechodniów latarnie. Niewysłowienie zimna Moc strąca go w ohydną paszczę. Ujrzał głazy. Nawet myśl nie zdążyła ująć: zemdlał przed ziemią, czy w huku piorunowym niebiosa mroczne go pożarły?! Zbudził się, dygocąc z zimna; przechodzień nocny podniósł płaczące pacholę. Tłum w mieszkaniu. Matka wbiegła z głuchym szlochem — zrobiło się mu bardzo przykro, że wielką świętą ciszę budzą i w brutalnym teatrze cierpień niepotrzebnych, albo powierzchownych i przesadnych — depcą go, ranią każdym giestem! Gdybyż teraz uklękli aniołowie ze złotemi skrzydłami... tylko ludzie... Obnażyli go do naga, ujrzał fijoletową nogę, której nie mógł uznać za własną. Nogę opatrują mu doktorzy w białych fartuchach. Ferują półgłosem wyroki, myśląc, że jest nieprzytomny; ale on słyszy, jakby przez tubę ogromną: utrząs mózgu, nastąpi obłęd, jeśli przeżyje do jutra... Zgięta w kabłąk blacha jak trampolina odbiła go od ziemi. Zbite ciało, nieprzełamana żadna kość. Niemniej, to dziecko nie będzie już człowiekiem! Dygocąc w infernalnym gorączkowym zimnie, chciałby śmiać się, ale każdy przejaw wyraża się tylko przez niepowstrzymane łzy! chciałby krzyknąć matce, żeby precz odeszła, jeśli nie ma niczego prócz macierzyńskiej rozpaczy... Doktorom chciałby udowodnić, że Świat się skończy, a z nim nic złego być nie może. Ciało jego mogło rozbić się w sto okruchów, jak flakonik, — ale Jemu stać się nie może nic. — Zapadł w sen. Gubiła się myśl dziecinna w radosnych rozświetleniach; po trzech dniach siedział już na ganku w słońcu. Matka dowodzi, że to był cud — wynieśli obraz Matki Boskiej. Ale gdyby ktokolwiek z nich wiedział, jak była zimną ta Moc! i jak tam nie widać było żadnych aniołów... W nocy, gdy był sam, znowu ogarnęła go wielka wiara, że jemu nigdy nic się nie stanie, zarazem pewność, że zmiażdży nieubłaganą moc!
Potym przyszło życie, szereg zdarzeń radosnych lub nieszczęsnych, z których on tkał wielkiej wzniosłości gobelin. Martwe porównanie: żywą katedrą chciał się wznieść, jak żywa gotycka katedra pomieścić wszystkie w sobie monstra i wszystkich ludzi!...
Zimny blask księżyca złączył się z krwawym migotem lampy — rozpacz zajrzała w krwawe nieśmiertelne mogiły, do których nie wwiódł Imogieny, tymbardziej nikogo z nią... Męczarnie nagie stają się tu miarą wszechrzeczy — niema tu dzieci, kobiet, grzeszników, wierzących jeno widma w otchłaniach. I nagły wyuzdany śmiech... kto śmiał się tak? on — kiedy?
— — Żyłem jak poeta na dworze Watykańskim — brałem radość z tej winnej (o jak winnej!) jagody Piotrowej, dwakroć tysięcoletniej... Życie ludzkie wydawało się mi nic nie warte w kosmosie, ale zato jak rozkoszną perwersją było grzeszyć na tle misteriów!... schadzki w bazylikach, w Koloseum rozmowy z złym duchem na ziemi pełnej krwi męczenników... U rycerzy Maltańskich aleje nęcą do schadzek; maszerują francuscy żołnierze, głosząc wolność, która była brząkadłem od czasów gdy rzeczono: „wolność, równość, braterstwo — albo śmierć!“ — gwar maskarady na placu Navone — — i nagle wyrzekł się tego nazawsze!! Mroczny to los być mądrym katolikiem, lecz mroczniejszy — nie stracić rozumu i zostać księdzem. Z pełnego wiru szczęścia, ambicji i wiedzy, młodzian odwrócił się od życia, zakochany w katorżnej robocie Mostu dla przejścia Boga w ludzkość i ludzkości do Boga. Uważał się za robotnika, godnego stanąć obok tych, co przeryli Simplon... myślał, Że tunel w zaświaty przebił, a poprostu dzielił los z męczarnią miljonów księży, którzy są zazwyczaj ofiarami lub kąkolem na boisku kłamstwa i hipokryzji wśród odurmanień siebie i mas...
Legły wierzenia rzymsko­‑katolickie, powstał powszechny kocioł Monte Carlo­‑heidelberski, uznający Trójcę: Materję, Pieniądz, Użycie. Daremnie zwalczał go.
