<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Rozdział Żelazna pułapka
Data wyd. 1924
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Żelazna pułapka.

Wiadomość o ohydnej seryi zbrodni wywołała oczywiście we Francyi, w Europie i w całym zresztą świecie nadzwyczajną emocyę. I nic dziwnego, nagle bowiem — gdyż w dwa dni później sprawa testamentu Morningtona została opublikowana — a zatem nagie dowiedziano się o popełnieniu czterech morderstw. Jedna i ta sama osoba z wszelką pewnością zgładziła Kosmę Morningtona, inspektora Verota, inżyniera Fauville’a i jego syna Edmunda. Jedna i ta sama osoba pozostawiła identyczne ślady zębów, dostarczając przeciw sobie, wskutek jakiegoś dziwnego zaniedbania, które zdawało się być odwetem przeznaczenia, dowód najbardziej przekonywujący i najoczywistszy, dowód, dający publiczności jakgdyby przeczucie straszliwej prawdy, dowód w postaci podobizny własnych zębów — zębów tygrysa.
I oto w trakcie tego zamętu, w najtragiczniejszym momencie ponurej tragedyi, wyłoniła się z cienia zdumiewająca postać. Oto ktoś w rodzaju heroicznego awanturnika, zadziwiający inteligencyą i jasnowidztwem, rozwikłał w ciągu kilku godzin część nici omotanych intrygą, przeczuł, iż na osobie Morningtona popełniono mord; zapowiedział zgładzenie inspektora Verota; wziął w swoje ręce prowadzenie śledztwa; oddał w ręce sprawiedliwości monstrualną kreaturę, której piękne, białe ząbki tak pasowały do pozostawionych na miejscu zbrodni nacięć, jak drogocenne kamienie do swej oprawy; wziął na drugi dzień po dokonaniu tych odkryć czek milionowy i w rezultacie zdawał się być prawdopodobnym spadkobiercą nadzwyczajnej fortuny...
I oto wstał zmartwych Arseniusz Lupin!...
Albowiem tłum się nie mylił i dzięki cudownej intuicyi, zanim uważne przestudyowanie wydarzeń zapewniło kredyt hypotezie tego wskrzeszenia, tłum proklamował: don Luis Perenna — to nikt inny, tylko Arseniusz Lupin!...
— Ależ Arseniusz Lupin nie żyje! — odpowiadali niedowiarkowie.
Opozycyę tę zwalczano w następujący sposób.
— Tak — mówiono. — Znaleziono wprawdzie pod szczątkami tlejącej się jeszcze chaty, w pobliżu granicy luksemburskiej, zwłoki żeńskie Dolores Kesselbach i ciało mężczyzny, w którym policya rozpoznała Arseniusza Lupina. Ale wszystko to dowodzi tylko, że rzecz cała urządzoną była zręcznie przez samego Lupina dla jakichś tajemniczych celów, aby uwierzono w jego śmierć. I wszystko wskazuje, że policya plan jego akceptowała, kładąc pięczęć legalności na ten zgon dla tego jedynie motywu, że pragnęła raz wreszcie uwolnić się od swego wiecznego przeciwnika. Za wskazówkę posłużyły policyi zwierzenia Valenglay’a, który był już wówczas prezydentem ministrów.
Wspominano również o tajemniczem wydarzeniu na wyspie Capri, gdzie cesarz niemiecki, w chwili, gdy miał paść ofiarą pod gruzami jakiegoś osypiska, został uratowany przez pustelnika, którym, według wersyi niemieckich, nie był właśnie nikt inny, tylko Arseniusz Lupin.
Dowodzenie to jednak spotkało się z następującą odpowiedzią:
— Być może, ale czytajcie dzienniki ówczesne! Wszak doniosły one, że w dziesięć minut później ów pustelnik rzucił się z przylądka w morze!
A oto nowa odpowiedź:
— Istotnie! Ale ciała owego pustelnika nie znaleziono... Jest natomiast faktem notorycznym, że jeden z okrętów wziął na swój pokład na morzu człowieka, wzywającego pomocy i że ten okręt jechał w stronę Algieru. Otóż porównajcie daty i zwróćcie uwagę na okoliczności: w kilka dni po przybyciu tego okrętu do Algieru, jakiś osobnik, nazwiskiem don Luis Perenna, którym się zajmujemy obecnie, zaciągnął się w Sidi-bel-Abbes do legionu cudzoziemskiego.
