Zęby tygrysa (1924)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Rozdział | Człowiek z hebanową laską |
Data wyd. | 1924 |
Druk | J. Filipescu |
Miejsce wyd. | Czerniowce |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Weber, główny inspektor Ancenis, brygadyer Mazeroux, oraz trzej inspektorzy i komisarze policyi z Neuilly zgromadzili się na bulwarze Richard-Wallace przed kratami domu, oznaczonego numerem ósmym. Mazeroux wpatrywał się w ulicę Madrycką, którą nadejść powinien don Luis i począł się już dziwić temu opóźnieniu, albowiem pół godziny minęło już od chwili, kiedy z nim rozmawiał przez telefon. Mazeroux nie był wobec tego w stanie wynaleźć pretekstu, któryby pozwolił odwlec jeszcze podjęcie operacyi.
— Już czas! — ozwał się Weber. — Gospodyni daje nam znak z okna, że jej pan już się ubiera.
— Dlaczego nie mielibyśmy go schwytać przy wyjściu? — oponował Mazeroux.
— A jeżeli wyślizgnie się jakiem innem wyjściem którego nie znamy? — upierał się przy swoim projekcie Weber. — Z takim ptaszkiem należy mieć się na baczności. Nie! Zaatakujmy go w jego własnem gniazdku. Będziemy pewniejsi.
— Jednak...
— Co ci zależy na tem, Mazeroux? — pytał Weber, biorąc brygadyera na stronę. — Czy nie widzisz, że nasi ludzie się denerwują? Ten... tam... ich niepokoi. Niema innego środka, tylko rzucić ich na niego, jak na dzikiego zwierza. A następnie trzeba, aby sprawa była załatwiona, zanim przyjdzie prefekt.
— A więc przyjdzie?
— Tak. Chce sam sobie zdać sprawę z wszystkiego. Cała ta sprawa interesuje go do najwyższego stopnia. A zatem naprzód! Jesteście gotowi, chłopcy? Dzwonię!
Dzwonek istotnie się rozległ i gospodyni, przybiegłszy natychmiast, uchyliła bramę.
Jakkolwiek dano rozkaz, aby zachować jaknajwiększy spokój, aby nie spłoszyć zawcześnie przeciwnika, obawa, jaką on wzbudzał, była tak wielka, ze agenci, czyniąc rumor, wpadli tłumnie na podwórze, gotowi do walki.
W tej właśnie chwili otworzyło się okno na drugiem piętrze i ktoś zawołał:
— Co to takiego?
Weber nie dał na to pytanie żadnej odpowiedzi. Dwaj agenci, inspektor główny, komisarz i on sam opanowywali dom, podczas gdy dwaj inni agenci pozostali na podwórzu, aby odciąć drogę odwrotu.
Spotkanie nastąpiło na pierwszem piętrze. Nieznajomy schodził na dół, ubrany do wyjścia na ulicę, w kapeluszu na głowie, gdy Weber zawołał:
— Stój! Ani się rusz! To pan jesteś Hubert Lautier?
Nieznajomy zdawał się być zaskoczony tem wszystkiem. Widział pięć luf rewolwerowych, skierowanych przeciw sobie, jednak, bez jakiegokolwiek śladu obawy, zapytał:
— Czego panowie sobie życzą? Co tu robicie?
— Przychodzimy w imieniu prawa. Oto rozkaz aresztowania pana.
— Rozkaz aresztowania mnie?
— Tak jest. Rozkaz aresztowania Huberta Lautier’a, zamieszkałego pod numerem ósmym na bulwarze Richard-Wallace.
— Ależ to nonsens — mówił — to nieprawdopodobne!... Z jakiego powodu?
Bez żadnego oporu z jego strony wzięło go pod ręce i wprowadzono do dużego pokoju, w którym znajdowały się tylko trzy wyplatane krzesła, fotel i stół zarzucony książkami.
— Zostań pan tu — rzekł doń Weber — i nie ruszaj się z miejsca. Jeżeli uczynisz jakikolwiek ruch, tem gorzej dla pana...
Nieznajomy nie protestował. Trzymany przez dwóch agentów za kołnierz, zdawał się oddawać refleksyom, szukać w myśli tajemniczych motywów niespodziewanego aresztowania. Był to człowiek o inteligentnym wyrazie twarzy, brodę miał ciemną o rudawym odcieniu, oczy szaro-niebieskie, rzucające z poza binokli, które nosił, ostre niekiedy spojrzenia. Szerokie plecy, potężny kark znamionowały siłę.
— Czy kazać zajechać karetce? — zagadnął brygadyer Webera.
— Jeszcze sekundę... Prefekt przyjedzie... Poczekamy na niego.... Czy przeszukaliście kieszenie? Żadnej broni?
— Żadnej.
— Niema nic podejrzanego?
— Nie, nic.
Prefekt, przybywszy wkrótce, przyjrzał się dobrze aresztowanemu, porozumiał się z cicha z Weberem i kazał sobie opowiedzieć szczegóły aresztowania.
— Wybornie! — rzekł, wysłuchawszy relacyi. — Potrzebowaliśmy tego. Gdy dwóch aresztowanych wspólników zacznie mówić, to wszystko się wyjaśni. A więc nie było żadnego oporu?
— Żadnego, panie prefekcie.
— To nic... Miejmy się na baczności.
Więzień zachowywał zupełne milczenie. Miał minę człowieka nie mogącego wytłumaczyć sobie zaszłych wydarzeń, gdy jednak zrozumiał, że nowo przybyły jest prefektem policyi, podniósł głowę.
— Nie potrzebujemy panu wyjaśniać motywów aresztowania, nieprawdaż? — zapytał prefekt.