Przetrwał 20 tysięcy nocy w ujarzmianiu zmysłów na chwałę energji życia osamotnionego a pełnego czynu przez tyleż tysięcy dni. Był filarem podtrzymującym Niebo, aby zawcześnie nie runęło. Wyszedszy z katorgi sybirskiej, przyjechał do Paryża właśnie podczas wojny. Dowodził kompanją wolnych strzelców, podłożył minę pod pruski pociąg, wiozący między innemi i naszych Maćków: naturalny protest przeciw imprezie żelaznego buta, miażdżącego kulturę. W dzielnicy najuboższej krzewił najwyższe uczucia między robotnikami... co prawda, gdy burżua Thiers zaczął rozstrzeliwać 70 tysięcy komunistów, plunął na słowa wyższe do robotników. Zrzucił sutannę i był cywilnym uczonym... Nastąpiło wejście w Dolinę Mroku. Po uwolnieniu przez sąd, wyjechał z umiłowaną na wyspę wulkaniczną Morza Śródziemnego. Tu radość wiosny doprowadziła do obłędu jego serce i powielekroć chciał sobie życie odebrać, słuchając serenad. — Więc wyjechaliśmy na północ — przypominał sobie ksiądz — aby przytłumić szalony żar miłości. Wybrałem wyspę w pobliżu Malsztremu, nad którą zanim jedna Zorza borealna zgasła, już drugie wschodziły. Zorze nie były tak piękne, jak miłość. Przeglądaliśmy się nadzy w głębinie mroczno­‑turmalinowej Oceanu. Wyspa nieprzystępna, zakryta wrzosami i karłowatemi sosenkami, ukryła nasz występny Raj. Występny przeciw moralności pana Thiersa i jego licznej kompanji. Ale na tę moralność umiałem spojrzdć — — z czarnego meteoru mej lucyferycznej woli. Nastały jesienne huragany z błyskawicami, zbyt głęboka miłość zbudziła utajony mistycyzm. Ona leży przy ognisku na skórze morsa rozciągnięta — ja opowiadam najdziksze fantazje o Walkirjach i Alfach, o widmach, królach innych planet, męczeniu się Tristana i Izoldy! Tym goręcej tuliły się nasze silne, jak z obrazów Zorna, ciała, by się zmóc — ona mnie ogniem, ja swą niedźwiedzią mocą.
Niejeden wyryłem okrzyk w regjonach nocy, jak węgiel kamienny, czarnej — w tym rodzaju, że miłość — djabeł — Bóg to jedno! ziemia — szatan — żądza — niebo — to jedno! gwiazdy, chmury, ocean, łono jej — to jedno!
Nawróciłaś mię — ty dzika święta miłości do wiary w Misterjum! Wysunąłem się z jurty jednej nocy, gwizdnąłem na psa, ucałowałem ślad stóp na piasku nadbrzeżnym, nastawiłem żagiel... Przybiwszy do portu, wysłałem ludzi z parowcem po Erikę, ale sam gnałem już koleją przez Skandynawję.
Wiaro, nawróciłaś mię do mojej drogi tak niewłaściwej, kazałaś porzucić kwiaty szczęścia oczywistego. Nawróciłaś mię, Wiaro, do szczęścia nadzmysłowego i — zaprowadziłaś mię w mogiły! w szaleństwa! w obłęd! w zwątpienie nad mogilne... — — Wróciłem na ostrą „pokutę“ zimą do Brata Alberta w Tatrach; wulkan zmysłowości zmieniłem znowu w potęgę Jogi. Wierzyłem w celowość mego oddania się Absolutowi. Niechaj nie idą na tę drogę ci nieszczęśnicy, którzy mają tylko uczuciowość religijną! Niechaj nie idą tym bardziej ludzie z temperamentem muszkieterów, a z zainteresowaniem nieporównanie rzeczywistszym do wiejskich Fryn, niż do Konfesji św. Augustyna!...

Gwiazda Betleemska wiodła mię zamiast na krzesło ministra, albo pod biret profesora Sorbony — w głuche wsie Podola, Ukrainy, Mazurskich kątów, śląskich fabrycznych osad, dzikich huculskich połonin... Gwiazda ma wiodła mię przez kraj nieporównanie dzikszy, niż widoma Polska: w kraj największej dumy, jaka może się zmieścić na ziemi, w kraj — gdzie człowiek obcuje z władcą gwiazd! Minęło lat siedm. Pani wrzosów zjawiła się raz, gdym niósł monstrancję w procesji na cmentarzu kościoła. Była tak piękną, jeśli nie piękniejszą, niż Helena Trojańska! Umiała mi szepnąć, że czeka w chacie leśnej — i że muszę przyjść, jeśli prawdziwy cud pragnę oglądać. Nocą przyszedłem. Nad jarem rzeki w lesie stała chatyna opuszczona, jakoby w niej „straszyło“. Gałęzie jodeł na ścianach, wrzosy — i przedziwna radość w pokoju, gdzie oczekiwano szczęścia. Ukazała mi Erika za parawanem łóżeczko dziecinne. Dziewczątko śpiące, włosy krucze i bujne, jak leśna boginka. Gdyby zbudziła się i wejrzała na mnie, nie stałoby się to, co się stało, to jest, że szalejąc z tragicznego szczęścia — ja warjat (poco by to urzędownie warjować po Mesynie? bytem już wtedy po ludzku biorąc szaleńcem!) — runąłem do nóg Erice i błagałem, żeby wyjechała. Zamożna, świetna — co do mnie, przysiągłem tam w śniegiem zasypanym klasztorku, że oddam się już wyłącznie wznoszeniu świątyni w Polsce. Z tą wzniosłą słodyczą, która jest rysem duszy prawdziwie miłującej, pożegnała mię, nie pozwalając jednak rozchylić zasłony i zobaczyć mej dziewuchny. Usłyszałem, przez bór idąc — rzuconą w bezmiar nieba tę szaloną pieśń o „Surriento“ po sycylijsku:

Vide o mare quant’e bello —
Spira tantu sentimiente!...
Comme tu occhi tienemente
Guardano chiste ciardino e arance...
E tu dice: I parto — addio —
T‘alluntane da stu core,
Da sta terra dell’ amore —
Tien’ o core e nun turna!...
Ma nun me lascia...
Nun darmi stu turmiento!!...