Polemika, jaka wywiązała się w tej sprawie w dziennikach, była rozumie się bardzo dyskretna. Obawiano się omyłki, wskutek czego reporterzy zachowywali pewną rezerwę w swoich artykułach, unikając zbyt kategorycznego twierdzenia, że pod maską Perenny może ukrywać się Lupin.
Natomiast co się tyczy przygód Perenny, jako legionisty i epizodów z czasów jego pobytu w Maroku, reporterzy z radością puścili wodze swojej fantazyi. Notowali oni opowiadania komendanta d’Astrignaca, a także inni oficerowie i inni towarzysze broni Perenny składali relacye o tem, co widzieli. Ogłaszano raporty i rozkazy dzienne, dotyczące osoby Perenny. I to, co nazywano „Epopeą bohatera”, złożyło się na pewnego rodzaju złotą księgę, której każda stronica opisywała jedne od drugich bardziej szalone, jedne od drugich mniej prawdopodobne epizody.
W ten sposób powstała legenda heroiczna Perenny. Uwydatniała ona nadludzką energię, cudowną lekkomyślność, zadziwiającą fantazyę, ducha awanturniczości, zręczność fizyczną i zimną krew osobistości szczególnie tajemniczej, którą trudno było nie zidentyfikować z Arseniuszem Lupinem, ale z Arseniuszem Lupinem, całkiem nowym, na większą skrojonym miarę, uszlachetnionym przez swe przygody, wyidealizowanym i oczyszczonym.
Pewnego ranka, w piętnaście dni po zbrodni, dokonanej na bulwarze Suchet, niezwykły ten człowiek, budzący taką nadzwyczajną ciekawość i o którym mówiono wszędzie, jako o istocie bajecznej, prawie nierealnej, ten człowiek, noszący kwestyonowane nazwisko don Luisa Perenny, ubrał się i począł oglądać dom swój świeżo nabyty.
Była to z komfortem urządzona i obszerna konstrukcya z XVIII wieku, zbudowana u wejścia na przedmieście Saint-Germain, na małym placyku Palais-Bourbon. Perenna nabył tę budowlę z całkowitem umeblowaniem od pewnego bogatego Rumuna, hr. Malonesco, trzymającego na swój użytek konie, powozy, samochody, ośmiu służących, zatrzymując nawet przy sobie sekretarkę hrabiego, pannę Levasseur, która miała zarządzać personalem, przyjmować i wyprowadzać gości, dziennikarzy, natrętów, handlarzy rozmaitych drobiazgów, których nęciła wspaniałość domu i reputacya nowego właściciela.
Przeprowadziwszy inspekcyę stajni i garażu, Perenna przeszedł wzdłuż głównego podwórza i wszedł następnie do swego gabinetu. Wszedłszy tam otworzył jedno z okien i podniósł głowę do góry. Nad nim znajdowało się lustro pochylone w ten sposób, iż odzwierciadlało w sobie po przez mur i podwórze jedną stronę placu Palais-Bourbon.
— Do dyabła! — mruknął. — Ci policyanci wciąż tam czatują! I trwa to już dwa tygodnie! Zaczynam już dość mieć tej pieczołowitości!
W złym humorze zasiadł do przeglądania poczty, rozdzierając po przeczytaniu listy dotyczące go osobiście, notując inne, czytając prośby o wsparcia, skargi...
Skończywszy z tem wszystkiem, zadzwonił.
— Poprosić panny Levasseur, aby mi przyniosła gazety.
Pełniła ona niedawno obowiązki lektorki i sekretarki hrabiego rumuńskiego, więc Perenna polecił jej czytać wszystko, co dotyczyło jego osoby i zdawać sobie rano codziennie dokładną relacyę z przebiegu śledztwa, toczącego się przeciw pani Fauville.
Zawsze ubrana w czarną suknię, bardzo elegancka i zgrabna, budziła w nim sympatyę. Miała wygląd pełen godności, twarzyczkę poważną, rozumną, przez którą trudno było przeniknąć do tajemnic duszy. Twarz jej miałaby wygląd surowy, gdyby nie to, że pukle pięknych blond włosów, wyłamujące się z pod wszelkiej dyscypliny, otaczały jej główkę aureolą światła i wesołości. Głos panny Levasseur miał ton muzykalny i słodki, mile głaszczący ucho Perenny, który zaintrygowany pewną rezerwą, jaką zachowywała, zapytywał sam siebie, co też może ona myśleć o nim, o jego egzystencyi, o tem, co dzienniki powiadają na temat jego tajemniczej przeszłości? — Czy niema nic nowego? — zapytał wchodzącej.
