Xiądz Faust/XXIV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Xiądz Faust |
Wydawca | „Książka“ |
Data wyd. | 1913 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ksiądz Faust wszedł na kazalnicę, która była taką, jak spotykamy czasem w dawnych modrzewiowych świątyniach: pośród kościoła filar, obok niego kazalnica z pnia jednego wyrzezana — podobieństwo barci leśnej, na dębie wysoko chronionej przed niedźwiedziem. Ksiądz Faust stał wśród mroku: pogodny, nieodgadniony patrzył w tłum i uśmiechał się.
Ostatnie dźwięki organów, na których grała Imogiena, unosiły się jeszcze w powietrzu, jeszcze dyszał miech. Modlili się włościanie litewscy i białoruscy, padali krzyżem chłopi prawosławni, którzy przyszli zdaleka, kochając tego człowieka siwego. Zapadli w zadumę obywatele ze swych ławek kolatorskich. Bywało rozmaicie i nieraz w czasie kazania spadała chłosta surowa, jednak lękali się a cieszyli. Kazania były zarazem wykładem o różnych zagadnieniach narodowych i miały entuzjastycznych słuchaczy. Wszyscy zapomnieli o zbrojnych, zdawało się, że nastała epoka, gdy ludy podały sobie dłoń i wymówiły razem wspólne Najwyższe Imię Ojca w niebiosach.
Uroczysta głębia szła przez kościół od milczącego starca.
Długo spoglądał, jakby chciał przeniknąć w głąb dusz — na tych chłopów litewskich, co stali w szarych świtkach, na Mazurów w błękitnych i modrych sukmanach, na Krakusów białych, na ciche — niby matron z dawnych portretów, twarze chłopek pod krasnemi i czarnemi chustkami. Wzrok jego natrafił w kącie grupę żydów, którzy przybyli tu posłuchać ze swym rabinem. Wejrzał ksiądz na żandarmów, stojących przy chrzcielnicy u wejścia, oni w pas pokłonili się. Przeżegnał wszystkich.
— Nie wiecie, bo nie wie prawie nikt, że przebyłem z górnikami kilka miesięcy, pracując w kopalniach na Śląsku. Nie widziałem nigdy światła dziennego: wracaliśmy na powierzchnię, była już noc.
Oberwał się szycht i zasypał grono właścicieli kopalń — ogólnie znienawidzonych, niegodziwych rentjerów z Wrocławia i Berlina. Zebrała się walna narada, na której nie byłem, uchwalono, aby ich zostawić w podziemiach, jeśli zarząd nie zechce płacy podnieść, która była istotnie bardzo nizka. Gdy przyniesiono tę wieść, zebrałem kilku mych przyjaciół górników i poszliśmy odkopywać nieszczęsnych. Grożono nam za to śmiercią i zaiste, sam ważyłem, czy to nie jest zbytnia słabość serca? bo ci ludzie nie zasługiwali na względy. Ale wnet przyszła masa robotników, nie dbając o korzyść. Po dniu straszliwej pracy wydobyliśmy na powierzchnię w stanie blizkim zaduszenia. Ocuceni pojechali zaraz pociągiem specjalnym do Berlina. Żądałem wypełnienia słusznych żądań robotniczych. Zamiast tego, panowie ci, wybadawszy, że jestem ksiądz, zwrócili się do mego biskupa, aby wydalił mię z kościoła za podburzanie mas. Biskup zażądał, abym nie narażał się, bo policja urzędowo mię wyrzuci z Prus. I tak się stało. Tedy zrozumiałem, iż podłość zepsutego mieszczanina nie ma granic. Górnicy z kopalń żegnali mię. Nocą szliśmy do stacji kolejowej odległej. Widziałem przy świetle lampek Dawisa twarze ich zielone, trupie z nędzy i wyczerpania. Zrozpaczeni, pytali mię, czy nie zrobić rewolucji i nie wyrżnąć fabrykantów żydowsko‑niemieckich? Wokół domy brzydkie, błoto na szosie, jakieś chore śniegi, dym rudy zasłaniał niebo. Gdzieniegdzie tliły gwiazdy. Świat zdał się tu piwnicą. Wtym ujrzał jeden robotnik zjawisko — i nam ukazywał: gwiazda modro‑rubinowa — na powietrzu płynie kondukt trzech Magów... Wzburzony do głębi nieszczęściem i nędzą ludu, krzyknąłem, że zjawisk mistycznych nam nie potrzeba, a ta noc wigilijna niech nas zbliży jedynie z ziemią. Zjawisko zniknęło. Wyjechałem do Berlina i z przewódcami robotniczemi zawiązałem rokowania. Wybuchł olbrzymi strejk na całym Śląsku, i póty nie ustąpiliśmy, aż wyzyskiwaczy opinja publiczna wypędziła z kraju i utworzyło się uczciwe stowarzyszenie z poręką dla robotników. Ale we mnie został wciąż rosnący wyrzut, iż nie dojrzałem, w jaką stronę idą trzej Magowie i co nieśli...
Odtąd słuchałem uważniej głosu natchnień. Noc wigilijną następną w Tatrach pod Ornakiem czekałem, zali tam nie przyjdą Trzej Magowie i nie zbudzą rycerzy śpiących... Napróżno! Zebrałem wilji następnej artystów i w cudnym upojeniu muzycznym wzywaliśmy Magów... muzyka wzruszająca porywała nas, ale każdy widział co innego.
Zdarzyło się, że gdy zaczęliście śpiewać pieśń o Bożym Narodzeniu, a kościół cały leciał w niebo — otwarłem okno na chórze i patrzyłem w śniegi.
Nagle ujrzałem zjawisko: nie w powietrzu, które wdychamy, ale w eterze duchowym, gdzie żyją nasi bohaterowie i Król Duch.
Cisza bezmierna. Wpadłem jakby w zachwycenie, widziałem góry wyższe niż ściany Tatr — na czarnych upiornych skrzydłach latały tam widma w przepaściach. I zapytywałem, gdzie jestem? — nikt nie odrzekł, ale pojąłem — że w polskim piekle: turmy, wieże i lochy. Mrowie pająków nas oplątujących. I ujrzałem nas — głupich, albo podłych. Wszędzie taki mrok, że zdało się jedynie mądrym krzyż złamać i skończyć ze sobą. Wtym, niewiadomo z jakiej dali wyszedł korowód — poznałem — byli to Trzej Magowie. I wyszedłem. Wśród nocy kosmicznej, bezmiernie, jak lata, długiej. Przynajmniej mnie się zdało tak, choć na zegarze wieżowym, kiedy widzenie me skończyło się — minęła zaledwo jedna minuta. Przez ten czas obszedłem całą Polskę i zrozumiałem, skąd ma wyjść nowy Bóg.
Brzmiała muzyka, jakiej w życiu nie słyszałem — niby radosne śpiewy i tańce duchów ogniowych nad miejscem zaczarowanego skarbu.
Ku zdziwieniu memu poznałem, iż Polska wcale nie jest równiną — przepaście były bez dna — i bez liczby. Dużo wielkich gór, i zaiste bywały więcej niż podniebne!
Patrzyłem w gwiazdę lejącą modro‑rubinowe promienie, słuchałem rozmów gości niebiańskich. Jeden Mag był z Indji, płynął na lotosie złotym w jeziorze zamyślenia — jezioro to niósł na sobie wielki czarnohebanowy słoń. Czterdziestu harfiarzy śpiewało pieśni dawnych himalajskich narodów, tysiące wojowników z mieczami ognistemu szło za królem. Wszyscy lśnili od niebywałych klejnotów. Drugi Mag zachodnioeuropejski płynął na aeroplanie, miał tam laboratorjum i za pomocą telegrafu bez drutu wykładał w tysiącu miast, gdzie są wyższe szkoły z marmuru białego. A wykładał ze swych stu ksiąg ogromnych i kilku encyklopedji, jakim będzie Nowe Betlejem w stosunku do Jehowy, Buddy, Konfucjusza, mas robotniczych i wyższej matematyki. Trzeci był Król Duch narodu polskiego. Ten szedł pieszo, nawet nędzę znać na nim było, pancerz dawny i coś w rodzaju świtki chłopskiej, głowa odkryta, sople lodu w kuszczu włosów. Miał posoch w ręce, zadumę w orlich źrenicach — — i milczał. Więcej mówiło mi jego milczenie, niż mowy głębokie maharadży Gospara, albo rektora Baldazare. Po ziemi wlokły się za nim wielkie żałobne, niegdyś płomieniące, dziś wytlałe skrzydła. W tym wędrowcu zadziwiała młodzieńcza wieczność.
Maharadża skinął ręką, dając znak, że chce mówić. Właśnie dokończył obliczeń, tyczących przyszłości, i mówił, kto zwycięży — albowiem wojna sroga toczyła się od Uralu aż po morze Egejskie, i od Skandynawji do zapomnianych w kronice wojen kantonów Szwajcarji. Polska zaś była wertepem, gdzie żelazne wozy śmierci miażdżyły miasta i tysiące, tysiące ludu... Nieustająca wichrowa noc, lasy jęczały od żelaznych skrzydeł szatanów, widać było w lesie kły, pięści, rozżarzone ślepia i stryczki na szyjach. Bezsilne już dawne wierzenia, kościoły porzucone, puste szkoły, ograbione zamki — mroczniała dusza narodu zimna i wystygła, jak oczodoły w trupiej czaszce. Jednocześnie jednak we wszystkich miastach orgje, tańce, miraże opjumiczne, korsa nagich lowelasów i dam, cyrki, gdzie bawiono się morderstwem skazanych na śmierć więźniów!...
Raz jeszcze Mag Gospara obliczył pochylenie gwiazdy i sprawdził jej niepokonalną cudowność, raz jeszcze porównał wróżbę jogów w górach Kaszmiru z tym, co mówił lud celtycki nad Atlantykiem — gdyż z zachodu i ze wschodu twierdzono jednomyślnie, że Bóg nowy ma narodzić się w Polsce.