Południe już, a raczej wieczna noc melancholji. Nie znalazłem możności dowiedzenia się, dokąd wyjechali — — Zamknięty w infernie wspomnień, spotęgowanym przez zupełny brak sił duchowych... Jak w melodramacie — znalazłem raz na progu podrzucony pakiet — pukiel włosów i krótki list, że jeśli nie złożę dużej sumy na ręce pewnej damy w Warszawie, nie ujrzę mego dziecka. Ruszyłem natychmiast pod wskazany adres. Przykra żydowska piękność w sukni aksamitnej, przesadnie wspaniałej, z różańcem ogromnych czarnych pereł na biodrach. Tego wystarczyłoby, żebym wiedział, z kim mam do czynienia. Był tam i łotr o twarzy sutenera. Dowiedziałem się, że dama, mając stosunki z niektóremi księżmi, poznała tajemnicę spowiedzi jakiegoś bandyty... Dziecko moje tu jest. Pieniędzy nie miałem, złożyłem więc czek, obiecując, że dam drugie dziesięć tysięcy, jeśli mi rzekną, gdzie jest matka dziewczynki? Nędznik zmusił mię przysiąc, iż nigdy o to pytać nie będę. Ale za dodanie złotego rodzinnego pierścienia wyjawił, że umarła w nocy, sprowadzona do umeblowanych pokojów. Po długich targach ujrzałem Helusię. Wziąłem dziecinę łkającą w strasznym ataku spazmatycznym! Nie wyjechałem jednak z miasta tego, zhańbionego rozpustą i gałgaństwem. Dziecko oddałem pod opiekę Sióstr Miłosierdzia. Prowadziłem jak istny agient śledztwa, poznałem wtedy sutereny tego blichtrem świecącego grodu Syreny... tu odkryłem też mego obecnego wikarego, który, zakochany w onej kurtyzanie żydowskiej, wierzył, że ona jest siostrą Chrystusa! Życie kryje wiele dziwów. Miałem już adresy wszystkich pięciu, którzy przebyli z Panią wrzosów noc — zmyliwszy cudzoziemkę. I zabili ją. Zapoznałem się z niemi. Mając przygotowanych ludzi — nędzników związałem, zakneblowałem usta. Potym ludzi moich już odprawiłem. Zostałem sam z niemi. Wymierzyłem sobie zemstę, jak ten, który nie chce trudzić nieco powolnej sprawiedliwości Bożej. Zresztą nigdy okrucieństwo wodza czerwonoskórych nie byłoby lepiej użyte. — —
— — — Miałem dziecko najmilsze. Nie chciałem, mimo gróźb biskupa, wywieźć jej. Dziecko, pastuszek ewangeliczny, odkrywał mi oczy na dziwa niepojęte Magom. Żyłem niby Jan Kochanowski ze swoją Urszulką... Musiałem często wyjeżdżać, mając rozległą parafję; wracając, zastawałem Helusię zatopioną w żywotach świętych Skargi, lub pomagała grzędy kopać starej niani, tańczyła w słońcu, badała życie mrówek, pszczół i ptaków. Mogłem ją ufnie zostawić w tym otoczeniu, ale zawsze targał mną niepokój, gdy musiałem wyjeżdżać. Helusia nie wiedziała, co stało się z matką. Gdy jechały nocą przez las, napadli ich zbóje — rozłączyli, jakiś chłop zostawił dziewczynkę u żyda w karczmie, ten zaś oddał owej damie, która była pono jego córką. Helusia nie wierzyła w śmierć matki.
Wyjechałem raz do chorego o mil kilka. Wracałem w gorączce. Tak pragnąłem słuchać mej dzieciny i ujrzeć jej głębokie lazurowe oczy! Letni dzień gorący, ludzie wszyscy przy użątku. Podjeżdżając pod sad, wonny od lip i brzęczący od pszczół, usłyszałem nieludzkie jęki. Konia popędziłem, przeskoczyłem płot — na trawie tarzał się dymiący przedmiot. Zgasiłem dziecko w objęciach, a mnie tratowały ogniste koła wozu śmierci. Zaniosłem na łóżko... w krwawo czarnej masce oczy niegdyś lazurowe, zalepione ropą! Wyorujący duszę szkłem ostrym cichy jęk!... I szeptała mi: — niania otwiera szafkę z lekarstwami — i tam spirytus... napiła się! Aby zapalić lampę przed obrazem wzięłam węgielek z pieca — wołam niani — sukienka płonie — zgasić! — niania wylała na mnie spirytus. Święty Wawrzyniec tak cierpiał. Naco tak cierpiał? teraz wiem, że Boga niema, — — niema!... Mamusiu moja, i ty mnie opuściłaś?... Ty wierzysz? — — Miała oczy modre jak „Królewna­‑Łabędź“ na obrazie Wróbla. Teraz chore, straszne przepalone oczy zwróciła na mnie, który ratowałem ją, wewnętrznie zalewając się łzami krwawemi, jak rozpalone do czerwoności żużle, które wulkan wyrzuca i te znowu padają do wnętrza. Lekarze nie umieli więcej zrobić niż ja. Nie zapomnę tej nocy, choćbym miał żyć do Sądu Ostatecznego. Zacząłem, jak nigdy w życiu, modlić się. Wreszcie, nie było już ratunku. Dałem Helusi krzyż, aby spojrzała weń i zasnęła w Panu. Z niewymowną gwałtownością odepchnęła swemi owiązanemi rączynami. Wyszeptała mi strasznym głosem: — Nie módl się nigdy do tego!... przysięgnij Helusi! — Tak, przysiągłem! Jestem księdzem, jako przysiągłem Bogu, a nie modliłem się odtąd nigdy, jak przysiągłem Helusi! i nie odprawiałem już nigdy mszy, czyni to za mnie wikary.
Na cmentarz kazałem zwieźć z pola głaz runiony. Wyryłem napis: zbrodni przeznaczenia! — Nie postawiłem krzyża; — czerniał trup starej kobiety, która powiesiła się, spełniwszy fatalną omyłkę.
Odjechałem nazawsze z tych miejsc. Po wszystkie czasy tęsknię za królewiątkiem Łabędziem. Ja, Parsifal, płynę wciąż za jej czarną Trumienką!... — — — —
Może tak przygotowała się droga mego obłędu, która po Mesynie była już otwartą dla wszystkich demonów!