Panna Levasseur przeczytała informacye, dotyczące pani Fauville i don Luis mógł zaraz zauważyć, że śledztwo nie postępowało wcale naprzód. Marya Anna Fauville nie poniechała swego systemu. Płacząc, oburzając się i miotając, twierdziła stanowczo, że niema pojęcia o sprawach, będących przedmiotem indagacyi.
— To dziwne! — mówił Perenna. — Nie widziałem jeszcze nigdy nikogo, broniącego się tak niezręcznie.
— A jednak jeżeli ona jest niewinna?
Po raz to pierwszy panna Levasseur formułowała swoją opinię, a raczej czyniła uwagę w tej sprawie.
Don Luis spojrzał na nią zdumiony.
— Pani więc uważa ją za niewinną?
Zagadnięta zdawała się mieć gotową na ustach odpowiedź, motywującą jej uwagę. Zdawaćby się mogło, że na chwilę porzuciła swą maskę obojętności i że pod wpływem uczuć, które powstawały w sercu, wyraz jej twarzy począł się ożywiać, ale z widocznym wysiłkiem pohamowała swe chęci:
— Nie wiem... Nie mam żadnego zdania w tej sprawie... — odrzekła.
— Być może — oświadczył don Luis, przyglądając się jej z zaciekawieniem — ma pani jakieś wątpliwości... wątpliwości, które byłyby całkiem na miejscu, gdyby w rozporządzeniu władz śledczych nie znajdowały się odciski zębów pani Fauville. Odciski te, widzi pani, są czemś więcej, niż zwykłym znakiem, czemś więcej, aniżeli przyznaniem się do winy. I dopóki nie da w tej kwestyi wystarczających wyjaśnień...
Jednak ani w tej, ani w innych kwestyach pani Fauville nie dawała najbagatelniejszych wyjaśnień. Pozostała nadal niezgłębioną zagadką. Z drugiej strony policyi nie udało się wykryć jej wspólnika czy wspólników, ani owego mężczyzny, noszącego laskę hebanową o srebrnej rączce i szyldkretowe binokle, którego wygląd opisał w rozmowie z brygadyerem garson z kawiarni na Pont Neuf, a którego rola wydawała się szczególnie podejrzaną. Krótko mówiąc, żadne światło nie wyłaniało się z ciemności. Czyniono także daremnie poszukiwania za śladami Wiktora, kuzyna sióstr Roussel, który w braku bezpośrednich spadkobierców miałby prawo do objęcia spadku.
— Czy to już wszystko? — zagadnął po chwili don Luis.
— Nie jeszcze — odrzekła panna Levasseur. — W „Echo de France” znajduje się jeszcze artykuł...
— Który mnie dotyczy?
— Tak przypuszczam. Tytuł jego brzmi: „Dlaczego go nie aresztują?”
— To się mnie tyczy? — odrzekł, śmiejąc się.
Wziął w ręce dziennik i czytał:
„Dlaczego go nie aresztują? Po co przedłużać wbrew wszelkiej logice sytuacyę anormalną, wprawiającą w zdumienie uczciwych ludzi? Wszyscy zadają sobie to pytanie, na które przypadek pozwala nam dać dokładną odpowiedź.
„W rok po symulowanej śmierci Arseniusza Lupina, władze, wykrywszy, lub sądząc, że wykryły, iż Arseniusz Lupin, to nie kto inny, tylko Floriani, rodem z Blois, osobnik, który zaginął bez wieści, kazały napisać w księgach stanu cywilnego, na stronicy, dotyczącej osoby Florianiego, następującą uwagę: „zmarł pod nazwiskiem Arseniusza Lupina”.
„W rezultacie, ażeby wskrzesić Arseniusza Lupina, potrzeba było mieć nietylko niezaprzeczony dowód jego egzystencyi — co nie było zresztą rzeczą niemożliwą — ale trzeba było wprowadzić w ruch koła administracyjne najbardziej skomplikowane i otrzymać dekret rady stanu.
„Otóż zdaje się, że pan Valenglay, prezydent gabinetu, w zgodzie z prefektem policyi, sprzeciwia się podjęciu dochodzeń zbyt drobiazgowych, mogących doprowadzić do skandalu, którego obawiają się wysokie czynniki. Wskrzesić Arseniusza Lupina? Wznowić walkę z tym potępieńczym duchem? Ryzykować jeszcze porażkę i śmieszność? Nie, nie, nie, po tysiąc razy nie!..