Porównywali świat pogański, którym rządziła wilczyca, z obecnym, gdzie panują wciąż zasady Fryderyka i cyników francuskich, którzy rekina brali sobie za wzór: wtedy w braterstwo nie wierzył nikt, jak teraz. I wtedy nie widział nikt wyższych przeznaczeń, jak i teraz.
— Zakończył się świat pogański, — rzekł rektor Baldazare, — wydechnie zakon stary materjalizmu dziejowego. Wyłoni się świat nowy, nie w człowieku pojedynczym, ale w ogromie wiadomości zbiorowych. Narodzi się Bóg nie w stajence ubogiej, ale w kolosalnej fabryce. Historja nie powtarza się nigdy. Wyjdzie na świat nie dzieciątkiem maleńkim, ale tytanem dojrzałym. Powstanie Kościół nowy tak nagle, jak nagle łączą się ciała w chemiczne związki.
— A ty co sądzisz, Wędrowcze polski — spytał uprzejmie maharadża, nie spodziewając się zresztą odpowiedzi.
— Zaufałem Bogu i nie zdradziłem, gdyż Bóg nie był mi nigdy wiezieniem, — rzekł tułacz.
Indus powiódł radośnie ręką po listkach lotosu i wymówił świętą sylabę Aum. Ciągnął uczony Baldazare:
— Musi Bóg zjawić się, jak kometa Halleja znika i pojawia się co pewien czas. Umarł Bóg dawny, czego poczciwiec nie zauważył, bo dzwony kościelne, wielbiące go, wciąż grają... Chyba już dostatecznie przekonałem, iż nadeszły czasy, więc narodzić się musi. Jeśli to nie nastąpi — pójdę walczyć z nim nie jak Jakób, ale jak Salomon; zbuduję haremy i półksiężycowi dam zwycięstwo. A będzie źle, gdy rektor tysiąca uniwersytetów przerwie wykłady o Nowym Betlejem! Ja nie z tych, co wtedy się Jego ulękną! Założę własną religję. Ale wolę nie przerywać tradycji: stawiam żądania uzasadnione. Musi mi nowy Bóg dowieść: 1) jak godzi się jego miłosierdzie z potwornetni instynktami os, które paraliżują nakłuciem żądła gąsienicę, aby ta ruszyć się nie mogła? I tę przemyślność całego gatunku (Cerceris tuberculata. arenaria etc.), które paraliżują tylko węzły nerwowe, a zachowują życie wegetatywne, W ten sposób konserwa nie gnije. Gąsienica przez kilka tygodni czuje się pożerana żywcem przez małe niewiniątko. Zali tak zbrodniczy instynkt mógł wpoić Bóg? jeśli nie Bóg, więc natura chodzi samopas. Ponieważ wszystko, co istnieje, jest naturą — ergo Deus nie mógłby mieć miejsca. 2) Jeśli chce się narodzić, to już w wielkim Collegium physicum w Kembridż i tam w gronie filozofów chcę spisać piątą ewangielję, odpowiadającą stanowi wiedzy współczesnej. Tedy utworzę jedną respublikę chrześcijańsko‑socjalną od Chin do Hiszpanji i od Grenlandji do ziemi Mak Artura.
Co myślisz, królu Gosparze, ty, co mierzysz wciąż przestworza gwiazd?
— Ja astrofizyką dowodzę istnienia Boga. Materjaliści zwalczają wszelki objaw duchowy na zasadzie pojęć przestrzeni, czasu i przyczynowości. Zbiję przedewszystkim tezę o przestrzeni. Znamy świat jedynie w granicach Drogi Mlecznej. W tych przestrzeniach olbrzymiego pierścienia słońce wydaje się nam pyłem, którego nie można by porównać inaczej jak do molekuł, planety zaś do elektronów. Otóż w jagodzie winnej znajduje się tyle molekuł, ile słońc w Mgławicy Drogi Mlecznej. Tych jagód wielkich jak Droga Mleczna jest bardzo dużo w winnicy Pańskiej. On jest gospodarzem.
— Ale czy on jest naprawdę? — zapytał cicho Baldazare.
— Nad wszelką wątpliwość: zjawisko śmierci odbywa się tylko w trzech wymiarach, ale życie nasze, szczególniej pierwiastki nadświadomości, należą już do wymiaru czwartego. — Tu Mag Gospara zwrócił się do swych dworzan:
— Mówiłem już z Wami od miesięcy wielu, że wymiar czwarty jest wymiarem nie wysokości, nie długości, nie szerokości, ale wymiarem wewnątrz nas. Wyliczałem, ile molekuł, czyli cząsteczek tlenu, jest w centymetrze kubicznym. W mym pałacu w Allahabadzie, a nawet tu w karczmach, zmniejszałem ciśnienie w rurce Kruksa do miljonowej części atmosfery; wobec tego mieliśmy w jednym centymetrze tylko 30 miljonów molekuł tlenu. Oświetliwszy je, powiększałem i rzucałem na ścianę. Pomnicie złączenia cząsteczek, podobne do naszych szyb zamarzłych? paprocie, gwiazdy, koronki, pajęczyny... Na szreniu zimowym widzimy w podobny sposób wszystkie momenty rozszerzenia zamarzających kropel wody, jesteśmy wobec budowy pramaterji. Wymiar czwarty działa na wymiary dostępne zmysłom naszym, tak że można fotografować psychiczne emanacje — myśli, gniew, sympatję; siłą psychiczną można poruszyć z odległości ciężkie przedmioty. Mocą mej woli strącam tygrysa w przepaść, w momencie, gdy chce się na mnie rzucić. Sił psychicznych działanie przejawia się w trzech wymiarach, lecz zaczyna i kończy w czwartym. Istoty, żyjące w świecie wnętrza czyli tamtego wymiaru są dla nas „cudowne“ i tajemnicze. Wywoławszy w sobie siłę odpowiednią, możemy je skłonić do ujawnienia. Teraz przepuszczę mą duszę — pranę, przez kanał w kręgosłupie, abym mógł obcować z duchem bohatera Ramy. Z nim i z tysiącem skrzydlatych Ahurów zatrzymam się przed narodzonym Bogiem. —
Takie i tym podobne wiedli rozmowy Magowie. Nagle usłyszeli głuchy jęk. W półmroku Gwiazdy magicznej odróżnili, że są w pobliżu szyn kolejowych. Lecz skądże tłum, leżący jak na pobojowisku?
Na linji pogranicznej — w nędznych barakach, a nawet wzdłuż szyn, leżało tysiące nędzarzy emigrantów i żonami i dziećmi, w strasznych roztopach, w śniegowej wodzie. Dowiedzieli się Magowie, że emigranci odjeżdżali z miejsc ogładzonych; ukończyły się ich marne środki podróży, kazano im wysiąść. Tu otoczeni wojskiem, chroniącym od wybuchów rozpaczy, czekali, aż ich najmą ajenci pruscy, aż handlarze żywym towarem wybiorą młode kobiety do miejsc wynaturzenia. Mag Baldazare rzekł:
— Trudno uwierzyć, że całe państwo niemieckie wspiera się na tych nędzarzach — masy robotnika polskiego zaorują i zasiewają większą część Niemiec. Ludność tamtejsza woli iść do miast i na fabryki. Nie umie już i nie chce pracować na roli. Czyni to polski lud. Gdyby chciał wstrząsnąć podstawami niemieckiej monarchji, nie zjawiłby się jednej wiosny na robotę. Ale stawili się masami, jako dobra mierzwa dla naszej kultury.
Mag Gospara chciał rzec parę słów krzepiących, ale poznał ze zdumieniem, że krzepić nie potrzebuje — nędzarze w swych męczarniach jak Spartanie czekali.
Na jaką pomoc? tego nie mogli pojąć dwaj magowie, bo trzeci zawieruszył się wśród emigrantów, może odwracał od obłędu, który groził — zatopieniem w bezmiarze rezygnacji? Magowie szli w tym eterze, którym drga wszystko żyjące. Natrafiali wsie prymitywne, jak za króla Czopka: okna nizkie, nie znają tu łaźni i kąpieli, nawet wody innej do picia niż deszczowa. Nad takiemi wsiami pyszniły się pałacyki. Natrafili raz zamek, ale drzwi były okute, w każdych drzwiach siedm otworów na strzelby, cały legjon lokajów strzegł słynnej z rozpusty hrabiny. Chowała bowiem w piwnicy skarbczyk, a w nim miljony. I nie dopuszcza nikogo do pamiątkowego zamku, gdzie mieszkał niegdyś wódz polski, lękając się, żeby nie ujrzeli ludzie, iż ona komnaty, napełnione gienjuszem wiedzy i czynu, zmieniła na buduary. Na podwórcu mnóstwo karet z mitrami, gdyż hrabinę bardzo inni magnaci czcili. Przy blasku magicznym gwiazdy ujrzeli wnętrze zamku — oto, złamawszy nogę w biodrze, leży — a bratanek swą ciotkę uśpił chloroformem i wybiera skarb; z drugim magnatem wyjadą za granicę i będą hulać. W salonach kończył się bal karmazynów — był i gubernator. Gubernatora śmieszyło, że hrabia Tankred wyrwał lokajom szynel i podał mu, dziękując za to szczęście. Nadchodził naczelnik sądu, znowu hrabia wyrwał lokajom szynel i podał mu. Chciał przyodziać się policmajster, najpilniej hrabia mu posłużył, nie dając podejść nikomu. Tedy pułkownik jeden grubym basem rzecze:
— Tankred, Tankred! podaj mnie szynel. Ja też Moskal!
