<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Zęby tygrysa
Rozdział Rewanż Webera
Data wyd. 1924
Druk J. Filipescu
Miejsce wyd. Czerniowce
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Dents du tigre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
Rewanż Webera.

Don Luis miał moment osłupienia.
Florentyna jest tutaj?... Florentyna, którą pozostawił w pociągu pod nadzorem brygadyera Mazeroux i która nie miała żadnej fizycznej możliwości przybycia do Paryża przed godziną ósmą wieczór...
Natychmiast jednak, mimo tej zdumiewającej niespodzianki, zrozumiał.
Florentyna, wiedząc, iż jest śledzona, wywiodła go podstępnie aż na dworzec Saint-Lazare i przeszedłszy tylko wagon, wysiadła przeciwległemi drzwiami, podczas gdy Mazeroux, ponoszony przez pociąg, czuwał nad nieobecną pasażerką.
Nagle położenie przedstawiło mu się w całej swej okropności. Oto Florentyna zjawiała się tu, aby reklamować swe prawa spadkowe, a to reklamowanie swych praw, jak sam to przed chwiią powiedział, miało stanowić najstraszliwszy dowód winy...
Jednym skokiem, party niepokonalnemi, budzącemi się w jego duszy uczuciami, don Luis znalazł się przy pannie Levasseur, chwycił ją silnie za ramiona i z nienawistną prawie gwałtownością pytał:
— Po co pani tu przyszła? W jakim celu pani się tu zjawiła? Dlaczegoś mnie o tem nie uprzedziła?...
Pan Desmalions chciał stanąć pomiędzy nimi, ale niepohamowany niczem don Luis wołał:
— Ach, panie prefekcie! Czyż pan nie widzi, że wszystko to jest tylko omyłką? Osoba przez nas oczekiwana i przezemnie zapowiedziana, nie jest, tą osobą, która się tu zjawiła. Tamta kryje się jeszcze jak dotychczas, jak zawsze. Jest przecież rzeczą niemożliwą, aby panna Levasseur...
— Nie mam żadnych uprzedzeń przeciw tej pani — oświadczył poważnie prefekt policyi — ale moim obowiązkiem jest zbadać okoliczności, jakie ją do pojawienia się tutaj skłoniły. I tego uczynić nie omieszkam...
Prefekt uwolnił pannę Levasseur z rąk Perenny i usadowił ją na krześle, sam zaś zajął miejsce za swojem biurkiem. Było rzeczą widoczną, iż obecność panny Levasseur wywiera nań wielkie wrażenie. Obecność jej była niejako żywem upostaciowaniem argumentów don Luisa. Pojawienie się na scenie nowej osoby, posiadającej prawa do objęcia spadku, było niezaprzeczenie, dla każdego logicznego umysłu, równoznaczne z wejściem na scenę zbrodniarki, przynoszącej osobiście dowody swych zbrodni.
Don Luis zrozumiał to doskonale i od tej chwili nie spuszczał z oczu prefekta policyi.
Florentyna przyglądała się kolejno obecnym, jakgdyby to wszystko stanowiło dla niej jedną z najtrudniejszych zagadek. Jej piękne, czarne oczy zachowały swój pogodny wyraz. Nie miała już na sobie kostyumu pielęgniarki i jej szara, skromna, pozbawiona wszelkich ozdób suknia, uwydatniała harmonijność jej kształtów.
Była poważna i spokojna, jak zwykle.
— Wytłómacz się pani — oświadczył p. Desmalions.
— Nie mam nic do wyjaśnienia, panie prefekcie — odrzekła. — Przyszłam tu z powierzoną sobie misyą, nie wiedząc dokładnie o jej znaczeniu.
— Co pani mówi? Nie wiedziała pani o znaczeniu swej misyi?
— Oto, panie prefekcie, ktoś, komu zupełnie ufam, i dla którego jestem z głębokim respektem, prosił mnie, abym panu doręczyła jakieś papiery. Jak się zdaje dotyczą one sprawy, która jest przedmiotem dzisiejszych obrad panów.
— Sprawy przyznania praw spadkowych do majątku, pozostawionego przez Morningtona?
— Tak jest, panie prefekcie.
— Pani wie, że gdyby ta reklamacya praw spadkowych nie nastąpiła na dzisiejszem zebraniu, to nie odniosłaby ona żadnego skutku?
— Przyszłam wówczas, gdy doręczono mi papiery.