Jedyne uczucie, które mi pozostało — Misereor turbae, żałość Chrystusa nad ludem. Żal mi, że dwudziestu miljonom zgłodniałego narodu — okażę puste śpichlerze Wieczności — —
Uczuł chorość niezmierną, ledwo włóczył nogami. Po schodkach szedł, rozwarł drzwi na chór — i tu w mroku stanął, jak śmiertelnie udręczony Samson, który ma wstrząsnąć filarem i zwalić świątynię w gruzy „wraz z trzema tysiącami ludu i przednich“... Otarł pianę w kątach ust, które były gorejące jako węgle w trybulami, jako wargi proroka, dotknione przez płomień Anioła: wargi skute wzgardliwym milczeniem. Podszedł da organów i wziął ton — przenikliwy, niebywale groźny, tak, że pieśń ludowa, jak ptak raniony w locie, zwinęła w dół skrzydła — jękła — zamilkła w przerażeniu. Lud począł nieświadomie szeptać gorzkie żale, jakby usłyszał wielkopiątkową rozpacz Syna, którego Bóg opuścił. Muzyka zagadała językiem Hjoba, wreszcie już i ten nie starczył myślom. Najmożniejszy z czarnych Cherubimów skrzyżował ręce na piersi, wzrokiem gwiaździstym niekłamiącym mierzy otchłań. Cofnęła się otchłań pod wzrokiem tym, wgłębiła się dusza w mrok, przewierca aż do granic wszechbytu, uderza o skałę tajni niezmysłowych, w wielki kontynent Boga. Tu wwiercił się miljard złowrogich, co dnia odpędzanych lub rozjaśnianych zwątpień, a każde wulkanem podgłębinowym Bytu. Zadrżał kontynent — jak kiedy skałotocze miljardami ust przewiercą, czyniąc go już tylko gąbką porowatą — zdobyczą fal, co nacierają z grzmotem piorunów za małżów armją — — kontynent zapadł w otchłań mórz!
Muzyka rozsadziła sklepienia kościelne. Nie więziło jej posłuszeństwo ojcu świętemu w Rzymie, ani nawet słowom Chrystusa. W nagości żelaznej, górującej nad bezczelnością wydarzeń, płynie duch księdza. Jest zaiste kapłanem przedwiecznym, „bez rodu, nie mając ani początku dniów, ani końca żywota, a przypodobany Synowi Bożemu“ — — upomniał się o tę prawdę obiecaną, dzięki której „kapłan trwa na wieki“. Znikły już brzegi katolicyzmu, ocean muzyki przelatał rafy nieświadomej woli Szopenhauera, chlustał w czarne bazalty Upaniszadów, gdzie Atman jest człowiekiem, Człowiek tworzy Byt, a wziąwszy wszechmoc, bierze też mękę otchłani. Na górze Cejlonu, gdzie pono Adam i Budda wyryli stopy swe na wieki w kamieniu — stoi teraz Lucyfer, widmo o gwiezdnym wzroku; rozwarł księgę mądrości, pogodzonej z faktem, że Bóg umarł w pustyni i nie trzeba krzykiem przebudzać ech w niebosiężnych sklepieniach Myśli Ironizującej.
Czytał Lucyfer jedną ze stronic w brewjarzu zwątpienia:
— Bóg wydawa się wiecznym, ponieważ nie odnosi się do określonego miejsca, ani do określonego czasu — i w żadnym momencie nie zaczyna być możliwym... Korzystamy z braku rzeczy, aby mówić o ich pełni: ponieważ brak nam świątyni i Chrystusa, mówimy o jego wszechobecności! — —
Zaiste, kapłanie przedwieczny, wieczną jest tylko Ciemność. Pomyśl, gdyby przedwiecznym było światło, azaliż tak strasznie bez świadectw, tak wśród milczenia faktów, tak w grzązkim bagnie legiend zatonąłby Chrystus — Kriszna i Zarathustra? Kiedy tak dobrze wiemy, kim był Piotr Wielki, Napoleon — a nawet Assurbanipal! Wszakże spełniłeś już połowę dzieła i chcąc zbudzić naród z jego martwej wiary, z jego katolicko­‑materjalistycznej wędrówki, idącej w trop za szarym, powszednim dniem — wpoiłeś mu niejedno zwątpienie. Zbudził się z odrętwienia; już umie ogarniać przeżycia, umie poprawiać błędy światopoglądu szlachecko­‑katolickiego, lub socjaldemokratycznego — niechże więc otrzyma dziś chrzestną lekcję, że jest we wszechświecie Sam. Musi oprzeć się tylko na rzeczywistości, dawanej mu przez zmysły. Niebo ujrzeć ma nad sobą w tej Mrocznej Otchłani, gdzie wszystko tężeje w bolesnym szyderstwie Sfinksa, poza którego nie wyszła dotąd ludzkość — i nigdy nie wyjdzie. Miałeś rzymską prawość Celsusa, który odwrócił się z wzgardą od żydowskich spekulacji, od Jehowy, żądającego bezgrzeszności, gdy sam pił krew obrzezków. Ale dla czego ze św. Janem zapełniasz fantazjami pustynię milczeń Chrystusowych, który na zapytanie Piłata: cóż jest Prawda? nie mógł nic odrzec. Nauka dziś, jak Piłat, odwróciła się ze wzruszeniem ramion, nie czekając odpowiedzi na to retoryczne pytanie.
Rozumiem heroizm zadania (ciągnęło widmo), winem tysiącoletnim tęgim, a nie cienkuszem modernizmu chcesz poić tłumy, które mają tyle powodów do rozpaczy! Kiedy wsie zabija zaraza, doktór je czasem odwiedza, ale ty z umierającymi cierpisz, w nich tworzysz psychiczną moc uzdrowienia lub śmierci spokojnej. Ty musiałeś objaśniać, dla czego piorun uderzył w stodołę najuboższego włościanina, dla czego w męce okrutnej zginęło sto krów i jałowizna w pożarze, który rozniecił niegodziwiec... Wytężałeś myśli przyrodnika i historjozofa, psychologa i wizjonera, aby tłumaczyć świat na najwyższą korzyść niewytłumaczalnego, Ale ostatecznie przestań na chwilę być kapłanem — stań się znów duszą wolną.