I rzucił klątwę wędrowiec: nie pomogą wam, zwyrodniałe serca, wasze psy, lokaje, strzelby! Żadna arystokracja w świecie nie jest tak przed dziejami winną, jak polska, i żadna nie ma tak mało uczucia obywatelskiego. Nadymajcie się, puste pęcherze, marnotrawcie ten złotogłów, który wam został w spadku po sejmie grodzieńskim i Targowicy! Biada temu, kto jeszcze dziś nie weźmie za pług i nie wyleje krwawych łez pokuty! —
Tedy kilka osób z magnaterji szczerze i gorąco zabrali się do pracy u podstaw — jedna wspaniała dama zaczęła tworzyć kooperatywy, jeden magnat założył Towarzystwo naukowe.
Weszli Magowie do miast — tam krocie tysięcy ludzi w ciemnej chmurze psychicznej. Gorzej, niż zaraza tyfusu szerzy się tu zaraza duchowa.
Na choroby są lekarze, ale któż niweczy larwy ciemne, zaraźliwe, które wyłaniają się z uczuć gniewu, melancholji, chciwości, rozpusty?... Marniały ciała i dusze... robili się niewolnikami bożyszcza żydowskiego Mamona i ohydnej Syreny rozpustnicy.
Cicho sunął kondukt Magów. Milczenie przerwał Gospara: — powiedz mi, wędrowcze z tego narodu, czy wy szczęścia doskonałego wcale nie znacie? zali nie widzicie gwiazd roziskrzonych? nie oddychacie powietrzem żywicy leśnej i poszumem dojrzałych zbóż? nie widzicie, że świat jest przedziwny w tajemnicy rozświetleń?...
Odrzekł: — Kiedy idziemy wśród miasta ogromnego i huczącego interesami, grzmotem przewrotności i głupoty, znajdujemy braci słonecznych, którzy zawsze niosą pochodnię natchnień w swym sercu.
— Ate tych jest chyba niewielu, skoro jak ziemia wisząca w próżni — i Dusza polska skazaną jest na brak utwierdzenia?
— A wy jakie macie utwierdzenie — spytał Wiekowy Wędrowiec.
Zdziwili się dwaj Magowie i rzekli: — czyż nie jesteśmy mężami religijnemi, czyż ja nie lecę na aeroplanie, a maharadża nie kąpie się w jeziorze ekstazy?
— To nie jest jeszcze religja — rzekł tułacz, dźwigając skrzydło złamane. — Religijnym jest nie ten, kto umysłem jeno doszukuje się głębin, ale kto rzuci całą istność swą w przestrzeń twórczą na spotkanie z Istnością Najwyższą. Jeśli rzeczywistym jest promień słoneczny, nierównie większą rzeczywistością promień, przenikający naszą Jaźń. Oddychajmy w swej Jaźni Bogiem, jak silne płuca oddychają powietrzem. Zapomnijmy, czy była historja za nami: twórzmy ją w bezbrzeżu dziś. Stańmy się panami wszechrzeczy, dziedzicami władztwa — i zamiast niepewnego macania w ciemności, zapalmy na cały świat ogień zjednoczenia — twórzmy nową ziemię i nowe niebiosa.
— De nulla materia — dodał uczony Baldazare i zerknął w encyklopedję, by sprawdzić, co mówi nauka o nicości.
— Cóż się stanie z religją Buddy, Rzymem i z innemi kościołami — zapytał maharadża. — Możeby, złączywszy je wszystkie, utworzyć wspólny kult?
— Kult nie jest religją, jak trzy wymiary nie tworzą czwartego — odrzekł wędrowiec. — Krzyż jest wymiarem ziemi i nieba. Był krzyż czarny męki, wierzono w krzyż biały zmartwychwstania — znaleźć musimy krzyż modry Chrystusa kosmicznego, serce wszechświata. Zabroni nam ono tak skurczać wszechświat, żeby wszędzie widzieć tylko swą osobowość i swój egoizm człowieczy. Wystawmy mu świątynię — nie jedną jeszcze z tych zimnych świątyń, na które składki tak łatwo płyną, ale wystawmy mu świątynię z naszej wiary wiedzącej, która z maleńkiego ziarna obejmie cały świat. Zadrżeliście przed olbrzymiością zadania?
— Nie — odparł sucho rektor Baldazare — ale przed olbrzymiością twego obłędu. Gdybyś mówił rzeczy wierzytelne, poczciwy wędrowcze, ty latałbyś jak ja, a jabym pełzał jak ty; byłbyś honorowym kardynałem, jak ja, a jabym darł głos na jakim lichym probostwie. Jednak sens boski życia zarządził inaczej. Dla czego Polacy, którzy byli najwierutniejszemi katolikami, teraz mącą się? ja też szukam, ale się nie mącę. Uznaję dogmaty za zbawczą korę, choć przestały być one już żywemi komórkami. Nie chcę kościoła, który przez św. Augustyna rozniecił wieczne potępienie dla niechrzczonych i uznał herezję jako morderstwo na duszy, za które papież Inocenty III mścił się, jak żaden władca na ziemi. O torturach inkwizycji, o setkach tysięcy ofiar palonych na powolnym ogniu, o całym narodzie Holendrów, skazanych na spalenie, o zapasach kilkuset czarownic, wystawionych na widowisko publiczne, rozszerzyć się nie tu i nie dziś jest miejsce.
Kościół katolicki prócz tych win — winę ma daleko większą, że ogarnąwszy wszystkie społeczeństwa europejskie, zorganizowawszy je w kadry — nie umiał pokonać pierwszego eksperymentu naukowego, pierwszej myśli pogłębionej wiedzy, czy niósł ją Kopernik, Kolumb, Descartes czy Awerroes.
Że nie były bardziej tolerancyjne nasze kościoły: protestanci, anglikanie etc., wiemy to — ale nie wyklęły rozumu, idą wraz z myślą — —
— I są mimo to miedzią pustą, cymbałem brząkającym, — zauważył Wędrowiec. Zachodnia Europa żyje i obywać się może bez pomocy nadziemnych. Mój naród jest umierający i potrzebuje wody żywej. Nie spieram się o dogmaty, ani o historję Kościoła. Chcę Kościoła rzeczywistego na dziś — i Bóstwa rzeczywistego na wieki.
— Ty jeden chcesz tego, bo cały kler ma watę w uszach od jęku ludzkiego, a poddaje się sztucznej jedności za cenę zabicia swej myśli!
— W takich ziemnych troskach — zauważył łagodnie maharadża, — obniżymy swój lot. Jesteśmy już od pewnego czasu poprostu na ziemi, nie w astralu. Wszak najważniejszym dla człowieka jest zbadać źródło kosmicznego Nilu, wykazać, że człowiek nie powstał z łańcucha zwierząt, ale że zwierzęta odpadły od pnia ludzkiego, który ciągnie się w swej ewolucji przez wszystkie zatopione Atlantydy i Lemurje w kulturze zagubionej Wieku Złotego. Znam księgę — zwie się ona Akasza — która jest zapisana czynami duchowemi od padołu do najwyższego chóru wiedzących Istot — — —
Zagwizdał jakąś arję mag Baldazare i zawołał: — zaszliśmy między chimery — jeszcze słowo dalej, a nakręcam rudel w kierunku Hamburga i zapiszę się do klubu najgłupszych monistów. —
Posuwali się dalej w milczeniu. Wtym gwiazda zatrzymała bieg. Ocknął się Mag Gospara, który znużony wizjami zasnął.
— Gdzie jesteśmy?
— Katorga — odrzekł głuchy głos.
Ujrzeli zbrojnego, który mierzył ich wzrokiem nieufnie.
— Czy tu — zaczął Baldazare, ale ugryzł język, tak mu się wydało to powtarzane pytanie niedorzecznym, zwłaszcza tu.
— Nie śmiem znać — odparł automatycznie żołnierz. A potym surowo dodał: — jeśli trzeba zameldować — tam kancelarja. Więcej jak trzem — najwyżej czterem — zbierać się niedozwolone.
Postanowili Trzej Magowie zostawić lud za murami, i weszli do kancelarji, a ja za niemi chyłkiem.
Dowiedziawszy się, skąd są i że paszportów nie mamy, wzięli nas urzędnicy za szpiegów. Najgorzej było z Królem — Duchem — w żadnej z cel nie mieściły się jego skrzydła, Odpiłować je — nie było o tym nic w przepisach. Zamknięto nas wszystkich w ogromnej szopie razem z aeroplanem i czarnym słoniem. Naczelnik kancelarji chciał zamknąć i gwiazdę, ale jej dosięgnąć na razie było niepodobna.
Gniewał się Mag Baldazare, mimo, że taka przygoda sprawia dobrą konkokcję w podróży. Zaraz po wypuszczeniu jedzie najdroższym pociągiem do Aten na wypoczynek; ma już wędrówki o, póty! — tu pociągnął palcem po krtani, jakby go zarzynano.
Pokładli się. Wędrowiec wiekowy wśród głuchej nocy usłyszał kucie pod ziemią. Znużeni wszyscy spali — on czuwał. Kiedy straszliwy płomień padł na ziemię, gwiazda modro‑rubinowa spaliła w jednym mgnieniu mury zatęchłe i rozległ się tysiąca duchów śpiew — on porwał i pił ten płomień.
Zbudził się lud polski idący luzem, potym Maharadża i lud jego, po tym więźniowie i dozorcy, wreszcie ocknął się słoń czarny, rumaki, indyjskie zebu — nakoniec rozwarł oczy Mag Baldazare i krzyknął z gniewu, że w tej Polsce nic nie robi się na czas; kiedy spać, to spać! —
Ale nie było czasu na gawędy: z pod ziemi buchał wulkan. Już nie łagodny blask modro‑rubinowy, ale straszliwy lucyferyczny płomień pożerał wszystko zgniłe, czego nie przepoiła gwiazda. Kogo nie zbawił Chrystus, tego miażdżył Lucyfer. Była to siła działająca z dwuch biegunów, ale w jednym porywie boskim.