„I oto zdarza się rzecz niesłychana, że Arseniusz Lupin, dawny złodziej, niepoprawny recydywista, król bandytów, cesarz rozbojów, może dzisiaj — nie potajemnie, lecz na widoku i z wiedzą całego świata kontynuować dzieło jedno z najstraszliwszych, jakie dotychczas podjął, mieszkać otwarcie pod przybranem nazwiskiem, zabić bezkarnie cztery wchodzące mu w drogę osoby, wtrącić do więzienia kobietę niewinną, przeciw której sam nagromadził jaknajkłamliwsze dowody, a nadomiar złego, dzięki nieznanym wspólnikom, może sięgnąć po miliony spadkowe Morningtona.
„Oto ohydna prawda, którą trzeba było wyjawić. Miejmy nadzieję, że raz wyjawiona wpłynie na bieg wydarzeń...”
— Wpłynie ona przynajmniej na postępowanie tego łotra, który napisał ten artykuł — zaśmiał się don Luis.
Pożegnawszy następnie pannę Levansseur, poprosił do telefonu komendanta d’Astrignac’a.
— To pan, kochany komendancie?
— Tak, czem mogę służyć?
— Czy pan czytał artykuł w „Echo de France?”
— Tak jest, czytałem.
— Czy bardzo pana sfatyguje zażądanie od owego jegomościa, aby wyrównał tę sprawę z bronią w ręku?
— Och, och! Pojedynek?
— Tak trzeba, mój komendancie. Wszyscy ci literaci rozwścieczają mnie swemi elukubracyami. Trzeba założyć im knebel. Ten zapłaci mi za innych.
Wymiana świadków nastąpiła natychmiast.
Redaktor dziennika „Echo de France” oświadczył że jakkolwiek artykuł, nadesłany do redakcyi, był bez podpisu i został wydrukowany bez jego wiedzy, to jednak bierze zań na siebie odpowiedzialność.
Tego samego dnia o godzinie trzeciej Perenna w towarzystwie komendanta d’Astrignaca, pewnego oficera, oraz doktora opuścił w samochodzie swój dom na Palais-Bourbon i śledzony w drodze przez agentów policyi udał się do Parku Książąt.
W trakcie oczekiwania na przeciwnika komendant d’Astrignac wziął Perennę na stronę:
— Mój drogi Perenna — mówił — nie mam o tobie żadnych złych myśli, ale powiedz mi, ile jest prawdy w tem, co piszą pod twoim adresem? Jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko? Mnie to jest wszystko jedno. Dla mnie jesteś legionistą Perenną i to mi wystarcza. Twoja przeszłość zaczyna się w Maroku. Co się tyczy przyszłości, to wiem, że celem twym jest pomścić Morningtona i rozciągnąć pieczę nad jego spadkobiercami. Jednak jest rzecz jedna, która wprawia mnie w kłopot...
— Mów komendancie.
— Daj mi słowo, że nie zabijesz tego człowieka.
— Dwa miesiące leżenia w łóżku, komendancie.
— To za wiele! Dwa tygodnie.
— Zgoda!
Dwaj przeciwnicy zajęli stanowiska. Za drugiem złożeniem się szpadą redaktor padł raniony w pierś.
— Ach, to niedobrze. Perenna! — strofował hrabia d’Astrignac. — Obiecałeś mi przecie...
— I dotrzymałem słowa, komendancie!
Doktorzy poczęli badać rannego. Po chwili jeden z nich powstał i rzekł:
— Nic wielkiego. Trzy tygodnie wypoczynku w najgorszym razie. Jednak gdyby cięcie było o jeden centymetr głębsze, byłoby po wszystkiem.
— Tak, ale tego centymetra właśnie brakuje — rzucił Perenna.
Wciąż śledzony przez agentów, don Luis wrócił na przedmieście Saint-Germain i wtedy to właśnie zaszedł wypadek, który miał go szczególniej zaintrygować i rzucić na artykuł, zamieszczony w ”Echo de France”, świało istotnie osobliwe.
W podwórzu swego domu zauważył dwóch małych piesków, będących własnością stangreta, a trzymanych przezeń w stajni. Psy te bawiły się czerwonym sznurkiem, koniec którego nawinięty był na zwitek papieru. Don Luis, przechodząc właśnie, rzucił machinalnie okiem na papier. Zauważywszy na nim ślady pisma, podniósł go i rozłożył, a rozłożywszy zadrżał.
Natychmiast bowiem zauważył wstęp artykułu, zamieszczonego w „Echo de France”. Był to istotnie całkowity brulion tego artykułu, pisany piórem, z kilkoma podkreśleniami i poprawkami.
Zawołał na stangreta i zapytał:
— Skąd tu wziął się ten kłębek sznurka?