Mam ci wspomnieć męczarnie konającego dziecka? i głębokie szczęście, które miałeś z tą dziwną kobietą z Doliny Mroku?... przebyłeś całą skalę goryczy, poniżeń, obmów, — i nawet sądowego śledztwa — w imię właśnie tej najgłębszej twej religji, która tak się ma do tej, którą pojmuje lud — jak Ocean bezkresny, toczący swe fale z Antarktyku ku równikowi, z gorącej zatoki Meksykańskiej ku brzegom Lofotenów — — jak ten Ocean, mówię, w porównaniu z wiejską kałużą, gdzie grzebią chłopcy patykami. Wróć do swych praw najistotniejszych — gdzie ty jesteś Mną! porzuć świątynię wiekowego Absurdu! — — Umilkł na chwilę Demon.
„Kości szatana są jako flety miedziane i potężny uwodziciel czaruje słuch temi fletami“ — — Mówię już nie szatan, ale święty Rozum, który nie może dopuścić idei narodzin Boga — tego, — co patrzy obojętnie i będzie patrzył przez wieki na niewinne strasznie umierające dzieci, królewny Łabędzie! Przeszedłeś jak Nal królewicz bór życia, tam łyskają węże, pijące mózgi ptasząt. Wiesz to wszystko, przemyślałeś dawno, że w naturze niema Boga! Niema go w dziejach... w zatracie państw, w szturmie Konstantynopola, w upadku Jerozolimy, w morderstwach Paryskiej Rewolucji, w rzezi Pragi, w krwawych bojach pod Kirkilisse i Mukdenem...
Niema Boga w dogmatach, o których Sumę zatęchłej już filozofji napisał św. Tomasz, i niema Boga w Misterjum Magnum okultystów, ani w amor Del intellectualis Spinozy, ani w próżni, którą Kant wywalczył dla wszystkich metafizyków, ani w katolickiej dogmatyce współczesnej, która uczy, że „substantia sola per se est objectum divinae conservationis“. Myślę, więc jestem — ciągnie Widmo — a myśląc, Boga nie odkrywam nigdzie — Czynniki „dążenia“ w przyrodzie, tego naoślep dążenia ku czemuś mistycznie nadżyciowemu — dadzą się wytłumaczyć reakcją przeciw śmierci, która od wieków bez ceremonji miażdży, kosi, żnie... i zasiewa... To co wchodzi jako pozorny Bezmiar pod sklepienia czaszki twej i w jaskinie serca — nie jest Bogiem, to strach przed Bezmiarem Nicości!
— Lud, zmęczony boleścią muzyki, podjął pieśń o Trzech Magach: Trzej Magowie — to myśl, uczucie, wola — świadczą o tym złoto, kadzidło, myrra! Człowiek, prześwietliwszy całą istotę swą, staje się Łazarzem, aby zmartwychwstał, świętym Janem, który zna nieznane ludziom tajnie bytu i widzi w niebiosach Miasto wieczne!... Matka Dziewica — to intuicja. Orli lot porwał ją na wyżyny ogromne, słońce wobec nich pełza nizko, jak gad. Tu odda Bogu w wiekuistym zaklęciu swe serce. Narodzi się twórcza Wolność, błogosławiąca Świat — — Tak tłumaczył ksiądz roku zeszłego. — upewniony w tym, co brał za jasnowidztwo. Teraz, mając wybór między rozsądkiem zwierzęcia Homo sapiens — a bezgraniczem Bólu — mogąc wybrać, wybierze niewątpliwie ten finał, że zawoła czających się z pociskami ludzi, aby rzucili je przed ołtarz. Zbrodnia? warjactwo? czemużby nie, proszę Nicości? mógł Napoleon unicestwiać w imię idei, która okazała się fikcją! Nie uczyni tak, aby nie przypominać Jehowy, który zatracał w imię swej pychy niewinne tłumy. Warjatem stał się, głosząc Boga, wytrzeźwieje, głosząc prawdę tak gorejącą, że przez całą Polskę przejdzie grzmot bólu zrywający z religją! Na polach Mukdenu, nad pobojowiskiem żołnierzy z potrzaskanemi rękoma i pierśmi, jęczących, oślepłych, marzących o zimnej nocy — wznosił krzyż, słysząc wśród okropnych przekleństw dziwnie głębokie pacierze za Polskę... Modlił się wraz z wszystkiemi wieszczami narodu — aby wjechać do Wyśnionego Miasta w wielkim spełnieniu dziejowym.

„A jeśli zechcę —
...... przez ogromne natchnięte
pioruny, co mi kruszą całą duszę,
kruszyć te bramy — myślisz, że nie skruszę?
A jeśli do tych bram pozamykanych
płynie się łodzią po krwi pościnanych
i z wielkim żaglem się otwartym wchodzi,
myślisz, że braknie mi krwi albo łodzi?
A jeśli piorun mnie w bramie uderzy,
myślisz, że po mnie zabraknie pacierzy
i łez? — i nie będzie klątw? —
— — O, nie będzie!...“

odpowiedziały Słowackiemu echa — — i dotąd mówią same tylko echa: nie będzie!