Mag Gospara daremno wzywał astralu, gdy płomień spalił na czarny węglik jego lotos, jemu samemu paląc podeszwy. Rozejrzał się, czy nie osłoni skrzydłami swemi Wędrowiec. Ale kędyś zniknął.
Na ścianach podziemnych gór wykuwał schody tytan Lucyfer, przed nim szło Pacholę młode.
Matka Boża, niby mądrość narodowa, swoim modrym blaskiem łagodziła kontrast lazurów pacholęcia i potwornych mroków tytana, który buchał krwawym rubinowym ogniem.
Z za krat wyciągali ręce więźniowie — dozorcy rozwarli bramy. Zbiegł nadto ogromną czerniawą lud — wszystko co było prawego z chłopów, duchowieństwa, mieszczan, obywateli i żydów. Aniołowie wnieśli złoty wieczernik, miejsce było dla wszystkich. Ludzkość cała pojednana w braterstwie. Zabraliśmy się do wykuwania schodów.
Aniołowie śpiewali pieśń Dalekiej Drogi i zaiste wszyscy gotowi byli do pójścia natychmiast. Narody zaczęły śpiewać. Przez tę pieśń padół więzienny wyrósł w górę olbrzymią, a my wykuwaliśmy w niej stopień za stopniem. Nie było to łatwe, bo grunt był jak skała, waliły się na nas grad, zawierucha, pioruny i ciężkie rozpalone głazy. I dużo, dużo błota...
Tedy Pacholę zaczęło wstępować po schodach i rzucać ziarna w kraj dookoła. Ziarna — była to krew. Wchłaniała ten chrzest kraina, a z każdego ziarna wyrastały święte huty. Moc mroków zawzięła się przeciw nam: trzęsła się ziemia, roty mrocznych widm z rozpękłych wulkanów leciały w chmurze zwartych ciemności. Stało się tak nieprzejrzanie, że nie widziałem nikogo. Rozlegał się tylko szczęk oręża, huk zapadających sklepień, wichry płomienne i czarne. Pacholę Święte rękę swą maczało w krwi i błogosławiło światy, Lucyfer, archanioł wiedzy, piorunami miotał przeciw bezwstydnemu, głupiemu szataństwu, wylęgłemu z kałuży.
Maharadża, nie mogąc wytrzymać bólu tych, co ginęli, zawołał: — ołtarze twe dzisiejsze, o Agni, nie potrzebują krwawych objat! — odrzekł mu głos Pacholęcia, które stało się naraz straszliwe w Majestacie:
— Wylałem krew do ostatniej kropli za ludzkość, niech ludzkość teraz dla Ducha swego wyleje tysiączną część swojej krwi.
— Panie — zapytał Baldazare: — czy nie lepiej krew tę zmienić w ofiarę pracy, wśród zorganizowanych socjalistów, którzy czekają tylko na twe skinienie, aby ci wznieść świątynię wspanialszą, niż Meczet św. Zofji, niż sobór Izaaka, niż synagoga w Liworno, niż katedra w Reims?...
Odrzekł: — Musisz Ducha mego przeżyć, abyś mnie zrozumiał. Życie moje ja tworzę tak, jak tworzy się świat każdego dnia nowy. A oto świt dnia dzisiejszego jest krwawy — jutrzejszy będzie świt modry. Nie wierzysz mi? idzie tu, by uwierzyć, lud. Niech modli się za ciebie, abyś uczuł potęgę iść za mną.
Mroczna chmura oberwała się — i przedzieliła mnie od Pacholęcia. Słyszałem tylko jego śpiew, którym wszystko zwyciężał!
— Módlmy się, o Bracia — albowiem za chwilę On ukaże się nam w czynach Swych! w posiewie powszechnej Ofiary usłyszymy jego wezwanie...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Kościół zapadł w morze pieśni. Ksiądz Faust zeszedł wśród mroku z kazalnicy, pociągnął za sobą Imogienę i razem przecisnęli się do krypty. Tam na progu ksiądz zatrzymał się i spojrzał wzrokiem przenikliwym trzej żandarmi, ciężko westchnąwszy, znieruchomieli. Oczy ich były wywrócone, jakby w najgłębszym transie.
Modlił się Piotr.
Modlitwa jego stawała się coraz bardziej bezosobista — góry wielkie, które oddzielały jego indywidualność od Woli Najwyższej, błysnęły przejściem — i on w światło dolin szedł... w złote światło tej pewności, że ponad jego myślami płynie ocean duchowy innych potężniejszych istnień.
Piotr przeobrażał się w Wędrowca wiecznych krain. Odbywała się w nim tasama przemiana, która z zaciętych rewolucjonistów, z przewódców mas robotników strejkujących, czyniła apostołów mocy duchowej. Nie znaczy, aby warunkami materjalnemi życia gardzić mieli i wpadać w nieczułość dla jęku nędzarzy. Lecz nad chlebem fizycznym wznieśli już chleb duchowy. Kamień mogilny, dzielący człowieka od człowieka i naród od narodu — odrzucony już.
Ksiądz mówił urywanie, śpiesząc się.
— Wolność przed wami — tu z tej krypty klucz rozewrze podziemia. Zamknij od wnętrza. Znajdziesz tam latarnię, zawiniątko z pieniędzmi i dokumenty. Za wami nie pójdzie nikt w pogoń — bo nie darmo uczyłem się od jogów czarowań, u Charcot’a magnetyzmu, a od Chrystusa modlitwy.
Wolą mą nakażę, aby widzieli cię stojącego pośrodku kościoła. Będzie to trwało do czasu, aż urok zdejmę. Tedy odpowiem swoją osobą i katorgą.
Milczeć, Piotrze — jam nie idealista, ja nie poświęcam się z litości bezmyślnej. Niech będzie Twoim hasłem to, które było dotąd moje: Magnanimitas!
Chcę, żebyś wojownikiem był Życia i miał nadewszystko wielkość duchową. Bierz źródła swe nie z lichej pychy nadczłowieczeństwa, ale z pokornych wyżyn, na których człowiek przestaje być celem dla siebie samego. Msza w Tobie dokonała się i mogę ci rzec: Vade, missa est!
Podziemia wywiodą was aż pod ruiny zamku o mil dwie. Tam człowiek wierny da wam konie.
Długo żyć nie będę —
milczeć, Imogieno, ja długo żyć już nie chcę. Nie spotkamy się zatym. Żyjąc za grobem, będę miał coś lepszego do roboty, niż tu wracać.
Wyzwać będę musiał na rozmowę, jak Nikodem w nocy z Chrystusem, tę istność, którą nazywamy Bogiem. Biorę ze sobą do więzienia wolę, która mi da wyzwolenie, gdy zechcę.
— Miłość moja staje się jednym z głazów węgielnych Lucyferycznej świątyni. Piotr pójdzie sam. Ja z tobą będę do końca — rzekła z najgłębszym uczuciem Imogiena.
Na dźwięk głosu umiłowanej ksiądz schylił głowę.
— Wszystko już się kończy.
— Mówi to Faust, ksiądz myśli inaczej.
— Non omnis moriar, zatym. Wchodzę na kazalnicę. Przed zakończeniem, gdy zawołam, że Bóg się narodził — rozewrzyj te drzwi i mknij, Piotrze.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ksiądz wszedł na kazalnicę; gęsty mrok osłonił zupełnie jego chwilową nieobecność, zgromadzeni kończyli olbrzymiego majestatu pieśń: Święty Boże, przy której drżą dusze ludu polskiego od Jastarni nad Bałtykiem do najdalszych kresów Litwy i Podola.
Mówić zaczął ksiądz: — Miłujmy ziemię, nie lękajmy się jej dotknąć skrzydłami! jakże jest piękna! rzeknę, iż ona jest tą śniadą Sulamitką z Pieśni nad Pieśniami, którą opaliło słońce.
Usłyszcie, jak tęskni oblubieńcem swym, jak, oddając się, mówi do słonecznego człowieka:
„Przyłóż mnie jako pieczęć do serca twego, jako pieczęć do ramienia twego, bo mocna jest jako śmierć miłość, twarda jak piekło rzewliwość, pochodnie jej — pochodnie ognia i płomieni. Wody mnogie nie mogły ugasić miłości, a rzeki nie zatopią jej...
Jeśli jest mur (a murem jest miłość nasza do ziemi!) zbudujmy na nim Baszty srebrne; jeśli jest drzwiami, spójmy je deskami cedrowemi!“
Musimy budować świątynię na tej ziemi realnej, szumiącej Bałtyku falami, złocistej od zbóż, zielonej od bezmiernego milczenia lasów.
Mówi ziemia ta do słonecznego człowieka: Pracuj w wysiłku mocy kamiennej — ale duszą bądź swobodny, biegnij jak jelonek na górach ziół wonnych.
Módlmy się głośno, jak was uczyłem, zaczynając od przebycia najniższych stopni w tej Świątyni.
Zaczął mówić sędziwy chłop, Wójcik — znany ze swej prawości i patryjotyzmu, a woli potężnej, że aż tyrańskiej dla siebie, żądający odrodzenia Polski przez karną organizację w pracy.
— Mówili Jegomość do tych, co umieją latać. Juści, nie zabijajmy w sobie żadnej z sił, któremi obdarzył nas Pan Bóg.
Polski szukamy, a ona tuż. Mówili nam zawsze Jegomość, co się dzieje na świecie, co w kraju, czy podatki dobrze rozłożone, co należy robić. Gniewali się na niego hadwokaci, że niema tu pieniactw; gniewali się doktorzy, że od higjeny lud nie choruje. Mamy drogi poprawione, bo gdy były złe, schodzili Jegomość z wozu i szli piechotą, choć pół dnia — a chory konał i w testamencie nakazywał drogę poprawić.