— Przeciwnie, wybacz pan, panie prefekcie — odrzekł zapytany — ale poproszę pana o wyjaśnienie. Nie mam zupełnie pojęcia, z jakiego powodu to wszystko się dzieje. Pańscy agenci są prawdopodobnie w jakimś strasznym błędzie, który jedno moje słowo będzie może w stanie rozproszyć. Wyjaśnienia tego pragnę... wymagam...
Prefekt, wzruszając ramionami, odrzekł: — Jesteś pan posądzony o współudział w zamordowaniu inżyniera Fauville’a i jego syna.
— Hipolit nie żyje?!... — wykrzyknął.
Był to okrzyk spontaniczny, jakby mimowolny. Był to okrzyk zdumienia i zgrozy istoty wstrząśniętej otrzymaną wiadomością do głębi duszy. A zdumienie to było tak dziwne, tak nieoczekiwane, że zrozumiano je jako chęć wpojenia w obecnych niemożliwego do przyjęcia przekonania, że aresztowany istotnie o niczem nie wiedział.
— Hipolit nie żyje... — powtarzał głucho, z nerwowem drżeniem. — Co panowie mówicie? Czyż to możliwe?! I jak się to stało? Zamordowany?! Edmund również?!...
Prefekt znów wzruszył ramionami.
— Sam fakt — oświadczył — że nazywa go pan z imienia, świadczy, że byłeś jego dobrym znajomym. Przypuśćmy nawet, że niema pan nic wspólnego z dokonanym na jego osobie mordem, to jednak samo czytanie dzienników, w których sprawa ta jest omawiana od dwóch tygodni, przyczyniłoby się do poinformowania pana o zaszłym fakcie.
— Nie czytam nigdy dzienników, panie prefekcie.
— Co? Zechce pan może utrzymywać, że...
— To może być nieprawdopodobne, ale tak jest istotnie. Oddaję się tylko pracy, zajmując się wyłącznie badaniami naukowemi w zamiarze napisania naukowego dzieła. Poza tem nie interesuję się niczem innem. Przeczę stanowczo, jakobym w ciągu ostatniego miesiąca czytał którykolwiek dziennik i oto dlaczego mam prawo powiedzieć, że nic nie wiem o zamordowaniu Fauville’a.
— Jednak osoba jego nie była panu obca?
— Znałem go niegdyś, ale pogniewaliśmy się ze sobą.
— Z jakiego powodu?
— Powodem były sprawy familijne...
— Sprawy familijne?... Był pan zatem jego krewnym?
— Tak jest. Hipolit był moim kuzynem.
— Pańskim kuzynem?!... Ależ w takim razie... Lecz zdefiniujmy sprawę dokładnie. Fauville i jego żona byli dziećmi dwóch sióstr, Elżbiety i Armandy Roussel. Obie te siostry były wychowywane wraz ze swym kuzynem Wiktorem.
— Tak, z Wiktorem Sauverandem, potomkiem dziadka Roussel. Wiktor Sauverand ożenił się na obczyźnie i miał dwóch synów. Jeden z nich umarł przed piętnastu laty, drugim zaś jestem ja.
Pan Desmalions zadrżał, tak, iż wzruszenie, jakiego doznał, odbiło się na jego twarzy. Jeżeli bowiem ten człowiek mówił istotnie prawdę, jeżeli był on naprawdę synem tego Wiktora, którego stanu cywilnego nie udało się jeszcze policyi stwierdzić, to tem samem, ponieważ inżynier Fauville i jego syn nie żyją, a pani Fauville, wskutek stwierdzonego udziału w zbrodni została pozbawiona praw spadkowych, aresztowano ostatniego spadkobiercę Morningtona!
Ale dlaczego w takim razie sam przeciw sobie nasuwa straszne podejrzenia, nie będąc do tego wcale zmuszonym?
— Moje rewelacye — ciągnął dalej aresztowany — zdają się pana, panie prefekcie, zdumiewać. Być może, iż wyświetlą one błąd, którego padłem ofiarą?
Słowa te były wypowiedziane z całkowitym spokojem, uprzejmością i dystynkcyą. Aresztowany zdawał się nie przypuszczać nawet, że rewelacye jego potwierdzały właśnie prawidłowość przedsięwziętych przeciw niemu zarządzeń.
Nie odpowiadając na jego pytania, prefekt policyi zapytał:
— A zatem pańskie prawdziwe nazwisko brzmi?...
— Gaston Sauverand.
— Dlaczego używał pan nazwiska zmyślonego?
Sauverand zawahał się chwilę, co nie uszło oczywiście uwagi tak bystrego obserwatora, jak pan Desmalions.
— To jest moja sprawa, nie zaś sprawa policyi! — odparł.
Desmalions uśmiechnął się.
— Argument nieszczególny — oświadczył. — Czy użyłbyś go pan także w takim razie, gdybym zechciał się od pana dowiedzieć, dlaczego się pan ukrywa, dlaczego porzuciłeś swoje mieszkanie przy ulicy Roule, nie zostawiając tam swego adresu i dlaczego kierujesz swą korespondencyę na pocztę, zastępując adres inicyałami?
— Tak, panie prefekcie, są to moje prywatne sprawy, których nie mam obowiązku panu wyjaśniać.
— Jestto odpowiedź zupełnie podobna do tej, jaką nam wciąż daje pańska wspólniczka.
— Moja wspólniczka?...
— Tak jest, pani Fauville.
— Pani Fauville?!..
Z piersi Gastona Sauveranda wydarł się okrzyk zupełnie podobny do tego okrzyku, jakim powitał wiadomość o śmierci inżyniera Fauville’a, tylko zdumienie jego było tym razem większe i twarz zmieniła mu się nie do poznania.
— Co?... Co?... Co pan mówi? Marya Anna? Nie! To nie prawda?!...