— Ten kłębek?... Z komórki, w której znajdują się przybory do zaprzęgu. Szofer będzie mógł to objaśnić...
— A kiedy nawinęliście ten sznurek na papier?
— Wczoraj wieczór, łaskawy panie.
— Ach! A nie wiecie, kto tu używa takiego papieru?
— Na honor, łaskawy panie, nie wiem! potrzebowałem czegoś do nawinięcia sznurka i wziąłem ten papier z poza remizy, gdzie wyrzucane są z całego domu wszystkie odpadki.
Don Luis prowadził nadał swe dochodzenia. Badał, a raczej prosił pannę Levasseur, aby zbadała innych służących. Nie doszedł jednak do żadnego wyniku. Pozostawał wszakże fakt niezbity: artykuł, zamieszczony w „Echo de France”, napisany był — czego dowodzi znaleziony brulion rękopisu — przez kogoś, kto zamieszkuje ten dom lub utrzymuje stosunki z którymś z jego mieszkańców.
Wróg był na miejscu.
Ale kto nim był? I czego właściwie chciał? Poprostu aresztowania Perenny!
Przez całą resztę dnia don Luis chodził stroskany, myśląc o otaczającej go tajemnicy, podrażniony swą bezczynnością, a nadewszystko ową groźbą aresztowania, która nie niepokoiła go oczywiście, ale w każdym razie paraliżowała jego ruchy.
To też gdy koło godziny szóstej wieczór zaanonsowano mu, że zjawiło się jakieś indywiduum, rekomendujące się imieniem Aleksandra i pragnące się z nim widzieć, gdy kazał przybysza tego wpuścić i gdy znalazł się oko w oko z brygadyerem Mazeroux, ale z brygadyerem przekształconym do niepoznania i zakutanym w jakiś stary płaszcz, to rzucił się nań, jak na cenną zdobycz:
— Nareszcie jesteś! Kazałem ci nie opuszczać prefektury, a ty jednak przyszedłeś!... Wiedziałem dobrze, że nie masz chęci aresztowania mnie i że prefekt ostudzi nieco niewczesne zapały tego przeklętego Webera. Albowiem przedewszystkiem czyż aresztuje się człowieka, którego usług bezwzględnie się potrzebuje? No, rozbierz się! Boże, jak ty wyglądasz! Ależ mów! Co się stało? Mów prędzej! Załatwię się z twojem strapieniem w ciągu pięciu minut. Z zegarkiem w ręku. No, w dwie minuty...
— Ależ szefie! — bełkotał zmieszany Mazeroux.
— Co? Trzeba ci gwałtem wydobywać z ust słowa? Prędzej! Słucham! Idzie o tego osobnika z hebanową laską... Czy tak? Idzie o tego człowieka, którego widziano w kawiarni na Pont-Neuf w dniu zamordowania inspektora Verota?
— Tak... istotnie...
— Czy wykryłeś jakie ślady?
— Tak jest.
— Dobrze! Mów zatem! Zobaczymy!
— Otóż, szefie, widział go nietyiko garson z owej kawiarni, ale także inny gość, którego odnalazłem. Wyszedł on z kawiarni prawie jednocześnie z tamtym i na ulicy słyszał, jak ów nieznajomy zapytywał jakiegoś przechodnia, gdzie jest najbliższa stacya samochodów, z której udać się można do Neuilly.
— Wybornie! I w Neuilly, myszkując na prawo i lewo, wykryłeś owego jegomościa?
— Dowiedziałem się nawet, jak się nazywa: Hubert Lautier, ulica Roule. Niestety jednak, czmychnął on przed sześciu miesiącami, pozostawiając swe mieszkanie i zabierając zeń tylko walizkę.
— A na poczcie?
— Byliśmy na poczcie i jeden z urzędników rozpoznał z opisu, o kogo nam idzie. Dowiedzieliśmy się, że zjawia się on tam po niezbyt zresztą obfitą pocztę, składającą się z jednego lub dwóch listów.
— A poczta jest pod jego nazwiskiem?
— Pod inicyałami.
— Możesz sobie je przypomnieć?
— Owszem: B. R. W. 8.
— To wszystko?
— Z mej strony wszystko, ale jednemu z moich kolegów udało się ustalić, że indywiduum, ubierające się podobnie, jak poszukiwana jednostka, wyszło wieczorem dnia, poprzedzającego mord podwójny, ze stacyi Auteuil, co miało nastąpić około trzy na dwunasta i zwróciło się w kierunku Ranelagh. Przypomina pan sobie bytność pani Fauville w tej dzielnicy o tej samej porze. I przypomina pan też pewnie sobie, że zbrodni dopuszczono się tuż przed północą... Z tego wnioskuję...