Gdy wrócili nasi ze Saksów, jaką podłą gwarą rzegotali!! A jakże to mówić ze świętemi polskiemi będziecie w niebie? — patrzcie, jako zacnych mamy: świętego królewicza Kazimierza, świętą Jadwigę królową... A jeśli im rzekniesz swym szwargotem — czy nie pluną ci w pysk? Kiedy tu przy regulacji rzeki byli Prusacy, psuli nam rasę. Mówili Jegomość dziewkom, że jeśli ma przynieść nieślubne dziecko, to choć od Polaka. No, i postawiły się niezgorzej kobiety! A był jeden gospodarz, którego Prusak raz uderzył w pysk. I ten nie oddał. Pouczyli nas Jegomość, że to nie pokora, ale gałgaństwo. Teraz, żeby jaki sobaczy pysk mnie uderzył, tobym go w strzępy rozdarł, i każdy tak.
Baby gadają dużo o wojnie. Żebyś przez ten czas kupę kamieni przed dom wysypała, toby podwórze i wieś były czyste. Nieprzyjaciele rozumieliby, że Polak ma powód swej ojczyzny bronić, nietylko kałuży, mierzwy we włosach, pluskiew za świętemi obrazami. Narzekają, iż jegomość za łagodni, nie dbają o chałupne grzechy — jako to, czy kto bije robastwo w niedzielę, czy nie. Bij se całą niedzielę wszy, aż je wszystkie wybijesz. Bogu to będzie przyjemnym.
Ludzie tu pijacy straszni byli, a od lat dwuch — niema pijaństwa. Jedyny pijak dziś chce zrobić pokutę publiczną, bo odgrażał się, że wieś spali. Nieszczęśliwy jest w pożyciu z żoną, to go usprawiedliwia.
Jegomość chwalą nieraz, że tu grzechów mało i lekkie... ale jak mają być grzechy, jeśli człowiek wciąż ino myśli i tu robota na polu, tam sklep, tu kasy Raffajzena, a tam narodowe troski!... I wyrosła nam dusza. Skarżą się na księdza nawet do biskupa, że nie bierze nic za sakramenty. Ale też gdy zechce masła, mleka — albo koni o drugiej w nocy — to nawet chory zerwie się, a niema takiego, coby za Jegomościem choć do Ameryki nie pojechał.
Mój syn, co wrócił z uniwersytetu, prosi pokornie o dwa słowa.
Wyszedł dorodny, z zarostem młodzieńczym, ogorzały rolnik.
— Mówił ojciec mój o ziemi, ja powiem o powietrzu, t. j. o wolności.
Jak działa wolność na lud — dowodem, iż po uwłaszczeniu nawet wzrost fizyczny chłopa stał się większym. W roku tym przychodzą na nas czasy ciężkie: ziąb i mrozy utrudniły nam zebranie buraków i kartofli. Ale nauczył nas ksiądz robić zapasy — i mamy czym karmić oborę. Wirówki w naszych łączniach gospodarczych dadzą nam te dochody, które zabezpieczą przed emigrowaniem do Ameryki lub na Saksy. Fabrykę umiemy już sami prowadzić. Młodzi chłopi, którzy skończyli uniwersytet, wrócą na rolę. Obydwaj nasi kapłani wiodą nas. Największy dar boży — myśl, duszę świadomą, napełnioną światłem czystej wiary, mamy rozbudzoną, a rządzimy się nią dla celów wyższych Narodu i swego przeznaczenia. Zmieniły się czasy, gdy był tylko: żyd, chłop ciemny, wódka, szlachcic! Nie miałeś, chłopie, nigdy rogu złotego, weź teraz i szanuj go, zagraj na nim — gdy nadejdzie korowód Trzech Magów, a Król Duch stanie przed nami.
Dotąd chłopi mieli w Polsce pracę bez światła, harunek często bezowocny. Dał dowód swej mocy chłop, gdy utrzymywał tysiące dworów, plebanji i karczem, płacił podatki, a nadto żył z niego cały naród żydowski. Ale teraz nastały inne czasy, przynajmniej w naszej okolicy. Niema tu żydów wyzyskiwaczy. Karczma, która została, zamieszkana przez ludzi starych, co sprzedają herbatę, jest nadto kilku dobrych rzemieślników... Ale żydów więcej tu niedopuszczamy. Lękamy się ich jak dżumy azjatyckiej, bo dotychczas oni nie uznają, że droga ich była tylko przejściową przez Polskę, do własnej ojczyzny. Tu zasiedli i chcą nam Polskę niby śpiącemu cicho z rąk wydobyć, a nas uczynić parobkami.
Nie mówię o tych nielicznych, którzy stają się obrońcami Polski prawdziwej przed tłuszczą swych rodaków. Garstka tych ludzi chce okupić swą bezinteresownością i wytężoną pracą wstyd, że dziś żydzi wodzą nas za nos jak za czasów Mieszka Gnuśnego, gdy bili monety fałszywe z napisem hebrajskim dookoła orzełka. Żydzi zagarnęli nam większość miast i krocie naszych wsi. Myśl nawet nasza jest w ich rękach. Nie dążmy do nienawiści, ale do sprawiedliwości. Nie do tej doktryny, żeby wprowadzić wolną konkurencję i wszystkim rozwiązać ręce: jak może być harmonja, jeśli moja wiara nakazuje rany twe goić, a twoja wiara rany mi zadawać? Wiara nasza musi stać się wspólna — w słońce widzialne i niewidzialne. Nie twórzmy nienawiści względem żadnej rasy, ani narodu. Polska jest już cała zmieniona w kraj nienawiści: nienawidzimy Niemców i Rosjan, nienawidzimy żydów, nienawidzą nas Litwini i Ukraińcy, nienawidzą się socjaliści i narodowcy, bronią nienawiści walczy nawet kościół, wychowująca nas dotąd Matka. Więc módlmy się o światło, które jest potężniejsze niż nienawiść, módlmy się o Moc, która jest warta więcej od produkcji fabrycznej i wolnej... Módlmy się o zejście na nas Ducha, o narodzenie Boga w nas!... Daj nam Boże Polskę w samych Polakach słonecznych, o których modlił się i Słowacki, kiedy to zasiędzie lud przy złotych stołach. —
Lud upadł na klęczki. Ksiądz sam nie spodziewał się, że tak odważnie i szeroko wypowie młody Wójcik bolączkę duszy chłopskiej.
Ozwał się rabin, który był owym Newachem, modlącym się wieczoru wczorajszego w karczmie. Mówił, bijąc się w piersi:
— Za winy narodu Izraelskiego kajamy się, Boże Mojżesza i Machabeuszów, Boże Mesjasza, który według nas ma jeszcze nadejść... Jesteśmy cierniem w ranach polskich, tworzymy wrzód i gangreny. Nie powinniśmy czekać, a i wzburzy się gniew straszny ludu polskiego i zaczną nas mordować, a wtedy ze wstydem wygnani pójdziemy precz, jak wieczni pogardzani tułacze. Ale zmieńmy się w uczciwych rzemieślników, brońmy Polaków przed strasznemi jadami, któremi rozporządzają kabały. Nie odrodzicie się, póki my będziemy was oplątywać. Jak wy możecie dojść do kooperatyw, gdy nasi paru krzykaczy przekupią, ci pociągną tłum robotników i obrzuceni będą błotem najzacniejsi — a sami biskupi wasi rzucą nieraz nietylko na łotrów, ale i na ludzi dobrej woli, klątwę — i skończy się wszystko na przygnębieniu! Izrael jest winien przed Polską więcej, niż jaki wróg. Boże, który dawałeś prorokom naszym moc widzenia prawdy, który za Ezdrasza uzdrowiłeś naród po niewoli babilońskiej — wyciągnij nas z dołu szumiącego i z błota lgnącego, a postaw na skale nogi nasze i utwierdź kroki! A włóż nam w usta pieśń naszą, chwałę należącą Bogu naszemu, co gdy wielu z Talmudystów ogląda — ulękną się, a będą mieć nadzieję w Panu słonecznym. Błogosławiony człowiek, który pokłada w życiu pracowitym i sumieniu wzniesionym fundamenty swe, a nie ogląda się na hardych oszustów, ani na tych, którzy zakrywają parawanem religji brud narodowy. Pragniemy czynić wolę Twą — o Jahwe! albowiem dawny zakon Twój nie wygasł wpośrodku wnętrznych naszych upragnień!
Modlić się poczęli żydzi, wszyscy zgromadzeni poparli ich pragnieniem i wolą ofiarną.
Powstał wikary, dokoła którego stali księża młodzi, co przybyli niedawno z ukończonych szkół.
— Mamy dziś w Polsce dwa obozy, pozornie wrogie sobie, w rzeczywistości dwa sobowtóry, które jednako znieprawiają. Jedni Chrystusa uznają za grób pobielany, za wieżę ciemnoty, z za której można uprawiać tani mistycyzm i poświęcany materjalizm, za akademję, gdzie uczą drzewa sadzić korzeniami w górę, a życie całe robią watykańskim Talmudem...
Zaś drugi obóz — mściwa fala, ale zarazem wierne odbicie bigocji — to ludzie, którzy zaprawili swój umysł na metodzie walki, swe uczucie na bezwstydnym egoizmie — i za wszelką cenę mizerję swych zasiewów chcą przemycać pod sztandarem Postępu, Wolności, Światła — grożąc pocichu, że kto nie pójdzie z niemi — to go słowem jadowitym albo na placu teroru — dokrają. Nowy typ kapłana musi się utworzyć. Ojczyznę ziemną wznosić, a nad nią niebo rozświetlać wciąż, wzmagać przyrost objawień i prawd, bo każdy czas, każda epoka ma swoją miarę nieba i prawdy.