Pan Desmaiios nie uważał nawet za stosowne odpowiadać na te pytania, tak dalece ignorowanie tego wszystkiego, co miało łączność z dramatem, który rozegrał się na bulwarze Suchet, wydało mu się dziecinnem.
Tymczasem zaś Sauverand, patrząc na prefekta obłąkanym wzrokiem, mamrotał:
— Więc to prawda? Więc ona jest tak samo ofiarą omyłki, jak ja? Więc może i ją aresztowali? Ona... ona... w więzieniu!...
Wzniósł w górę zaciśnięte pięści, jakgdyby grożąc niemi wszystkim nieznanym wrogom, którzy go otaczali i tym, którzy go prześladowali i tym, którzy zamordowali Fauville’a, a teraz wydali na tortury moralne Maryę Annę.
Mazeroux oraz inspektor Ancenis chwycili go silnie za ręce. Była chwila, iż zdawać się mogło, że Sauverand chce wyrwać się z rąk napastników, ale chwila ta była krótka, jak błyskawica i Sauverand upadł na krzesło, kryjąc twarz w dłoniach.
— Jakież to dziwne i tajemnicze... Nie rozumiem tego... nie rozumiem... — powtarzał.
Wreszcie umilkł zupełnie.
— To taka sama komedya, jak z panią Fauviile — rzekł prefekt do brygadyera Mazeroux. — Odgrywana jest przytem przez aktora tego samego rodzaju, co ona i z równą jej siłą. Rzuca się tu od razu w oczy, że są krewnymi!
— Trzeba się mieć z nim na baczności, panie prefekcie. Aresztowanie przygnębiło go chwilowo, ale biada nam, gdy przyjdzie do siebie.
Weber, który wyszedł przed kilku minutami, znów powrócił.
— Czy wszystko gotowe? — zapytał go prefekt.
— Tak, panie prefekcie. Kazałem zajechać karetce tuż przed bramę, obok pańskiego samochodu.
— Ilu was jest?
— Ośmiu, ale dwóch agentów jeszcze przybędzie.
— Przeszukaliście dom?
— A jakże! Zresztą jest pusty. Niema tu nic, jak tylko najkonieczniejsze meble, a w pokoju zaś stosy papierów.
— Dobrze, więc zabierzcie te papiery i podwoić należy czujność.
Gaston Sauverand wypełniał spokojnie rozkazy i postępował już za brygadyerem, lecz znalazłszy się na progu drzwi, stanął.
— Panie prefekcie — rzekł — ponieważ pan prowadzisz śledztwo, przeto zaklinam pana, abyś miał pieczę nad papierami, leżącymi na stole w moim pokoju, są to bowiem notatki, które kosztowały mnie wiele nieprzespanych nocy. Ponadto zaś...
Zawahał się, najwidoczniej zaambarasowany.
— Ponadto? — powtórzył jak echo prefekt.
— Dobrze, panie prefekcie, chcę panu powiedzieć... pewne rzeczy...
Szukał wyrazów i zdawał się obawiać ich konsekwencji. Zdecydował się jednak nagle:
— Panie prefekcie — rzekł — jest tutaj gdzieś... pakiet listów... cenionych przezemnie ponad życie... Być może, że te listy, jeśli się je zechce źle zrozumieć, będą stanowić broń przeciw mnie, ale mniejsza o to... Przedewszystkiem zależy mi na tem, żeby były one zabezpieczone... Zobaczy pan, że są tam dokumenta nadzwyczajnej wagi... panu je powierzę i... tyiko panu, panie prefekcie.
— Gdzie one się znajdują?
— Skrytkę łatwo jest znaleźć. Wystarczy wejść do pokoju, znajdującego się nad nami i nacisnąć z prawej strony okna gwóźdź... gwóźdź na pozór nieużyteczny, ale manewrujący kasetką na zewnątrz, pod dachówką, wzdłuż rynny.
Sauverand ruszył naprzód w towarzystwie dwóch agentów, w ostatniej jednak chwili prefekt go powstrzymał:
— Sekundę!... Mazeroux, idź sam do tamtego pokoju i przynieś mi listy.
Mazeroux spełnił rozkaz, ale po kilku minutach, wrócił, oświadczając, że nie potrafi wprowadzić w ruch mechanizmu. Prefekt polecił wobec tego udać się głównemu inspektorowi Ancenisowi wraz z Mazeroux i Sauverandem na górę, sam zaś pozostał z Weberem na dole i przeglądał leżące na stole książki.
Były to rzeczy naukowe, wśród których zauważył książki, traktujące o chemii, jak naprzykład: „Chemia organiczna“, „Chemia w odniesieniu do elektryczności“ i tym podobne. Wszystkie zaopatrzone były w notatki, nakreślone na marginesie. Prefekt przeglądał właśnie jedną z tych książek, gdy w tem zdawało mu się, że rozległ się jakiś rumor. Zerwał się z miejsca, ale nie zdołał jeszcze przekroczyć progu, gdy we wgłębieniu schodów rozległ się strzał, któremu zaraz zawtórował jęk ludzki...
Wkrótce potem rozległy się detonacye dwóch jeszcze strzałów, a następnie krzyki, odgłosy walki i jeszcze jeden strzał...
Przeskakując zaraz do cztery schody, z taką zwinnością, jakiejby nikt nie spodziewał się po człowieku tej tuszy, prefekt policyi, za którym pospieszał Weber, wpadł na drugie, a następnie na trzecie piętro, gdzie schody były jeszcze ciaśniejsze i spadzistsze, aniżeli na niższych piętrach.
Gdy prefekt znalazł się na skręcie schodów, zachwiał się na nogach jakiś człowiek i padł w jego ramiona. Był to Mazeroux ranny.