— Dosyć, w drogę!
— Ależ...
— Galopem!
— A więc się nie zobaczymy?
— Bądź za pół godziny przed domem, w którym mieszka ten poszukiwany przez nas człowiek.
— Który człowiek?
— Wspólnik Maryi Anny Fauville...
— Ależ nie zna pan wszak...
— Jego adresu? Sam mi go powiedziałeś: B. R. W. 8, a więc Boulevard-Richard-Wallace, numer ósmy. Idź i nie rób tej idyotycznej miny!
Don Luis zakręcił nim w kółko i pchnął otumanionego ze zdumienia brygadyera ku drzwiom, gdzie wpadł on w ręce służącego.
Don Luis wyszedł sam w kilka minut później, śledzony bezustannie przez agentów, którym wypłatał figla, wchodząc do jednej z bram przechodnich i udając się następnie samochodem do Neuville. Wkrótce też stanął przed domem, oznaczonym numerem ósmym, na bulwarze Richard-Wallace.
Mazeroux już go tam oczekiwał przed małym domem, wznoszącym swe trzy piętra w głębi podwórza, otoczonego bardzo wysokim murem sąsiedniej nieruchomości.
— Czy to jest numer ósmy? — zapytał Perenna.
— Tak, ale może zechce mi pan wytłumaczyć...
— Za sekundę, mój stary! Niechaj tylko trochę odsapnę!
Perenna zaczerpnął kilka potężnych haustów powietrza.
— Boże! — zawołał — jak to dobrze jest działać. Doprawdy, że już zardzewiałem. I jakaż to przyjemność tropić tych bandytów. A więc żądasz odemnie wyjaśnień?
To mówiąc, wziął pod ramię brygadyera.
— Słuchaj więc, Aleksandrze i korzystaj z tego na przyszłość. Gdy ktoś obiera sobie jakieś inicyały dla swego adresu na poste-restante, to wiedz o tem z góry, że nie gra w tem roli przypadek, lecz że prawie zawsze mają one jakieś znaczenie, dla osoby, do której adresowana jest korespondencya; że są to zazwyczaj znaki, które pozwalają danej osobie łatwo przypomnieć sobie powierzony jej adres. Człowiek taki, jak ja, naprzykład, znający Neuilly i okolice, uderzony jest odrazu przez te trzy litery B. R. W., a przedewszystkiem przez literę W., która jest literą cudzoziemską, wziętą z alfabetu angielskiego. W moim umyśle, w moich oczach, natychmiast, na podobieństwo halucynacyi, stanęły trzy te litery, każda na właściwem miejscu i na czele słów, do których się odnoszą. W literze B. dostrzegłem zaraz Bulwar, litery zaś R. i W. ułożyły mi się natychmiast w angielskie imiona Richard i Wallace. No... i znalazłem się tu, gdzie być powinienem.
Mazeroux zdawał się słuchać wywodów mistrza z niedowierzaniem.
— I szef sądzi, że...
— Nic nie sądzę. Szukam! Konstruuję hypotezę na pierwszej nadarzającej się podstawie... hypotezę prawdopodobną... I mówię sobie... mówię sobie, Mazeroux, że ten kącik jest dyabelnie tajemniczy... i że ten dom... Cyt! Słuchaj!...
Perenna wepchnął brygadyera w ciemne zagłębienie muru. Usłyszeli ruch jakiś i trzaśnięcie drzwiami. Istotnie ktoś szedł przez podwórze. Zazgrzytała zasuwa zewnętrznej furtki. Twarz wychodzącego oświetlił nagle przypadkowy odblask.
— A niech to pioruny! To on!...
— Istotnie, tak się zdaje...
— To on, szefie! Ma czarną laskę z błyszczącą rączką... A następnie widzi szef binokle... I brodę?... Co to za dziwny człowiek z szefa!
— Uspokój się i chodźmy za nim.
Nieznajomy przeszedł bulwar Richar-Wallace i skręcił na bulwar Maillot. Szedł żwawo, z głową podniesioną, wywijając zręcznie laską. Zmierzał na stacyę kolei obwodowej. Znalazłszy się na niej, wciąż śledzony, wsiadł do pociągu, odchodzącego do Auteuil.
— Osobliwe! — rzekł Mazeroux. — Odbywa tę samą turę, którą już zrobił przed dwoma tygodniami. Tam go właśnie widziano!