Pustym dogmatem, krzykliwym obchodem eucharystycznym niewolno zakrywać twarzy Chrystusa, który jest kosmicznym słońcem. Słońce to w nas wszystkich ma odbić się, jak słońce na niebie odbija się we wszystkich kroplach rosy. Lecz Chrystusa ideja — nie jest ściśle postacią Jezusa z Nazaretu — obejmuje ona wszelkie błogosławieństwo rośnięcia duszą wzwyż. Chrystus, który jest wolnością, unicestwiał zakon, ale zacieśniony jest znowu w zakon: podobnie postęp, który jest z istoty swej religją — zacieśniono do egoizmu i do oczywistości namacalnych. Ksiądz stać się musi nowym człowiekiem, aby mógł wśród was utrzymać powagę wiedzy i wiary. W seminarjum, gdzie ksiądz Faust był rektorem, zaprowadził rok kursów rolniczych i rok handlowości wraz z technologją. Kazał młodym księżom iść na roczną praktykę do fabryk, do gospodarstw i do wielkich miast na praktyczne zajęcia.
Wprawdzie niedługo trwało jego rektorstwo. Seminarjum zamknięto, ale księża poszli w świat i czynią dobry posiew. Zadużo bowiem dotąd siali księża kąkolu.
Nasza Polska — to coś więcej, niż Polska zadowolonego bogatego bigota, to więcej niż astronomja, więcej niż humanitarne współzawodnictwo na polu kolei, wynalazków i fabryk — to Bóg nowy, to Siewba najwyższej męki i najwyższego zachwytu, najświętszej ekstazy i wiedzy, płonącej wśród lodowatego zwątpienia, to Budownictwo pierwszego i ostatniego stopnia wtajemniczeń — życie na ziemi w wolnych niebiosach. —
Umilkł wikary, schylili głowy księża młodzi, lud ogarnął ich uczuciem miłości, jako prawych synów tej ziemi.
Rozpoczął znowu ksiądz Faust.
— Syzyfie polski, nie powiesz chyba, że kamień masz lekki w dźwiganiu na górę przeznaczenia? bo musimy walczyć nie z hasłami, ale z istotą bagna, ukrytą pod hasłami zwykle dobremi. Jeżelibyście przekroili serce me, ujrzycie w nim tajemnicę — imię Nienazwanego Ducha. Misterjum przenika jestestwo me, a jednak musimy się bronić najgoręcej przed oderwaną od życia mistyką. Święty, gdyby znalazł się wśród nas, musiałby nam rzec: nie idźcie drogą mą. Budda lat dziesięć w straszliwej ascezie stał wśród lasu, znosząc latem żar, zimą mrozy, wśród zwierząt dzikich, wśród głodu i udręczeń dobrowolnych, jednak nie zdołał zbliżyć się do Boga, ale przyćmił jeno świadomość i złamał swe ciało. Tedy począł iść drogą rozumu. A choć nie zgadzam się na tę drogę Buddy zbyt ciasną i na wnioski jego zbyt ponure, muszę ostrzec: Nie idźcie w mistykę, chyba jeden na miljon. Mistyką realności widzialnej i słonecznej żyjmy wszyscy. W mistykę niewidzialności wejść, to znaczy okłamać siebie i innych we wszystkich prawie wypadkach, a w jedynym wyjątkowym — znaczy rzucić się w ogień i w lodową głębinę morza. Nie rzucaj się, człowieku, w ogień Mroków, bo nie dał ci Bóg siebie — jeno pola i trud, słońce i chmury, kwiaty i ciernie, dzieci i śmierć, miłość i znękanie, ojczyznę i niewolę, gwiazdy i bezmiary, ale absolutny Duch pozostanie w ludzkości nieujętym. Kto wchodzi w mistyczne dziedziny, grozi mu przyjęcie formuł dewocyjnych za istotę, albo obłędu za swą gwiazdę. Co wydobędziesz z pism św.
Teresy, z Jana od Krzyża, z Anioła Szlązaka, a nawet z wielkiego Ruysbroecka? gorejącej poezji trochę i odmęt mglistego, palącego, bezpłodnego bólu!... czy nie pouczy więcej popularna astronomja, albo nauka uprawiania roli?... Pomnę, raz w klasztorze męczyłem się jak potępieniec. Nie rozumiał nikt, że miałem duszę żywcem zamurowaną w grobie. Spowiednik poddawał mi wszystkie możliwe grzechy, a gdy nie spotkał występków, uznał mnie za świętego — lecz ja wiedziałem, że staję się istnym demonem, bo nie miał Bóg większego wroga niż mnie. Nie rozumiałem jeszcze wtedy, że był to Lucyfera mrok, nieodzownie wypełniający ból niewidzialnego słońca i tworzący dopiero w wolności duszy i ciała życie wnieboidące. Znajdowałem się na nabożeństwie rano, był jeszcze mrok w kościele — zdało mi się, że nad klęczącemi księżmi i mną rozciągają swe czarne skrzydła demony fałszu, obłędu, nieszczęścia i komedji. Jak strasznie opłakałem wtedy Chrystusa, wychodząc... Opuściłem klasztor w odmęcie głuchej rozpaczy. Był to kwiecień w Rzymie. Wyszedłem na plac Hiszpański, z którego wznoszą się schody tarasami wzwyż na górę, jak do nieba. Przed schodami iskrzyła fontanna, wesoły roił się lud, a na marmurowych schodach płomienił od ziemi aż do kościoła na górze jeden wodospad kwiatów. Różane migdały kwitnącemi ogromnemi gałęźmi zaścielały wszystkie schody, jak u nas choinki na Boże Narodzenie. Wchodziłem w ten ogród coraz wyżej — w tym raju świeżych, wonnych kwiatów, na słońcu palącym, zerwawszy z murami klasztornemi — poczułem nakoniec Ducha wolności! Kiedy podniosłem twarz zalaną łzami, ujrzałem miłowaną kobietę, którą porzuciłem dla życia duchowego — teraz ona szła samotna z cudownemi oczyma, zapatrzonemi też wdal, nie widząc ani mnie, ani świata — — w obłędzie mistyki, którą chciała ogarnąć za przykładem moim — wtedy, gdy ja wychodziłem już z więzienia mirażów na słońce — —
Nie idźcie za mną, nie idźcie — — żywi niech żyją!...
Trudno mówić już, chciałbym mieć harfę. Czuję w płucach swych ozony gór Prometeizmu — już ledwo wiem, że jestem jeszcze człowiekiem, już rwę się — — i jeśli nie porwą mnie teraz za sobą Moce — będę musiał przebyć męczarnię istoty ziemnej, którą obłąkał Bezmiar.
Pomnicie zdarzenie, które nas wszystkich przejęło tego lata. Była straszliwa posucha, płonęły zboża. Zapalił się od pioruna bór. Miljony i miljardy gromnic — każda z nich była dębem dwuchsetletnim, lub sosną, która przebyła tysiące burz. Każda z tych gromnic płonęła okamgnienie, gdyż huragan ognia pożerał wszystkie. Pomnicie, jak uciekały z lasu ptaszki małe, wrony, puhacze, orły...
Pomnicie, jak pola dookolne pełne były wilków strwożonych, łani oszalałych, zajęcy, które przykucnęły, patrząc krwawemi ślepiami w żywioł — i zapomniały biegu, choć iskry padały im do oczu?...
Jeden tylko człowiek wchodził między tę burzę ognia... Był to pustelnik, chcący ofiarą swą zagasić płomienie i zapewnić wam deszcz.
Wierzenie dzikie, zganiłem przed wami w kazaniu to bałwochwalstwo.
Jednak... i ja uczuwam potrzebę spalenia się w ogniu, w ogniu ducha.
Wejść chcę w Ocean Światła Mistycznego, w las płonący — w straszliwe piekło spadających i miażdżonych serc — w morze bólu bezprzykładnego. W piekło chcę iść, poszukując tych, co umarli — z ust Furji chcę wydrzeć, jak Orfeusz, tajemnice, gdzie leżą pola Elizejskie.
Pójdę w męki najgorsze, gdyż obcym jest mi wniebowzięcie zimnej mądrości.
Wielki przechodzień mroków, idę tam, kędy zapłonął las olbrzymi — niech rozgorzeję świetlanością bez granic.
Boże Narodzenie dziś... Narodził się w nas promień Życia czystszego, oparty nie na wierze samej, lecz na wiedzy.
— Wielki Żyw umarł — wołali Grecy.
— Zaiste umarł — odpowiemy im — dla tego umarł, że był Żyw. I dla tego narodził się, że nie umierał.
Życie na ziemi jest:
Słoneczną natężoną wolą wzbicia się jak najwyżej. W głębiach naszej istoty odbywa się nadsłoneczna twórczość, jest to życie Boga w nas, życie błogosławiące nad grozą potwornych, mroźnych bezlitosnych przepaści. W kim narodzi się ta wiara, ta wiedza i ta moc, przechodząc w Ciało i Krew życia — w tym, zaiste rzec można, iż Bóg się narodził!!...
Lecz przychodzi czas, gdy trzeba żyjącemu schodzić w mroźną lodową otchłań — — i trzeba tam zejść jak na Gody.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Niechaj nie waży się tu nikt rzucać zarzewia śmierci. Tych, którzy przyszli walczyć, zapewniam — że walczę ja — i wystarcza, jeśli walczyć będą tak samo, jak ja.
Nie walczę sztyletem, ani szimozą. Mam broń inną, duchową, której używam — aby oporne dusze wprowadzić na tę Górę, gdzie czeka nas wszystkich Chrystus z świetlanym Błogosławieństwem i Przemienieniem w istotnych dziedziców Kosmosu. Zanim ten czas nastąpi, czyńmy według sił każdy.
Mówiłem, iż chcę w piekło iść — — nie myślałem juści o tej kropelce cierpienia, które przebędę w więzieniu, uwolniwszy skazańca. W piekło zejdę — gdyż wiem, że duch mój nie ukoi się Mistyką kontemplacyjną, lecz — zejdzie w otchłań mroźną, lodową dla wyzwolenia innych dusz. Więzień, którego skłoniłem do odejścia — jest już przeobrażony w żołnierza Twórczej Jasności: przez tę noc — wyrósł w istność nową. Poniesie wdal nietylko szczęście własne, ale Lampę dla narodu.