— Dlaczego nie doręczono pani tych papierów o dwie lub trzy godziny wcześniej?
— Nie byłam tam, gdzie mi papiery wręczono. Musiałam opuścić z wielkim pośpiechem dom, w którym mieszkam.
Perenna nie wątpił wcale, że on był tym, który, powodując ucieczkę Florentyny, pokrzyżował plany swego wroga.
Prefekt indagował w dalszym ciągu:
— A zatem pani nie znała powodu, dla którego wręczono pani te papiery?
— Nie znałam, panie prefekcie.
— I nie wiedziała panie także oczywiście, że papiery te dotyczą pani osoby?
— One mnie nie dotyczą, panie prefekcie.
Pan Desmalions uśmiechnął się i utkwiwszy spojrzenie w oczach Florentyny, wyrecytował dobitnie:
— Według listu, dołączonego do tych papierów, dotyczą one pani bezpośrednio. Stwierdzają one istotnie w sposób, jak się zdaje pewny, że pani pochodzi z rodziny Roussel i że tem samem przysługują pani wszelkie prawa do spadku, pozostałego po Morninqtonie.
— Mnie?
Był to okrzyk spontaniczny, dźwięczący zdumieniem i protestem.
I natychmiast z wielkim naciskiem dodała:
— Ja mam prawo do tego spadku? Żadnego, panie prefekcie, żadnego! Nigdy nie znałam Morningtona! Co to znów za historya? Jest tu jakieś nieporozumienie!
Mówiła to z wielkiem ożywieniem i widoczną swobodą, która niewątpliwie wywarłaby wrażenie na kimś innym, lecz nie na prefekcie policyi. Ale czyż z pamięci prefekta mogły ulecieć argumenty don Luisa i rzucone przezeń z góry oskarżenia na tę osobę, która miała się tu zjawić, celem reklamowania swych praw spadkowych?
— Proszę mi oddać te papiery — rzekł prefekt.
Florentyna wyjęła ze swej torebki niebieską, niezapieczętowaną kopertę, wewnątrz której prefekt znalazł kilka kartek pożółkłych, zniszczonych w zgięciach i porozdzieranych tu i owdzie.
Wśród głębokiego milczenia obecnych, prefekt zbadał te papiery, przeczytał je uważnie, przy pomocy szkła powiększającego sprawdził podpisy i pieczęcie, poczem rzekł:
— Papiery te mają wszelkie znamiona autentyczności i zaopatrzone są w oficyalne pieczęcie.
— Więc, panie prefekcie? — zagadnęła Florentyna drżącym głosem.
— Więc muszę pani oświadczyć, że jej ignorancya wydaje mi się niewiarogodną.
Zwracając się następnie do notaryusza, prefekt oświadczył:
— Oto w ogólności, co zawierają i czego dowodzą te dokumenty. Gaston Sauverand, spadkobierca Morningtona w czwartej linii, miał, jak to panu wiadomo, brata starszego od siebie, imieniem Raula, mieszkającego w Argentynie. Ów brat wysłał przed śmiercią do Europy, pod opieką dawnej piastunki, starej kobiety, pięcioletnią dziewczynkę, która była jego córeczką, córeczką nieprawego łoża, ale uznaną za swoją, a zrodzoną ze stosunku, utrzymywanego przezeń z panną Levasseur, nauczycielką języka francuskiego, zamieszkałą w Buenos-Ayres. Oto akt narodzin. Tu zaś jest pełen tekst deklaracyi, napisanej i podpisanej przez ojca. Oto jest zeznanie, złożone przez ową starą piastunkę. Tu pan widzi świadectwo trzech przyjaciół zmarłego, kupców powszechnie w Buenos-Ayres znanych. A oto znów akty zejścia rodziców. Wszystkie te dokumenty są ulegalizowane i zaopatrzone w pieczęcie konsulatu francuskiego. Aż do otrzymania nowego rozporządzenia nie mam żadnego powodu do podejrzewania autentyczności tych dokumentow i muszę uważać pannę Florentynę Levasseur za córkę Raula Sauveranda i siostrzenicę Gastona Sauveranda.
— Siostrzenica Gastona Sauveranda... jego siostrzenica!... szeptała Florentyna.