Na schodach leżało jeszcze jedno bezwładne ciało ludzkie, ciało głównego inspektora Ancenisa. Wyżej, w obramieniu małych drzwi, stał Gaston Sauverand — straszny, z twarzą okrutną, z wyciągniętą przed siebie ręką. Strzelił on po raz piąty na chybił trafił, a spostrzegłszy następnie prefekta policyi, w pierś jego rewolwer skierował.
Prefekt dostrzegł wymierzoną przeciw sobie lufę rewolweru i uważał się za zgubionego... W tej samej jednak sekundzie za plecami prefekta rozległ się strzał, broń wypadła Sauverandowi z ręki zanim zdołał z niej zrobić użytek i prefekt znalazł się jakby wobec wizyi człowieka, który uratował mu życie. Człowiek ten przeskoczył błyskawicznie przez ciało Ancenisa, odtrącił pod ścianę leżącego na schodach brygadyera i rzucił się naprzód, a w ślad za nim pobiegli agenci. Prefekt poznał zaraz, kto był jego wybawcą.
Był nim don Luis Perenna.
Don Luis wpadł jak piorun do pokoju, w którym szukał ucieczki Sauverand, ale dostrzegł już tylko domniemanego zbrodniarza, stojącego na oknie i z wysokości trzeciego piętra rzucającego się w przepaść...
— Tędy szuka ucieczki! — zawołał nadbiegając prefekt. — Nie dostaniemy go w takim razie żywcem.
— Ani żywego, ani umarłego, panie prefekcie — oświadczył Perenna. — Patrz pan... Oto się podnosi... Istnieją cuda dla ludzi tego rodzaju... Biegnie ku parkanowi... Zaledwie utyka...
— A moi ludzie?
— Eh, oni znajdują się na schodach i rozproszeni są po całym domu, zwabieni strzałami. Niektórzy z nich zajmują się rannymi...
— Prawdziwy demon! — mruknął prefekt. — Odegrał swą partyę po mistrzowsku!
Istotnie Sauverand uciekał, nie znajdując już nigdzie żadnej przeszkody.
— Chwytaj go! Chwytaj! — wołał z okna pan Desmalions.
Przy trotuarze, który w tem miejscu był dość szeroki, stały dwa samochody. Jeden z nich należał do prefekta, drugi zaś sprowadzony był przez Webera dla przewiezienia więźnia. Dwaj szoferzy nie domyślali się wcale, że wewnątrz toczy się bitwa, ale zauważyli natomiast skok Gastona Sauveranda, wobec czego szofer prefekta, w którego samochodzie złożono różne materyały dowodowe, chwycił leżącą na wierzchu laskę hebanową i zaopatrzony w tę jedyną broń, rzucił się śmiało na uciekającego.
— Chwytaj go! Chwytaj! — wołał prefekt.
Spotkanie nastąpiło u wyjścia z podwórza. — Trwało ono krótko. Sauverand rzucił się na swego przeciwnika, wyrwał mu laskę z ręki, uczynił błyskawiczny skok w tył i połamał kij na głowie szofera. Następnie, nie wypuszczając z rąk odłamanej górnej części laski, Sauverand rzucił się do ucieczki, ścigany przez drugiego szofera, oraz przez trzech agentów, którzy zdołali nareszcie wybiedz z wnętrza domu.
Sauverand wyprzedził ich już wtedy o trzydzieści kroków. Jeden z agentów strzelił za nim kilkakrotnie, ale bez skutku.
Gdy pan Desmalions oraz Weber zeszli na dół, zastali na drugiem piętrze, w pokoju Gustawa Sauveranda, głównego inspektora rozciągniętego na łóżku, kończącego swój żywot.
Trafiony w głowę konał.
Brygadyer Mazeroux, który odniósł lekką ranę, w czasie opatrywania go opowiadał, że Sauverand zaprowadził go wraz z inspektorem Ancenisem aż do górnej komnaty i tam dopiero sięgnął do wiszącej przy wejściu na ścianie torby, z której wydobył rewolwer i zanim towarzyszący mu agenci spostrzegli się, strzelił z bliska do Ancenisa, kładąc go od razu u swoich nóg. Schwytany przez bryqadyera, Sauverand wyrwał się szybko z jego objęć i wymierzył doń trzy strzały, z których jeden trafił go w ramię.
I oto w walce, w której ze strony policyi uczestniczył oddział wyćwiczonych agentów, jeden człowiek, który zdawał się nie mieć żadnej absolutnie nadziei ratunku, dzięki niesłychanie śmiałemu fortelowi, unieszkodliwił dwóch agentów, zwabił strzałami do wnętrza domu resztę i mając już drogę wolną — zbiegł.
Pan Desmalions był blady z wściekłości i rozpaczy.
— Wyprowadził nas wszystkich w pole — wołał. — Te listy... ta skrytka... ten gwóźdź ruchomy... to wszystko było tylko fortelem. Ach, bandyta!
Prefekt wyszedł na ulicę. Na bulwarze spotkał jednego z agentów, którzy ścigali mordercę. Agent ten ledwie dyszał.
— No i cóż? — zapytał z niepokojem.
— Skręcił w sąsiednią ulicę, panie prefekcie... Tam oczekiwał na niego samochód... Motor musiał być w ruchu, albowiem zdystansował nas odrazu.
— A mój samochód?
— Trzeba go było dopiero przygotować do drogi.
— Czy samochód, którym uciekł, był przezeń wynajęty?
— Tak jest.
— W takim razie nie trudno go będzie odnaleźć. Szofer sam się zgłosi, gdy przeczyta o zajściu w dziennikach...
Weber potrząsnął z niedowierzaniem głową.
— O ile — rzekł — szofer nie jest również jego wspólnikiem... I gdyby nawet odnaleziono samochód, to czyż można przypuszczać, że taki szczwany lis, jak Sauverand, nie będzie umiał zatrzeć śladów? Będziemy mieli urwanie głowy, panie prefekcie!