Nie oglądaj się niespokojnie, Fiodor Iljicz. On daleko już.
— Ksiondz — zawołał Iljicz, rzucając się na środek kościoła, — na wasze słowo czestne oddałem. Tu stał przed chwilą — a teraz czy w ziemię zapadł — to czarnokniżje! gdzie więzień?
— Tu przed wami — ja! —
Ksiądz Faust wyciągnął ręce, na które włożył kajdany, zdjęte Piotrowi.
Zaszemrał lud, widząc to, co uznawał za najwyższą niedolę i hańbę. Jeden ksiądz śmiał się radosny.
— A toż chcieliście, żebym niżej był od pogan dzikich w Ameryce, gdzie w czasie boju starcy siadają pod włóczniami, wbitemi w ziemię, i są żywym sztandarem? Dokoła nich toczy się bój. Oni zagrzewają do zwycięstwa. Ja zagrzewam do boju duchowego i do zwycięstwa Gienjusza w człowieku.
Duch mój poznał możność istnienia Bieguna magnetycznego, dokoła którego los ludzkości krąży.
Biegun ten jest Górą Szczęścia — otoczoną pustyńmi lodowemi.
Mówić mi coraz trudniej, chciałbym śpiewać.
Zgon? sądzę, iż będzie to moje największe doświadczenie, kategoryczna wyprawa po odkrycie owych potęg w czwartym wymiarze — bo zgon jest zawieszeniem czynności ziemnych.
Przetrwam w tym, co jest nadświadomością mą, czyli Jaźnią. W każdym razie życia dokonam, jako chciałem.
Starość ma zaczynała mi już ciężyć — w tęsknocie nadmiernej za Młodością.
Umrę wolny, poznając wszystkie bieguny ziemi — i wyznać muszę bez zbytniej dumy, że Duch mój przetrwa. Będę przygotowany do odkrycia Bieguna kosmicznego co najmniej równie dobrze, jak był znany wam norweski podróżnik Amundsen. Nie mam też żalu do ludzi. Nikt nie uczynił mi nic złego, bom nie dbał o te dziedziny, w których ludzie zdolni są mi zaszkodzić. —
Tu ksiądz spojrzał na ławki kolatorów, ujrzał, że tam wzruszają ramionami i trwoga sieje swój jadowity chwast.
— Tak umierać zbrojnym lepiej jest, niż kiedy filozof grecki Sokrates umierał od niewdzięczności rodaków; albo kiedy francuski pisarz Balzak umierał na 40 tysięcy filiżanek czarnej kawy i na mizdrzącą się idealną panią Hańską.
Ja, ubogi wasz kaptan, lękałem się zawsze, że umrę od głupoty w Polsce i wśród bojaźliwych serc. Mieliśmy zawsze mężne temperamenty, nie wystarczało nigdy skalistego charakteru. Trzeba uwielbić zaciętą wytrwałość ludu naszego. Ale w płytkim morzu polskiej inteligiencji każdy niemal głębszy , Mamokręt osiada na ławicy. Za mało, za mało jest religijnej twórczości, choć tak wiele jest bigoterji i „postępu“. Religja — to wolność bezgraniczna w twórczości Bożej.
Wtym ozwała się cichym, przejmującym głosem Imogiena.
— Nie znajdziesz się tam sam! nietylko czekają cię święci żołnierze zjednoczonej Potęgi Ducha, jak Kepler, Kopernik, Kolumb, św. Franciszek i św. Katarzyna i nasi bohaterowie — Kościuszko i ks. Józef, Czarniecki i Warneńczyk — — Batory i Traugutt — — ale z całego świata napływają moce, jak jaskółki, dowodzące, że Słońce wiosny się zbliża. Ludzkość w najwyższych swych przedstawicielach współżyje z nami. Ludzkość dawna i obecna! Gdybyśmy za rok ubiegły mieli wybrać jeden fakt wielki, gdybyśmy mieli nagrodę Jerzmanowskiego czy Nobla dać za jeden czyn najpiękniejszy — ważyć by się można jedynie wobec zwycięstwa, pełnego bohaterskich wysiłków, Słowian na półwyspie Bałkańskim, a katastrofą tych ofiar na Titaniku, które leżą dziś w głębi morza na 4000 metrów.
Moja matka, która była w czasie trzęsienia ziemi w Mesynie, gdzie duch ludzki tak nie zdał egzaminu i skalał się — matka moja Beglenicza stała się duszą prądu, który teraz tajemniczo ożywia ludzkość.
Niezmordowana, kilkakrotnie w roku przerzyna Oceany, głosząc wszędzie moc światła wyższego w człowieku...
Lucyferyzm jej z siły druzgocącej stał się najpotężniejszą dźwignią ewolucji.
Wypłynęła mądrość jej z góry — „naprzód czysta, potym spokojna, pełna miłosierdzia i owoców dobrych“ — usilnie zwyciężając moce potworne, które ludzkość rozgniatają, jak słoń idący w lesie rozgniata mrowisko leśne.
Ale jest olbrzymie światło z katastrofy Titanika.
Na okręcie tym była jadąca do Ameryki Beglenicza. Znajdowała się wśród emigrantów, gdyż bilet swój pierwszej klasy zmieniła na sto biletów ostatniej i dała ubogim. W ciągu dni kilku rozmawiając z niemi, umiała rzucić im światło wyższe na drogę życia.
A stało się ono nagle w najwyższym stopniu nieodzowne. Titanik najechał na krę lodową w nocy.
Rozdarł się od dołu, jak chleb, który niecierpliwy oracz rozerwie białą dolną częścią od górnej.
Parostatek zaczął tonąć. W grozie najokropniejszej ujawniła się wtedy wyższość ducha ludzkiego.
Na niewielkiej ilości łodzi ratowano naprzód kobiety. Rozległy się krzyki tych, co, nie mając łodzi, rzucali się do morza lodowatego wśród ponurej nocy.
Krzyki tortury beznadziejnej. Zarazem bohaterstwo nadzwyczajne: orkiestra złożona z Włochów, ludzi pobudliwych, do tego ludzi zwykłych — wcale nie owa śmietanka towarzyska... ta orkiestra grała najpiękniejsze melodje — raz, aby przygłuszyć jęki, powtóre, aby natchnąć odwagą. Woda dochodziła im już do pasa — umilkli w ciemnościach, gdy morze zalało im twarze.
Zakończeniem był hymn:
— Idziemy ku tobie, o Panie!...
Kapitan Smith wolał: Bądźcie Anglikami! —
Znaczyło to: nie przynieście wstydu ojczyźnie.
Titanik pogrążył się ostatecznie. Nie wyszedł do końca telegrafista, który wysyłał o pomoc wieści. Kapitan rzucił się do morza, wydobył dziecię tonące, podał siedzącym w łodzi — sam nie chciał do niej wejść — — utonął.
Na statku grała jeszcze muzyka — okropne drgnięcie okrętu, wir straszliwy — bulgot fal.
Katastrofa nieobliczalna — dzięki temu jednak ujrzeliśmy za gęstą zasłoną szalbierstw, matactw i spryciarstw życiowych, — potęgi wyższe, niż człowiek. Potęgi dotąd moralnie przeczuwane, jednym punktem dotykające świata o trzech wymiarach.
Ale te potęgi staną się jawne, jak jest Radjum — w kilku gramach zaledwie dotąd wytworzony, lecz niweczący już dotychczasowe teorje.
Radjum dobyto z gliny, znaleziono w źródłach niektórych i w rosie — przeczuwał je oddawna alchemik Sędziwój, jak to widać z jego pism.
Patrzcie! objawia się nam jedna z istot czwartego wymiaru. Wzruszenie ogarnia nas zbyt silne. Widzimy wyższą istotę, niż człowiek. Jaka cudowność światła astralnego, jaka potęga tych oczu, które widziały już ziemie, krążące dokoła Kanopy!
Istotność życia przenika nas... tęcze napełniają przestwór, słychać śpiew... — —
Lud cały zapatrzył się. Pod kopułą kościoła jawiły się mgławice, a z nich postacie, widma umarłych z pobojowisk!...
Mówił głęboko wstrząśniemy ksiądz Faust.
— Słowianka południowa, Beglenicza, jest wśród nich — ona zagrzała narody na Bałkanach, aby walczyły w najgłębszej jedności i miłości — ona jak Walkirja idzie teraz na północ i przeobraża ustrój całej Europy, oparty na bezdusznej walce i dogmatach.
Wrota zamków duszy rozewrzyjmy głęboką miłością i adoracją dla tych Braci naszych, co zaszli tak wysoko w swym rozwoju!
Już tylko unosi się mgławica. Tam ze ścian występują przecudowne głowy ściętych męczenników, bohaterskie ręce, aż znika wszystko! —
Jak za czasów zejścia Ducha św. na apostołów, tworzyły się w kościele płomienie niematerjalne, szum było słychać, głosy w powietrzu. Ksiądz wyciągnął ręce, milczał niby arcykapłan misterjów, rozdający moce — w śmiertelnej ciszy kościół zdał się Łazarzem, który oczekiwał głosu boskiego, aby wyjść z mogiły. Ksiądz nie ważył się uderzyć w dzwon najwyższy, chciał, aby piramida olbrzymia budowała się wysiłkiem wszystkich, on jedynie pion trzyma. Tajemna potęga w nas i dokoła nas i nad nami, potęga woli naszej, rzuconej w przestworza innego wymiaru, potęga ta winna w dzwony uderzyć, światła na olbrzymiej piramidzie zapalić nocą wśród pustyni. Kościół stał się księgą wizji, wszystkie dusze — stronicami w niej; lud zapadał w głębię modlitw zbiorowych, spowiedzi bezosobistych, gdzie mówiła wiara zbiorowa narodu.
W tej chwili kościół zadrżał, jakby olbrzymia kra uderzyła o pancernik. Ksiądz uczuł, ze mu krew odpływa z twarzy, takie wzruszenie nim ogarnęło: o mil kilka huczą armaty i toczy się bitwa!...