Polska gdy runie — nie dźwignie się, jako jeden potężny człowiek! Nie swego osobistego zbawienia szukał w klasztorach Subiako, Monte Kamaldoli, w Sant Jago, w Kalwarji i Wałaamskim monastyrze, w jaskiniach Atos, na górach, któremi chodził Jezus — — i w indyjskich wiwarach! nie dla swego uspokojenia rozwierał ciężkie stucetnarowe bramy wiadomości, badając czynnik Irracjonalny w istnieniu, ścieżynę wolności tragicznej! Zdało mu się, że już ufundował pewność: człowiek, zamknięty w prawie przyrody, wyzwala się — choć na mgnienie jednej błyskawicy i stapia się z tym, który jedynie wśród zmiennych zjawisk ma prawo rzec: jestem! Ale na czym opierał wszystko? na przeżyciach Jaźni. A jaźń z jej moralną autonomją okazała się też ułudą w przypadkowości zdarzeń! cytadela mistyczna rozpadła się w pył jak gliniane budowle Babilonu!...
Wkrocz, Lucyferze, płonącemi skrzydłami wyoruj na tym cmentarzysku ostatnie Vanitas vanitatum! na tym popiele, gdzie głęboko leżą pokłady trupów — i na honor, nie więcej warte od trupów szakali! Dobrze odgadnął Piotr — — wódz klęskę ukrywa dla siebie. Wyjdzie na ambonę — głębokim milczeniem pożegna tłumy nowobrańców, idących na bój... Jak dawny kapłan, na misterjach wyszeptać, że Ozyris jest Czarny!... Sroga muzyko, straszliwa muzyko, wydzierasz wnętrza! lud płacze... organista, który zazwyczaj molestował, aby ksiądz zechciał grać na organach, teraz kurczy się ze strachu, nie śmie tu wejść. Nikt nie śmie tu wejść, bo ksiądz ma gniewy Mojżeszowe... Michał Anioł rzucił deską w papieża, co przeszkodził mu, gdy malował Sybille. Teraz większa robota wre — przejść ostatni Rubikon: tu wiara, tam zimna rachuba. Jeśli wyprowadzi naród z wiary w wyższą ewolucją człowieczeństwa na pole tułactwa, gdzie stoi fabryka Krupa i krzyż współczesny z napisem; „myślę, że jestem nicością!“ — wtedy życie, pozornie ogromne, jakże wyda się małe i liche w swym materjalnym ogromie! Nowa religja mogłaby ożywić ludzkość i zbawić Polskę — ale kto będzie równie potężny albo równie szalony, żeby dziś mógł jeszcze głosić — — Narodziny Boga? —
Wzrok widma zimny i groźny świdruje w ostatni zrąb duszy. Chłoną ołowiane tuby jednym przeraźliwym tonem ogrom powietrzny, aby go rzucić wojskom Czarnych Cherubimów. Mag wyłonił się w swej ponurej otwartości: woli stać się katem człowieczeństwa, niż jego rozsądnym pastorem. Muzyka zawisła w powietrzu tonami srogości ostatecznej. Nowemi ostrogami zarył się bok zwierzęciu ludzkiemu, aby szło śladem gorejących skrzydeł Lucyfera, w uśmiechu Lionarda da Winczi, w potędze wewnętrznej Riszich indyjskich, ku możliwej chwale człowieka, opartego na Magji. Ale zostaje smutek posępniejszy, niż umierających bogów w Götterdämmerung, gdyż tam wciąż jeszcze była ziemia, pełna możliwości boskich, a pod ziemią kryły się skarby, podniecające męstwo bohaterów! Tu w pustyni mroczą księżycowe Góry naokół zamku duszy; wulkany niewygasłe mówią ranami swych ust o królestwach, które były tu, nim pochłonął je mróz międzyplanetarny; ruina katedry, gdzie widmo Chrystusa ukrzyżowały duchy wprzód nim zastygnął; przepaście lodem wypełnione i żużlami meteorów; wyją tu bez echa wichury komet lecących. Zamek we wnętrznościach zapadłej w mrok niebiosów góry: obiegły go mroki, nawałnice kosmiczne i groza. Mszą celebruje Starzec przy trumnie — mszą Milczenia, która jest przeniknięciem przyszłych światów. W trybunale wiekuistych tortur przy gromnicach obłędnych komet, nad trumną dogasających wiar ludzkości zapytał — być może ostatni prawdziwy Kapłan: Kim jesteś Ty, mający się narodzić dzisiaj? W trumnie leży zjedzona przez robactwo — świętość. Zrywając owoce krwawe, stygmatyczne z drzewa Króla Ducha — zapełniła się skrzynia narodu „bogatsza od skrzyni cedrów Salomonowych“ — — a z tej skrzyni idzie głos jeden przeciągły:

„Siejcie duch, aby naród z pod ziemi wyniknął
i do niebios prowadził prostemi drogami,
gdzie ja jestem!...
Święci są wszyscy nowi. Kto dotknie się nowych,
ten rękę ducha wiecznie uczuje w płomieniach —
Ja powiadam“.

Wśród wilgotnych krypt i kurytarzy — zamiera dziś ten głos — zamarza wszelka dusza i niema już żadnych blasków!
— Zatym wzywamy cię przed sąd wieków, żeś zamroził duszę narodu! —
Zerwał się ksiądz, otacza go tłum; ciężkie drzwi zaryglowane od chóru i nikt wejść tu nie mógł! Otarł czoło z zimnego potu. Jedyny ratunek, to grać jeszcze — tonami odpędzać odrętwiający smutek, ale grać już nie mógł.