Nieznajomy szedł wzdłuż fortyfikacyi. W kwadrans czasu osiągnął bulwar Suchet i prawie natychmiast znalazł się w pobliżu domu, w którym inżynier Fauville wraz z synem zostali zamordowani. Znalazłszy się wprost tego domu, wszedł na wały fortyfikacyjne i stał tam bez ruchu przez kilka minut, zwrócony twarzą do fasady domu. Następnie, kontynuując swą wycieczkę, doszedł do ulicy Muette i zapuścił się w ciemności lasku Bulońskiego.
— Do dzieła, a śmiało! — rzucił Perenna, przyspieszając kroku.
Mazeroux jednak powstrzymał go.
— Co pan chcesz czynić?
— Jakto co? Chwyćmy go za gardło! Nas jest dwóch i chwila dogodna!
— Nie pomyślał szef o jednej rzeczy...
— O czem?
— Że nie można aresztować nikogo bez rozkazu.
— Bez rozkazu?! Bandytę, jedynego w swoim rodzaju! Zbrodniarza! Czegóż ci jeszcze potrzeba?
— Tego, czego nie posiadam.
— Więc czego?
— Rozkazu aresztowania. Nie otrzymałem go dotychczas.
Mazeroux mówił to z takiem przekonaniem, że don Luis Perenna wybuchnął śmiechem.
— Nie masz rozkazu? Biednyś! Dobrze, zaraz zobaczysz, czy będę potrzebował rozkazu.
— Nic nie zobaczę! — wykrzyknął Mazeroux, czepiając się ubrania Perenny. — Szef nie tknie tego człowieka!
— Ależ, szczycie doskonałości! — rzekł don Luis zrozpaczony. — Jeżeli pominiemy tak świetną okazyę, to czyż go potem znajdziemy?
— Z łatwością! On wraca do swego mieszkania. Uprzedzę komisarza policyi. Zatelefonuję do prefektury i jutro rano...
— A jeżeli ptaszek nam czmychnie z gniazdka?
— Nie mam rozkazu.
— Chcesz, żebym ci go napisał, idyoto?!
Ale don Luis zapanował nad swym gniewem. Czuł dobrze, że wszystkie jego argumenty rozbijają się o opór brygadyera i że Mazeroux będzie gotów stanąć w obronie zbrodniarza przeciw swemu mistrzowi, więc poprzestał tylko na sentencyi, sformułowanej w następujący sposób:
— Jedno bydlę i ty, to stanowi razem dwoje bydląt, a tyle jest bydląt, ilu jest ludzi, którzy chcą spełniać służbę policyjną przy pomocy świstków papieru, podpisów, rozkazów i innych szmatek. Służba policyjna, mój drogi, to pięść! Jeśli poszukiwane indywiduum znajduje się pod ręką, to się je chwyta za kołnierz! Jeśli się tego nie robi, to następnie ręka wyciągnięta może się znaleźć w powietrzu. Więc dobrej nocy! Pójdę spać! Zatelefonuj do mnie, jak wszystko będzie przygotowane.
Wrócił do siebie wściekły, podniecony zajściem, które uprzytomniło mu, że ma ręce skrępowane i że poddać się musi woli cudzej, a raczej cudzej miękkości.
Na drugi dzień jednak rano, skoro się tylko obudził, chęć ujrzenia policyi, rozprawiającej się z tajemniczym właścicielem laski hebanowej, a raczej przeczucie, że jego współdziałanie będzie pożyteczne, sprawiło, iż odział się corychlej.
— Jeśli nie przybędę w porę — myślał w duchu — to oni dadzą mu wyprowadzić się w pole.
W tej właśnie chwili Mazeroux przywołał go do telefonu.
Na odgłos dzwonka rzucił się w kierunku małej kabiny, wybudowanej przez poprzedniego właściciela nieruchomości na pierwszem piętrze, w ciemnej niszy, dotykającej jego gabinetu i zapalił światło elektryczne.
— Czy to ty, Aleksandrze? — zapytał.
— Ja, szefie! Mówię ze składu win, znajdującego się w pobliżu domu na bulwarze Richard-Wallace.
— A nasz nieznajomy?
— Znajduje się w gniazdku, ale już pora wziąć się do nieqo.
— Ach!
— Tak jest. Walizę ma już przygotowaną. Dziś rano zamierza udać się w podróż.
— Skad wiesz o tem?
— Od jego gospodyni. Ona otworzy nam drzwi.
— Czy mieszka samotnie?