— Tak — ozwał się don Luis, który, nic nie mówiąc, był obecny przy tej rozmowie i który znalazł przedtem sposobność do porozumienia się z brygadyerem w cztery oczy. — Będziecie mieli urwanie głowy, zwłaszcza, jeżeli pozwolicie nadal brać nogi za pas ludziom, trzymanym już w garści. Mazeroux, pamiętasz, co powiedziałem ci wczoraj? Ale, mimo wszystko, nie lada spryciarz. I nie działa w pojedynkę. Aleksandrze! Ręczę ci, że Sauverand ma wspólników... I to nie dalej, jak u mnie... Rozumiesz? U mnie!...
Wypytawszy się brygadyera o szczegóły aresztowania i sposób zachowania się Gastona Sauveranda, don Luis wrócił do domu.
Śledztwo, które miał przeprowadzić, oplatało się dookoła wydarzeń niezwykle tajemniczych. I jeżeli rola, którą odgrywał Gaston Sauverand w pościgu za milionami Morningtona, zasługiwała na to, aby zwrócić na nią całą uwagę, to jednak postępowanie panny Levasseur nie mniej żywo go interesowało.
Perenna nie był w stanie zapomnieć tego pełnego grozy okrzyku, jaki wydarł się z jej piersi w chwili, gdy rozmawiał przez telefon z Mazeroux i stał mu też ciągle w pamięci ówczesny wyraz jej twarzy, na której malowało się śmiertelne przerażenie. Mógłże ten okrzyk i ów przestrach przypisać czemu innemu, aniżeli słowom, wyrzeczonym przezeń w odpowiedzi na informacye brygadyera: „Co mówisz? Pani Fauville chciała odebrać sobie życie?“
Fakt był faktem. Pomiędzy doniesieniem o próbie samobójstwa pani Fauville i nadzwyczajną emocyą panny Levasseur był związek zbyt widoczny, ażeby Perenna nie miał wysnuć z tego konkluzyi.
Nie zatrzymując się nigdzie, wszedł od razu do swego gabinetu i przyjrzał się niszy, prowadzącej do telefonu. Była szeroka na dwa metry mniej więcej i jedyne jej zamknięcie stanowiła portyera pluszowa, która zawsze jednak podniesiona, pozostawiała wejście do kabiny całkiem otwarte. Pod portyerą, w górze, wśród ozdób gzymsu, znajdował się guzik. Jedno naciśnięcie tego guzika wystarczało, aby spuścić momentalnie żelazną ścianę, która stanęła Perennie na przeszkodzie przed dwiema godzinami.
Nacisnąwszy guzik kilkakrotnie, przekonał się w sposób jak najbardziej kategoryczny, że mechanizm ukrytego aparatu znajdował się w doskonałym stanie i że nie mógł być uruchomiony bez interwencyi z zewnątrz. Czyż miał stąd wnosić, że młoda dziewczyna chciała pozbawić życia jego, Perennę?... Gdzież motyw takiego kroku...
Miał zamiar zadzwonić na nią i zażądać pewnych wyjaśnień, ale czas mijał i nie spełnił tego zamiaru. Widział ją przez okno, jak szła przez podwórze. Chód miała powolny. Biust jej chwiał się na biodrach w harmonijnym rytmie. Płomień słońca palił się w złocie jej włosów.
Całą resztę ranka spędził siedząc na kanapie i paląc cygara... Czuł się niedobrze. Był niezadowolony ze siebie i z wydarzeń, z których żadne nie tylko nie przynosiło mu najmniejszego światełka prawdy, lecz przeciwnie wikłało sprawę w taki sposób, iż powiększało jeszcze ciemności, z któremi się borykał. Pragnął działać, a skoro tylko dał folgę tej potrzebie, to napotykał zaraz na nowe przeszkody, paraliżujące jego wolę działania, a sama natura tych przeszkód nie wskazywała niczem na osobistości przeciwników, wytwarzających te przeszkody. Ale około południa, gdy zawołał, ażeby podawano do stołu, służący wpadł do gabinetu z talerzem w ręku i z przejęciem się, świadczącem, że służba była dobrze poinformowana o dwuznacznej sytuacyi swego pana, krzyknął:
— Proszę pana, idzie prefekt policyi!
— Co? Hę? Gdzie jest?
— Na dole, proszę pana. Z początku nie wiedziałem, co robić... Chciałem ostrzedz pannę Levasseur, ale...
— Czy jesteś tylko tego pewny?
— Oto jego bilet, proszę pana.
Perenna wziął bilet, na którym istotnie widniało: Gustaw Desmalions.
Podszedł wówczas do okna, które następnie otworzył i przy pomocy umieszczonego u góry lustra począł obserwować plac Palais-Bourbon. Zauważył tam sześć spacerujących osób. Zaraz rozpoznał, co to za jedni. Była to jego zwykła warta, złożona z agentów.
— Tylko tylu ich jest? — mruknął pod nosem. — A zatem chodźmy, gdyż niema obawy i prefekt przychodzi w dobrej jedynie intencyi. Stało się właśnie, co przewidywałem. Nie źle go nastroiłem, ocalając mu życie.
Pan Desmalions wszedł, nie mówiąc na powitanie ani jednego słowa i lekko tylko kłoniąc przed gospodarzem głowę. Weber, który mu towarzyszył, nie starał się nawet ukrywać uczuć, jakie mógł żywić dla człowieka tego rodzaju, co Perenna...
Don Luis zdawał się tego wcale nie spostrzegać i w odwet wysunął na przyjęcie gości tylko jeden fotel. Pan Desmalions jednak zaczął chodzić po pokoju, założywszy w tył ręce i zdawał się zastanawiać nad tem, co ma powiedzieć. Milczenie przedłużało się, lecz don Luis oczekiwał z całkowitym spokojem.