Wpatrzył się we wrota straszliwe. Jeśli roztworzy, to nietylko dla tego tłumu, dla paru mędrców i kilku Hyperjonów, ale na długie czasy za cały naród. Jak Konrad w „Wyzwoleniu“: „Krzyż przeklnę, Chrystusa godło — gdy męką naród uwiodło. Dla mnie żywota prawo!“ — ten żywot zdobył w czynie i przemyśleniu całego życia, ucząc, że stanąć musimy nie pod krzyżem czarnym średniowiecznych pasyjnych misterjów, ale przed krzyżem słonecznym. Gdzież to słońce? rozwinął skrzydła intuicji, jak albatros w nocy nad bezmiarem chmur i oceanu. Zapadł w bezczucie, już nie wie, jaka praca w nim się spełnia, jaka łaska w nim rozświeca, jaki mrok przepaści go chłonie... płynie w bezgranicznej Woli! Golfsztrem ciepły unosi jego zamarzłą krę, w którym ona topniała. Został sam w sercu świata. Wypłynął, jako zwątpiciel — fala oceanu mistycznego wyrzuciła go — prorokiem na brzeg. Oto idzie śpiewając wśród pustymi — nie omija też miast olbrzymich, gdzie zakłada wielkie wschody do świątyni słonecznej!... Na razie słońce, potym i gwiazdy. Dla czego ma pamiętać, czym był dotąd: magiem — warjatem — żebrakiem — królem? nie wszystko to jedno? Idzie, jakoby nigdy jeszcze na świecie nie był — bezwzględną błyskawicą mierzy swą drogę od Bezkresu w Bezkres. Ty Pieśni człowieka wolnego — wolnego już od ciążenia ziemi, od wpływu mroźnego wichru, nędzy, albo od potępień rozumu! Tworzy z swego najgłębszego dna, wiedząc już, iż ono jest Boskie. Wiem! nie wiedzą ewangieliczną, ani wiedzą fizyki i chemji, duszy i ciała, materji i siły, kosmosu i człowieka... jakaś straszliwa ożywiająca wszystko Prawda!
Kościołem — jedynym Kościołem naprawdę — jest Kosmos.
Kapłanem — jedynym Kapłanem naprawdę — jest wojownik Światła.
Życiem — jedynym życiem naprawdę — jest wchłonąć tak słońce, gwiazdy, morze, ziemię, Chrystusa, ascezę, namiętną miłość — pracę dziejową, wielką kontemplację i wielki czyn — aby już tylko z tego została — Moc twórcza! bez żadnych świętych kłamstw, bez żadnych lękań się, że lud do tego nie dorósł! Zycie prostaka równie jest niepowrotne, jak życie Hamleta lub św. Franciszka. Tam jednak, gdzie nie starczy słów ani pojęć — pozostaje iść według tej linji, którą wymierza na długie czasy wykonań — Piorun Natchnienia.
Na cóż więc wysila się jeszcze Lucyfer?
— Nakarmię Twą Polskę chlebami rozmnożeń gospodarczych, a wykąpawszy się w jeziorze mego zimnego płomienia — oprze się Niemcom i Hyperborejom! Zamiast iść na podniesienie, zacznie zapędzać krowy na pastwisko i robić sery; takie będzie w niej odtąd zdrowie dobre! —
Zaśmiał się ksiądz. Jak świętojański lecący owad zabłysło przed nim jedno upewnienie, że takiej Polski, ani takiego życia on nigdy nie zechce. Woli odprawiać mszę gwiazdom i przypuszczalnym na nich duchom, niż z zadowolonemi mieszczanami chodzić na festyny, wybierać jako wodzów narodu tych, którzy wierzą tylko w funkcje giełdy i miecza. Jeśli miażdżył go tragiczny los, to los ten wybrał sam, chcąc wcielić w siebie pierwiastki, wykluczające się wzajem.
Odstąp, mroczny Cherubimie, nie zasłaniaj czaszy, która ma być wypełniona tym, czego określić niepodobna — życiem, tworzącym się jak rzeka z gór Bożych! Wprawdzie Boga dla rozumu niema, a jednak rozum i życie nasze są fundamentem, na którym stanie Jego posąg. Zali widzi podstawa, kto stoi na niej?
Żyjmy w ogniu prawdy, trudem krwawym okupionej, choćby pozornie nie boskiej, zanim nastąpi błogosławieństwo ekstazy. Tedy będą nakarmieni olbrzymy, co niosą w ciemność iskrę dziś maleńką, świecącą na bezdrożach ludzkiemu zwątpieniu.
Duch tylko jest mądry, a człowiek musi wątpić, aby szedł, musi szukać, aby znalazł, musi nie znajdywać, aby wierzył, musi uwierzyć, aby tworzył co dnia w boskiej protuberancji swą jutrznię dnia powszedniego.
— Wiaro, czym jesteś we mnie — zapytał — ty która jesteś czymś innym, niż słońce, bo trwasz, kiedy jestem w piwnicznym opuszczeniu; która jesteś jednak czymś innym niż katakumby dogmatów, bo tworzysz pierwiastek duszy, jaki znają jeno ludzie najwolniejsi!
— Wodą żywą jestem! . . . . . . . . . .
...Ujrzał Piotra, który rozmawia przy studni z Samarytanką Imogieną. Dziewczyna w szatach powłóczystych, z rękoma silnemi nagiemi, z twarzą Madonny pogańskiej — wsparta na wielkiej amforze, w którą wody ma zaczerpać. Mur wspaniale rzeźbiony nad studnią, w tej studni zaś wszystkie naukowe krystaliczne źródła, które ksiądz Faust z ziemi wydobył. Wśród jodeł i brzóz widać innych ludzi, z dzbanami pustemi idą czerpać ze studni księdza Fausta. Ale cysternę zasłonił wiekuistym mrokiem Lucyfer.
Młodzian w stroju katorżnika prosi u dziewczyny:
— Daj mi pić. —
Ta rzecze: — jakoż ty, niewierzącym będąc, prosisz u mnie pić, któram jest niewiasta, wychowana tylko na wiedzy doświadczeń i cierpienia?
Nagle młodzian zajaśniał mieczem, który mu dał Chrystus. I odrzekł: mam już wodę żywą.
Rzekła mu niewiasta: Piotrze, nie masz i wolności nawet, a studnia nieszczęść twych głęboka i jeszcze nie dotknąłeś dna. Skądże masz wodę żywą? zali ty większy jesteś niżli ojciec twój Karol Marks i synowie jego, wstrząsający podstawami państw? zali miecz twój nie zabija, jako miecz złego człowieka?