— Tak. Kobieta, o której wspomniałem, przygotowuje mu tylko posiłek i wieczorem odchodzi. Nikt u niego nie bywa oprócz pewnej zawoalowanej damy, która złożyła mu tylko trzy wizyty od czasu, jak tu zamieszkał. Gospodyni jego nie umie powiedzieć, co to za osobnik. Mówi, że jest to uczony, który spędza czas na czytaniu i pracy.
— Masz rozkaz aresztowania go?
— Mam. Zaraz przystępujemy do swego zadania.
— Wnet przybywam.
— To niemożliwe! Weber objął nad nami komendę. Ale... Czy nie wie pan nic nowego o pani Fauville?
— O pani Fauville?
— Tak jest, chciała sobie życie odebrać tej nocy.
— Co? Chciała sobie życie odebrać?...
Z piersi Perenny wydarł się okrzyk zdumienia. Było ono tem większe, że prawie równocześnie usłyszał drugi podobny krzyk, zdający się być echem pierwszego.
Nie wypuszczając z rąk słuchawki, odwrócił się.
W gabinecie znajdowała się panna Levasseur, w odległości kilku kroków od niego, z twarzą przerażoną, siną...
Naraz spotkały się ich spojrzenia. Miał właśnie rzucić jej jakieś pytanie, ale w tym samym momencie wyszła.
— Dlaczego, do dyabła, podsłuchiwała mnie? I czemu miała taki wystraszony wygląd? — pomyślał.
Mazeroux jednak w dalszym ciągu mówił:
— Prawdę mówiła, że odbierze sobie życie. Musiała się zdobyć na wielką odwagę.
— Ale w jaki sposób? — pytał Perenna.
— Opowiem to panu później. Teraz mnie wołają. Ale przedewszystkiem proszę, ażeby się szef nie pokazywał.
— Przeciwnie, przyjdę!
— W takim razie konieczny jest pośpiech. Bierzemy się już do rzeczy.
— Idę!
Rzucił z pospiechem słuchawkę i uczynił pół obrotu, aby opuścić kabinę, instynktownie jednak cofnął się w tył aż pod ścianę.
Właśnie w momencie, gdy miał przekroczyć próg niszy, spostrzegł, że coś się odczepia nad jego głową i tylko tyle miał czasu, ażeby uskoczyć w tył. Jedna minuta opóźnienia, a byłby zmiażdżony przez ciężką, żelazną ścianę, która ze straszliwym łoskotem zatrzasnęła się przed nim. Żelazna zasuwa otarła się o jego ręce. Perenna nigdy w swem życiu nie doznał poczucia podobnego niebezpieczeństwa. Dopiero po przezwyciężeniu przerażenia, które ścięło mu krew w żyłach i przytłoczyło mózg, odzyskawszy przytomność, rzucił się na żelazną przeszkodę. Rychło się jednak przekonał, że była nie do pokonania. Była to ciężka tafla metalowa, złożona nie z odrębnych części, spojonych ze sobą, ale stanowiąca blok jednolity, masywny, potężny, gruby, którą czas przyozdobił swą błyszczącą patyną, zaledwie tu i owdzie przyciemnioną rdzawemi plamami.


„...byłby zmiażdżony przez ciężką, żelazną ścianę, która zatrzasnęła się przed nim...”

Blok ten był nie czem innem, tylko zasuwą, zamykającą kabinę telefonową hermetycznie!...
Perenna był więźniem!
Opanowany nagle wściekłością walił pięściami w żelazną taflę, sądząc, że panna Levasseur, o ile znajduje się w gabinecie, przyjdzie mu z pomocą.
— O ile jeszcze nie wyszła... — rozumował. — Ale nie, z pewnością była jeszcze w gabinecie w chwili tego tajemniczego wypadku, a zatem musi słyszeć jego łomotanie... Powinna słyszeć... I zaalarmuje dom cały... I pospieszy mu z pomocą...
Wytężał słuch... Żadnego odgłosu! Żadnej odpowiedzi!... Głos jego odbijał się o ściany i sufit kabiny, w której był zamknięty. Miał wtedy wrażenie, że cały dom był głuchy na jego wołania.
— Jednak — myślał — jednak... panna Levasseur? Dlaczego się tak stało? Co to ma znaczyć?...
I zachowując się już spokojnie, w ponurem usposobieniu, znów począł rozmyślać nad dziwnem zachowaniem się młodej panny, nad jej zmienioną twarzą, nad wystraszonemi spojrzeniami... I zadawał sobie również pytanie, w jaki sposób, w skutek jakiego przypadku zaczął nagle działać ukryty dla oczu mechanizm, który odciął go od świata żelazną ścianą?...


——o——




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.