Po chwili prefekt zatrzymał się i nagle rzucił pytanie:
— Czy opuszczając bulwar Richard-Wallace wrócił pan wprost do siebie, do domu?
Don Luis, przyjmując tę formę konwersacyi, która miała na celu wybadanie go, odrzekł krótko:
— Tak, panie prefekcie.
Pan Desmalions uczynił krótką pauzę, poczem znów zaczął:
— Co się mnie tyczy, to wsiadłem do samochodu w trzydzieści lub czterdzieści minut po pańskiem odejściu i kazałem się wieźć na prefekturę, gdzie otrzymałem ten oto list, który pozwolę panu przeczytać. Zaznaczę tylko, że list ten wysłany został o godzinie wpół do dziesiątej.
„Ostrzegam pana, że Gaston Sauverand, po ucieczce odnalazł swego wspólnika pana Perennę, który, jak to panu wiadomo, nie jest nikim innym, jak tylko Arseniuszem Lupinem. Arseniusz Lupin dostarczył panu adresu Sauveranda, ażeby się od niego uwolnić i sięgnąć po miliony Mornigtona. Dziś rano nastąpiła pomiędzy nimi zgoda i Arseniusz Lupin wskazał Sauverandowi dla ukrycia go bezpieczne miejsce. Dowód ich spotkania i wspólnictwa jest łatwy do uzyskania. Przezorny Sauverand wręczył Perennie koniec złamanej laski, z którą uciekł. Znajdzie ją pan pod poduszkami, leżącemi na kanapie, która stoi pomiędzy oknami gabinetu Perenny“
Don Luis wzruszył ramionami. List nie miał żadnego znaczenia, albowiem nie opuszczał wszak swego gabinetu. To też złożył go najspokojniej i oddał prefektowi policyi, bez słowa wyjaśnień.
Był zdecydowany pozostawić prefektowi zupełną swobodę.
— Co pan odpowie na to oskarżenie?
— Nic, panie prefekcie.
— Jest ono jednak dokładne i łatwe do skontrolowania.
— Bardzo łatwe, panie prefekcie. Kanapa stoi tam, miedzy oknami.
Pan Desmalions wahał się jeszcze przez parę sekund, lecz w końcu zbliżył się do kanapy i podniósł poduszki.
Pod jedną z nich ukazał się odłamek laski...
Don Luis nie mógł powstrzymać się od objawów zdumienia i wściekłości. Ani przez chwilę nie wyobrażał sobie możliwości takiego wprost cudu i został wydarzeniem tem zaskoczony. Zapanował wszakże nad sobą. Przedewszystkiem nie było jeszcze dowodu, że jest to odłamek tej samej laski, którą widziano w rękach u Sauveranda.
— Mam drugą połowę laski przy sobie — oświadczył prefekt. — Weber podniósł ją z bruku na bulwarze Richard-Wallace. Oto ona!
To mówiąc, prefekt wyjął z wewnętrznej kieszeni palta drugą część laski i począł przymierzać obie części w miejscu złamanem.
Obie części laski wybornie pasowały do siebie...
I znów zapanowało milczenie. Perenna był przygnębiony, jak muszą być i są zawsze przygnębieni ludzie, którzy sami przyczynili się do swej porażki i do upokorzenia tego rodzaju. Nie mógł wprost pojąć tego, co się stało. Jakim cudem Gaston Sauverand był w stanie w tym krótkim, dwudziestominutowym okresie czasu znaleźć się w tym domu i wtargnąć do tego pokoju? Nawet hypoteza, że posiadał na miejscu wspólnika, nie wyjaśniała tego fenomenu w sposób dostateczny.
— Ktoś kopie dołki podemną — myślał — i tym razem nie wybrnę z matni. Mogłem wywikłać się z oskarżenia pani Fauville i odparować cios, wymierzony za pośrednictwem turkusa, ale pan Desmalions nie uwierzy, ażeby wypadek dzisiejszy był analogiczny, nie uwierzy, ażeby Gaston Sauverand, podobnie jak Marya Anna Fauville, chciał mnie usunąć z pola walki, przez rzucenie na mnie podejrzeń i przez doprowadzenie do aresztowania mojej osoby.
— A więc? — wykrzyknął zniecierpliwiony prefekt policyi. — Odpowiadaj pan! Broń się!
— Nie, panie prefekcie, nie znajduję dla siebie obrony...
Pan Desmalions tupnął nogą w podłogę i mówił w zamyśleniu:
— W takim razie... w takim razie... ponieważ pan przyznajesz... ponieważ...
Zbliżył się do okna, gotów najwidoczniej je otworzyć. Jeden gwizdek wystarczyłby. Wpadliby natychmiast agenci i sprawa byłaby skończona.
— Czy mam zawołać pańskich inspektorów, panie prefekcie? — zapytał don Luis.
Pan Desmalions pozostawił te słowa bez odpowiedzi, ale odstąpił od okna i począł znów spacerować po pokoju. I nagle gdy Perenna starał się właśnie wytłumaczyć sobie powody tego nadzwyczajnego wahania, prefekt po raz drugi zatrzymał się przed oskarżonym:
— A gdybym — ozwał się — uważał ten wypadek z laską hebanową za niebyły, a raczej za wydarzenie, które, będąc świadectwem zdrady któregoś z pańskich służących, nie jest w stanie pana skompromitować? Gdybym miał na uwadze jedynie usługi, jakie pan już nam oddał? Jednem słowem, gdybym pozostawił pana na wolności?...
Perenna nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Mimo znamiennego wydarzenia z laską, jakkolwiek wszystkie pozory zwracały się przeciw niemu, w momencie właśnie, gdy wszystko zdawało się psuć, rzeczy poczęły nagle przybierać obrót przewidziany przezeń od początku, taki, jak to był przedstawił brygadyerowi. Był potrzebny policyi!...