Odpowiedział Piotr: miecz mój stanie się największą miłością, gdy przez własną ofiarę powiedzie mnie ku pokonaniu mroków. Wodę żywą wytoczę, uderzając mieczem w te bramy, które zakryły nam istotę życia! Każdy, który pije z wody ziemnych obliczeń, będzie pragnął, lecz ktoby pił z wody, którą ja mam w skale mej Woli, rozświetlonej niebiosami, które Wolę mą ogarnęły — nie będzie pragnął na wieki.
Wiem — i potrzeba tylko wypełnienia! . . . .
Znowu mrok na chórze. Ksiądz mówił w cichym szczęściu, jakiego dawno już nie doświadczał, a jakoby nigdy.
— Więc zeszedłem w mrok, abyś mi ty zaświeciła, lampo rubinowa o barwie płynącej pod sercem krwi! Wiara ta będzie wyzwoleniem dusz i wyrwie wszystkich z pod przekleństwa Zakonu. Wiara ta nie sprzeciwi się mądrości, ale dopełni ją, jak lampa nocy dopełnia światło dnia.
Wiara ta nie obarczy, ale uskrzydli, nie zachmurzy, ale rozjaśni; nie osłabi, ale uczyni Dyskobolów i Atletów; nie odejmie żadnego kwiatu z pól, ale wyrobi w nich podwójny owoc. Nie będzie zaprzeczała rzeczywistości zmysłów, ale dopełni je; kondensacją tych mocy twórczych, które każą eukaliptusowi rosnąć w górę, a z ziarna maleńkiego tworzyć się cedrom Libanu. I jeśli ja, ksiądz Faust, domniemany mędrzec, szanowany przez Akademje uczony — jestem tylko oślęciem, które kazał zawołać Duch Najwyższy, abym Go powiózł — jestem gotów. Precz, masko ponurej powagi! precz, lucyferyczne mroki, które, nie mogąc wyjścia znaleźć na ziemi, rzuciły mię w dom obłąkanych! precz, gawędo starych umysłów o tym, co jest prawdą...! jestem prawdą, bo jest we mnie kryształ mojej nadludzkiej Jaźni!
Jestem, ale mnie tu niema; tworzę, ale czerpię skądinąd; myślę, ale tam doświadczam; zwyciężam, ale tam rozwiązuję; umieram, i jeśli On chce tego — tam przetrwam. Chwała na wysokościach! — — —
U źródeł wielkich pił naraz z Misterjów wszystkich: Orfiki, Eleuzis, Rameszwaram, Różokrzyżowcy — — nie formy stare: życie śpiewało mu majową swą pieśń! życie tętniące pod skorupowemi formami ludzkości. Wiedział, że może już spełnić cud: umarłych przywołać i żywych uczynić mocniejszemi, niż śmierć. Spełnionym musi być teraz cud. Z nawałnicy krzyżujących prądów i sił utworzy harmonijną Różę Dantejską. Wprawdzie nie wie, jak będzie mógł żyć, skoro wyrwał się z formy życia i pogrąża się już w Ocean, zeszedszy z łodzi, mając ręce wzniesione do hymnu!
— Wiara moja ze mnie uczyniła most — szeptał — po którym naród przejść musi. I wcale nie do krzyża, ani też w wrogości do niego: nie do krzyża, bo już ofiara taka na wieki nie będzie potrzebna! ani też przeciw krzyżowi, bo jeszcze z niego wypłynie strumień, uzdrawiający wiele dusz.
Muszę teraz wyczuć obecność nad sobą żyjącego światła.
— Kto mnie wzywa? jestem — unoszę się, widmo z pobojowiska — straszno, straszno, straszno!...
Przeżegnał ksiądz powietrze, mara zniknęła.
— Ty, który mnie nie zjawisz się, jak słońce nie pojawia się rybie ślepej w jaskiniach — — uczyń, żeby twój Duch był ze mną. Przysięgnij!
— Tak!

Oczy rozwarł ksiądz i nie wiedział, czy jeszcze jest w widzeniu wewnętrznym? na chórze, który był zupełnie ciemny, płonęła teraz lampa rubinowa. Niewielka, jak serce, rzucała mocny blask w kształcie korony o purpurowych promieniach, a przejścia między niemi były fijoletowe. Wikary kończy już mszę... Trzeba wkrótce wyjść na kazanie... nie wie jeszcze, co powie, ale ma już zasadniczy ton. Rubinowy blask przenikał jestestwo — przestał być Faustem. A stawał się? istnością bliższą prawdy, niż gdy ją widział wśród niebosiężnych gór, otoczoną przepaśćmi mroku, zniechęcającą najpotężniejsze skrzydła...
Imogiena, gdyż ona tu wniosła lampę rubinową, mając klucz własny od chóru, przycisnęła usta do ręki księdza.
— Amen, — szepnęła, — Gwiazda Twa zatrzymała się już przy Betlejem!

Musiało się coś stać na chórze kościelnym, bo usłyszano tam Archaniołów. Porwał lud tysiącem głosów pieśń starodawną, od której w wzruszeniu nadziemnego szczęścia płonęły serca wszystkie w Polsce. Kościół, jak nowa Arka Noego, będąca już pługiem olbrzymim — płynął, worując się w ziemię czarną, żyzną, ukochaną, mokrą od łez.
Widmo mrocznego Cherubima, które ciągle stało za filarami powały, czekając, że ksiądz Faust wypowie najwyższą klątwę światu, teraz ścisnęło skrzydła w oczarowaniu niespodzianym i kropla lawy rozpalonej ściekła po skrzydłach aż do czaszy ofiarnej w świątyni. Zapaliła się czasza od łzy Lucyfera, wybuchnął ogień pełny i czysty, ogień wiary zbratanej z mądrością. Uwierzył bowiem już i Lucyfer, że nie jest Sam w kosmicznej pustce Materji.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.