Lud oglądał się i trwożył. Należało w jednej chwili opancerzyć serca — już nie przypowieścią Trzech Magów, nie ukazywaniem interesów ziemnych, już nawet nie widmami z za grobu. Moce rozproszonej wiary należało skupić w jedno ognisko i w jedno ognisko duchy, jak mówił Mickiewicz.
Wichura zatrzęsła kościołem, w dali huczą coraz straszliwiej armaty. Jakby taranem waliła tu w mur świątyni — śmierć, rozkołysawszy trumnę. Poznał ksiądz w jasnowidztwie nagłym i poznał lud, że nie była to zwykła fizyczna wichura burzy. Waliły się moce złowrogie, które tworzą Inferno pod nami, jak jest nad nami regjon wyższego istnienia.
— Na górze Taboru stoimy — tu grota z narodzonym Młodym Bogiem w nas. Mamy go bronić. Słyszycie atak na tę górę? Szatan wjeżdża na olbrzymim stadzie trzody chlewnej, mamutów rozwścieklonych i bestji, jakich oko ludzkie nie oglądało. Bo któż zbadał piekło i kałuże ludzkości?
Te stada pożreć chcą posiew Ducha w Polsce — i mogą to uczynić, jeśli dbać będziemy o szczęście osobiste. Albowiem mówi przysłowie litewskie, że najlepsze jabłka dostają się świniom.
Życie nasze nie było nigdy spokojnym zatyciem, żądaliśmy nietylko szczęścia, ale przedewszystkim mocy i choćby nieszczęść piorunowych. Wzgardziwszy spokojnym żerowiskiem na bagnie, — weźmiemy swe szczęście, gdy naprzód wywalczymy świątynię.
Strachy idą na nas, rozpętanie, mord i pożoga. Dzikie dziewy wojny lecą na koniach mogilnych, ale czyż śmierć nie dosięga i w łożu wśród najlepszych doktorów? Zbliża się rozwiązanie nocy tej, która wczoraj była jeszcze nowelą, potym tragiedją, zwątpieniem, teraz stać się musi największym eposem — od Bałkanów do szcher Finlandji!
Na górze stoimy — brońmy słońca narodzonego w nas. Brońmy prawa swego do dziejów, brońmy praw swych do nieśmiertelnego bytu w tym, który przed nami walczy jak Tytan, a w nas świeci jak słoneczne dzieciątko.
Wszyscy, którzy stali się Magami lub pastuszkami — i przyszli mu hołd złożyć, przyjmując go choćby częściowo jako Wolność, Wiedzę lub Sprawiedliwość — stanowią jego świątynię. Wiemy już, poco ziemia dąży, jutro wiedzieć będziemy, poco idą gwiazdy. Nie lękamy się żadnej grozy. Śmierć nas nie złamie, jak największa burza nie zniszczy łodzi podwodnej, która płynie w ciszy głębin. Płynąć będziemy umieli w tym Oceanie, który przedstawia się oczom naszym jako mrok. Umiejmy nietylko ginąć w niebiosach, lecz i żyć na ziemi. Umiejmy odeprzeć stado, które uzbroiło się wbrew swej naturze w rogi. Miejmy wszelką mądrość, którą mają tamci. I miejmy coś nieskończenie więcej!... Dowodów chcecie ostatecznych istnienia Bożego? zostawcie to Magom. Wy idźcie na górach wysokich z pieśnią Zorzy! —
Zamilkł. Zorza wstąpiła przez okna i jęła zalewać kościół. Ksiądz Faust w wzniesieniu najwyższym ducha wzniósł ręce.
— Przeżyłem noc długą lat 77. Przez całą tę noc słyszałem kucie podziemne Ducha, mało kto słyszał ze mną, aż lepsi niż ja usłyszeli i bramy rozwarli. Oto wychodzą z podziemi Magowie, a prowadzi ich gwiazda rubinowo‑modra, odbicie ziemi w niebiosach! uderzcie w dzwony wszystkie, radujmy się, że od piekła najgłębszego aż do najwyższej z gwiazd — wszechświat naszym się staje. Żegnam życie, wstępują w ten kondukt, idący nad ziemią już... Najmilsi! — po szczytach wielkich gór chodzimy już — — Nie rozłączajmy potęg — mówili dawni chrześcijanie — Christus verus Luciferus. Ale to wszystko dopiero jest alfą, a dalsza tajemnica — —
Ksiądz pochylił się, jakby uderzony mieczem światła w samo serce. Twarz jego zajarzyła monstrancją złotą. Z rękoma wzniesionemi do hymnu — podobny był do Światowida grającego na harfie, który zbytnim ciężarem swego spiżu zesuwa się z lądu w jakiś bez dna ocean.
Miał jeszcze coś rzec, zniżał się na klęczki, padł za barjerę ambony.
Dzwony brzmiały, szalejąc radością i tryumfem — wszyscy w kościele czuli się zjednani w wielkiej mocy.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Lud modlił się. Uczucie grozy promiennej przenikało tych, co wstali do świtu, bieżeli po śniegu przez lasy mroczne wśród szalejącej zamieci, aby wysłuchać Słowa.
Wyszło z kościoła wielu inteligentów, którzy pragnęli porozumieć się między sobą, jakie zająć stanowisko wobec księdza. Robić mu owacje, czy zwymyślać, kiedy będzie iść do więzienia? bo w dzisiejszych warunkach najmądrzej jest takich rzeczy nie mówić! Chłop jest ciemny, żydzi niebezpieczni, rząd srogi, Watykan nie paktuje, nauka wciąż uczy o Antropopitheku...
Wtym zaczął wychodzić lud, a z nim ten ogół obywateli i rewolucjonistów, którzy ogarnęli to najważniejsze, jedyne może, o które księdzu chodziło: że wszelkie życie wznosi się do Słońca, ale w jaźni naszej są tajemnice nierównie starsze, niż Słońce. Żandarmi pytali naczelnika, co uczynić? Zakazał aresztować księdza. Wobec toczących się tak blizko walk, więźnie są tylko zawadą! Kto zresztą będzie miał odwagę wobec dziejów — światło, szersze niż granice ziemi, chować pod korzec? — i dodał tonem dawnego człowieka, co modlił się wraz z Nekrasowym: „od zbłąkanych, gadających, pełnych kłamstwa, głupstwa, złości — wyprowadź nas do ginących za wielką sprawę miłości“.
Z tłumu ktoś wykrzyknął: Oficerowie, nie stanie się już dziś nic złego nikomu! —
Wtym rozległ się wystrzał. Skoczyli żołnierze z nadstawionemi bagnetami, zdenerwowani czekaniem na mrozie, radzi bitwie, krzyczeli: ura! Przeskoczyli płot i wstrzymali się — tam leżał na śnieżnym całunie nieżywy Kondor z przestrzeloną głową. Rewolwer dymił jeszcze... Niewątpliwie samobójstwo, bo nikogo nie było widać. Surowe lecz prawe dusze żołnierskie przeszedł jeden szept: Judasz! Nakrył go któryś płaszczem. Wojsko ustawiło się w szeregach. Branka została odwołana z tajemnych powodów, o których naczelnik miał zdać sprawę wobec władz. Siadając do sań, prosili wikarego, aby ksiądz Faust wyszedł z krzyżem i pobłogosławił ich prześwietleniu duchowemu. Ponieważ nie schodził z ambony, wszedł wikary — zajrzał — — Głuche ciężkie westchnienie rozległo się z tysiąca piersi. Rzucili się ludzie do ambony — podjęli umarłego księdza Fausta.
Wysoki w rogu kościoła katafalk wywiedli na iskrzącą wśród mrozu świetną jutrznię. Wojsko salutowało. Lecz nie odchodził nikt z ludu.
Imogiena uklękła z twarzą ukrytą w dłoniach, przez które leciały gradem łzy.
Długo trwało milczenie i nigdy chyba goręcej nie czuli się wszyscy ze sobą związani — jak tą Mocą już nadziemną.
Stary Wójcik dotknął wikarego i ukazał jadące wozy z pobojowiska. Należało przygotować rannym miejsca w lazarecie, w chatach... ale, ie jechało tyle wozów — i taki głos szedł ogromny jeszcze w oddali z lasów, przeto wikary zarządził, aby zasłano słomę w kościele.
Silna hartowna dusza dziewczyny ocknęła się: twarz miała już spokojną, choć oczy pełne boleści astralnej. Ksiądz Faust nie darmo wychował sobie następców.
Zawołała silnym głosem do ludu:
— Tam nad horyzontem wschodzi słońce — tam prosto w kuźnię rozwartą gorejącą idzie, modląc się, ksiądz Faust. Ogląda już świątynię wspanialszą niż ta, którą zbudował Salomon lub Egipcjanie w Luksorze, słowiańscy książęta na wyspie Arkony i hinduski Mahatma w podziemiach Elefantyny!... Wszystko, co znalazł w życiu dotąd, było mu zbyt kruchym materjałem, aby ją zaczął budować. Teraz widzimy wraz z nim, w jakiej skale, wśród jakich lasów tysiącletnich najpotężniejszy materjał jest złożony. Budujmy całą siłą Jaźni wyzwolonej wschody do Świątyni! —
Wszyscy w milczeniu skupionym przysięgli zapracować choćby na jeden wschód dalszy, wykuwany w gigantycznej Skale.
Cmentarz kościelny pełen był już wozów i sań wjeżdżających...
Życie zaroiło się dokoła nich, cierpienia, tryumfy, nadzieje, szczęście tych, co umierali, radość uskrzydlona wśród grozy rozwartej u tych, którzy jeszcze żyją.
A dzwony brzmiały coraz potężniej, nawołując — jak ten dzwon pradawny, co głosił:
Żyjących zwę, umarłych opłakuję, gromy przełamuję!... — — — — — — — — — — — — — —