— Gdybym był wolny? — zapytał — Gdybym nie był strzeżony? Ani śledzony przez nikogo?
— Tak... przez nikogo...
— I gdyby kampania prasy, oplatająca się dookoła mego nazwiska, trwała w dalszym ciągu? Gdyby wskutek pewnych opowieści i pewnych okoliczności udało się wywołać ruch przeciw mnie? Gdyby zażądano przedsięwzięcia przeciw mnie środków zaradczych?...
— Środki te nie będą przedsięwzięte.
— Nie potrzebuję się więc niczego więcej obawiać?
— Niczego!
— Pan Weber poniecha uprzedzeń, które ma przeciw mej osobie?
— Postępować będzie przynajmniej tak, jakgdyby z nich zrezygnował, nieprawdaż, Weber?
Weber, wydobył z gardła jakiś chrapliwy ton, który można było wziąć za odpowiedź potakującą, wobec czego don Luis wykrzyknął:
— W takim razie jestem pewien, że odniosę zwycięstwo i że odniosę je według życzeń i potrzeby sprawiedliwości.
A więc wskutek nagłej zmiany położenia, po całej seryi okoliczności wyjątkowych, sama policya, chyląc głowę przed cudownemi kwalifikacyami don Luis Perenny, uznając to, czego ten człowiek już dokonał i przeczuwając usługi, jakie jeszcze będzie mógł oddać, postanowiła go podtrzymać, prosiła o współdziałanie, o pomoc i ofiarowywała mu właściwie kierownictwo w prowadzeniu akcyi.
Uznanie to było pochlebne. Odnosiło się ono wyłącznie do osoby Perenny. Czy Lupin nie miał prawa reklamować dla siebie cząstki tego uznania? Czy można było przypuścić, że pan Desmalions w głębi serca nie identyfikuje tych dwóch osób?
Zachowanie się prefekta policyi nie usprawiedliwiało najdrobniejszej hypotezy co do jego ukrytej myśli. Zaproponował don Luisowi Perennie pakt, do którego sprawiedliwość dość często zmuszona jest uciekać się dla osiągnięcia celu. Pakt został zawarty. W tej kwestyi nie powiedziano już ani słowa więcej.
— Czy nie potrzebuje pan odemnie jakich wyjaśnień? — zagadnął prefekt.
— Owszem, panie prefekcie. Dzienniki wspomniały o notatniku, znalezionym w kieszeni nieszczęsnego Verota. Otóż czy notatnik ten zawiera jakie wskazówki?
— Żadnych. Są to zapiski osobiste, notatki upamiętniające dochody i wydatki, a poza tem nic więcej. Ach, zapomniałem! Ponadto znaleziono w kieszeni fotografię jakiejś kobiety... fotografię, co do której nie mogłem zdobyć jeszcze żadnych informacyi... Nie przypuszczam jednak, aby miała ona związek ze sprawą. Proszę, oto jest fotografia, o której mówię.
Perenna wziął w rękę podany sobie karton i... zadrżał, co nie uszło uwagi prefekta.
— Czy pan zna tę damę?
— Nie... nie, panie prefekcie! Przypuszczałem... ale nie... to proste podobieństwo... być może, że podobieństwo rodzinne, co zresztą sprawdzę, jeżeli zechce pan pozostawić mi tę fotografię.
— Chętnie, aż do dzisiejszego wieczoru. Odda ją pan brygadyerowi Mazeroux, któremu zresztą poleciłem być w kontakcie z panem we wszystkiem, co dotyczy sprawy Morningtona.
Tym razem konferencya była skończona. Prefekt wyszedł, odprowadzany przez Perennę aż do bramy.
Znalazłszy się jednak na progu, pan Desmalions odwrócił się jeszcze i rzekł:
— Pan uratowałeś mnie dzisiaj życie. Gdyby nie pan, to ten bandyta Sauverand...
— Ah, panie prefekcie! — protestował don Luis.
— Tak, wiem o tem, są to rzeczy, do których pan już przywykłeś. Mimo to jednak bądź łaskaw przyjąć moje podziękowanie.
I prefekt ukłonił się tak, jak gdyby miał istotnie do czynienia z don Luisem Perenną, szlachcicem hiszpańskim, bohaterem z legionu cudzoziemskiego. Co się tyczy Webera, to włożywszy obie ręce w kieszenie, odszedł na podobieństwo doga, któremu nałożono kaganiec, rzucając nieprzyjacielowi spojrzenie pełne okrutnej nienawiści.
— Szczwany lis! — pomyślał don Luis. — Oto jeden z tych, którzy mi nie popuszczą przy sposobności.
Z okna ujrzał odjeżdżający samochód prefekta. Agenci również odeszli w ślad za Weberem, opuszczając zupełnie plac Palais-Bourbon. Oblężenie zostało zniesione.
— Teraz do dzieła! — rzekł sobie Perenna. — Mam już ręce wolne. Teraz odetchnę.
— Podaj mi obiad — rzekł do przywołanego lokaja — i powiedz pannie Levasseur, żeby zaraz po obiedzie do mnie przyszła.
Udał się następnie do stołowego pokoju i zasiadł przy stole. Umieścił przed sobą fotografię, pozostawioną przez prefekta i pochylony nad nią przyglądał się jej z nadzwyczajnem skupieniem.
Fotografia była nieco przyblakła, jak zwykle fotografie noszone w portfelach lub papierach, ale mimo to była jeszcze dość wyraźna. Była to podobizna młodej panny w stroju balowym, odsłaniającym nagość rąk i ramion, której głowę zdobiły kwiaty. — W oczach znać było uśmiech i radość.
— Panna Levasseur... — powtórzył kilkakrotnie. — Czy to możliwe?...
W rogu kartonu zauważył niewyraźny ślad pisma. Odcyfrował je: „Florentyna”. Najwidoczniej imię młodej panny.
— Panna Levasseur... Florentyna Levasseur... — powtarzał. — W jaki sposób fotografia ta znaleźć się mogła w notatniku Verota? I jaki związek z tą sprawą ma lektorka hrabiego rumuńskiego, którą wziąłem w spadku po nim wraz z całym domem?
Przypomniał sobie wtedy wypadek z zasuwą żelazną w kabinie telefonicznej. Przyszedł mu także na myśl artykuł z „Echo de France”, artykuł skierowany przeciw niemu i którego brulion znalazł się na podwórzu jego własnego domu. A przedewszystkiem stanęło mu w myśli zagadkowe podłożenie w jego gabinecie odłamka kompromitującej go wobec władz laski. I podczas gdy umysł jego wytężał się, aby przeniknąć tajemnicę tych wydarzeń, wówczas, gdy wysilał się nad sprecyzowaniem roli odgrywanej przez pannę Levasseur, oczy jego utkwione były w fotografię. Wpatrywał się z zadowoleniem w piękne zarysy ust, we wdzięk uśmiechu, w pysznie wyginającą się linię szyi i nagich ramion.
W tem drzwi się rozwarły i weszła panna Levasseur.
Perenna niósł właśnie do ust szklankę, świeżo napełnioną przezeń wodą. Panna Levasseur rzuciła się naprzód, schwyciła go za rękę, wyrwała szklankę i roztrzaskała, rzucając na podłogę.
— Czy pan już pił? Pił pan? — pytała zdławionym głosem.
— Nie, jeszcze nie wypiłem ani kropli — odpowiedział. — Ale dlaczego pani o to pyta?
Urywanymi słowy poczęła mówić:
— Woda w tej karafce... woda w tej karafce...
— Co takiego?
— Ta woda jest zatruta!...
Perenna skoczył z krzesła i ujął pannę Levasseur gwałtownie za ramię.
— Zatruta? Co pani mówi? Jest-że pani tego pewna?
Mimo umiejętności panowania nad sobą Perenna, zrozumiawszy jakie nieszczęście groziło mu przed chwilą, zadrżał. Znał on straszne skutki trucizny, używanej przez zbrodniarzy, z którymi podjął walkę, widział trupa inspektora Verota, trupa Hipolita Fauville’a i jego syna, wiedział, że po przełknięciu zamierzonej znacznej dozy trucizny nie uszedłby jej piorunującego działania. Trucizna ta nie znała litości. Zabijała z całą pewnością, straszliwie...
Panna Levasseur milczała.
— Ależ odpowiedz pani wreszcie — zagrzmiał — Czy jest pani tego pewna?
— Nie... to tak mi przyszło na myśl... przeczucie... pewien zbieg okoliczności...
Perenna miał wrażenie, iż panna Lavasseur żałuje słów dopiero co wypowiedzianych i że stara się im nadać inne znaczenie.
— Zobaczymy... zobaczymy! — zawołał — Muszę jednak rzecz sprawdzić... Więc pani nie jest pewna, czy woda w tej karafce była zatruta?
— Nie... Być może...
— A jednak dopiero co...
— Przypuszczałam istotnie... ale nie!...
— Łatwo się o tem przekonać — rzekł Perenna — sięgając po karafkę.
Panna Levasseur okazała się zwinniejszą od niego. W mgnieniu oka chwyciła karafkę i jednem uderzeniem roztrzaskała ją o stół.
— Co pani robi!? — zawołał rozdrażniony.
— Omyliłam się, a zatem nie warto przykładać do tego wszystkiego wagi...
Don Luis wyszedł szybko z jadalni. Zgodnie z jego rozkazem wodę do picia, podawaną na stół, czerpano z filtru, umieszczonego na samym krańcu korytarza, prowadzącego z pokojów do kuchni.
Tam właśnie pobiegł i wziąwszy filiżankę z półki odkręcił kran. Następnie, biegnąc dalej korytarzem, który skręcał w tem miejscu ku podwórzowi, przywołał bawiącego się pod stajnią pieska.
— Pij! — rzekł — podstawiając mu pod pyszczek naczynie z wodą.
Pies chętnie usłuchał rozkazu, ale zaledwie przełknął pierwszy haust, odwrócił głowę i stanął bez ruchu, wyprężając całkiem nogi. Po chwili zaskowyczała biedna psina, zawirowała na miejscu i padła u nóg Perenny.
— Nie żyje! — oświadczył, przewróciwszy uprzednio psa na grzbiet.
Panna Levasseur stała już przy nim.
— To była naprawdę trucizna — rzekł — zwracając się do niej. — Ale w jaki sposób dowiedziała się pani o tem?
Dysząc ciężko i starając się położeniem ręki na piersi stłumić bicie serca, odrzekła:
— Zauważyłam drugiego pieska, pijącego tę wodę. Już nie żyje... ostrzegłam szofera i stangreta... Oni są w stajni... i pobiegłam do pana, aby go również ostrzedz...
— Więc nie mamy już żadnych wątpliwości! Dlaczego pani mówiła o braku pewności, skoro...
Perenna nie skończył, albowiem stangret i szofer wyszli właśnie ze stajni, więc tylko, biorąc ją na stronę, powiedział:
— Mamy ze sobą do pomówienia. Proszę mnie zaprowadzić do swego mieszkania.
Znów się znaleźli w zakręcie korytarza, a następnie przy filtrze, w którem to miejscu zaczynał się nowy korytarz, kończący się trzema schodami. Nad schodami znajdowały się drzwi. Perenna pchnął je. Było to wejście do mieszkania panny Levasseur. Weszli do saloniku. Don Luis zamknął drzwi za sobą, oraz drzwi, wiodące do dalszych pokojów...
— A teraz pomówmy! — oświadczył rezolutnie.