Wywołanie z mroków przeszłości jej ojca, którego właściwie wcale nie znała, nie wzruszało ją bynajmniej. Płakać natomiast zaczęła na wspomnienie tego Gastona Sauveranda, którego tak serdecznie kochała, a z którym była związana tak ścisłymi węzłami pokrewieństwa...
Czy łzy te były wyrazem istotnych uczuć i myśli? Czy może były to łzy komedyantki, umiejącej odegrać swą rolę w najdrobniejszych nawet szczegółach? Czy zakomunikowane jej fakta stanowiły istotnie dla niej rewelacyę, czy też przeciwnie, symulowała tylko uczucia, przez rewelacyę tych faktów wywołane?
Bardziej jeszcze aniżeli Florentynę, don Luis obserwował prefekta i starał się wyczytać myśli tego człowieka, do którego należała w tym wypadku decyzya. I nagle spostrzegł z taką pewnością, iż aresztowanie Florentyny było już postanowione, że zbliżywszy się do niej, powiedział:
— Florentyno!
Podniosła nań swe zapłakane oczy i nic nie odrzekła.
Wówczas don Luis począł mówić wolno, z rozmysłem:
— Ażeby pani mogła się bronić, gdyż pani nie wie, wcale o tem nie wątpię, o konieczności podjęcia tej obrony, trzeba, ażeby pani zrozumiała straszne położenie, w jakiem postawiły panią najświeższe wydarzenia. Panno Florentyno, pan prefekt policyi przez samą logikę wydarzeń doszedł do przekonania, że stanowczo osoba, która zgłosi się na dzisiejsze posiedzenie i której prawa spadkowe będą stwierdzone, jest zabójcą spadkobierców Morningtona. Pani tu się zjawiła, panno Florentyno i pani jest najniezawodniej dziedziczką pozostawionej przez Morningtona spuścizny...
Panna Florentyna zadrżała od stóp do głowy i okryła się śmiertelną bladością. Ani słowem, ani ruchem nie starała się jednak zaprotestować.
Don Luis ciągnął dalej:
— Oskarżenie jest całkiem dokładne... Czy pani nie da na nie żadnej odpowiedzi?
Florentyna przez dłuższą chwilę milczała, poczem rzekła:
— Nie mam żadnej odpowiedzi... Wszystko to jest dla mnie niepojęte. Cóż pan chce, abym rzekła? Wszystko to jest tak pogmatwane!
Don Luis zadrżał z niepokoju.
— I to jest wszystko?... — zapytał. — Pani akceptuje to oskarżenie?...
Po chwili Florentyna ozwala się półgłosem:
— Błagam pana, przedstaw mi rzecz jaśniej! Pan chciał przez to powiedzieć, że milczeniem swojem potwierdzam to straszne oskarżenie, nieprawdaż?
— Tak jest.
— A wtedy?...
— Czeka panią areszt... więzienie...
— Więzienie!
Zdawała się straszliwie cierpieć. Strach wybił swe piętno na jej pięknej twarzy. Groźba więzienia przedstawiała się jej jako tortury takież same, przez jakie już przeszli pani Fauville i Gaston Sauverand. Więzienie było równoznaczne z rozpaczą, wstydem, śmiercią, z wszystkiemi temi strasznemi rzeczami, których pani Fauville, ani Sauverandowi nie udało się uniknąć i ofiarą których ona teraz z kolei paść musi...
Pod wpływem wielkiego przygnębienia, jakie ją ogarnęło, jęknęła:
— Jak mnie to wszystko męczy!... Czuję doskonale, że niema tu żadnego ratunku!... Otaczają mnie ciemności i tajemnice... Ach, gdybym mogła widzieć i pojąć...
I znów nastąpiło długie milczenie. Pan Desmalions, pochylony nad nią, również się jej uważnie przyglądał. W końcu jednak, widząc iż milczy, sięgnął ręką do dzwonka i nacisnął guzik trzykrotnie.
Don Luis stał jak skamieniały z oczami wpatrzonemi we Florentynę. W głębi jego duszy rozgrywała się straszliwa walka pomiędzy uczuciem miłości i wiarą, jaką pod wpływem tego uczucia dawał słowom Florentyny, a rozumem, który skłaniał go do nieufności. Niewinna? Winna? Nic teraz nie wiedział. Wszystko sprzymierzało się przeciw niej. A jednak dlaczego nie przestał jej kochać?
Wszedł Weber ze swoimi ludźmi. Pan Desmalions porozumiał się z nimi zcicha i wskazał przytem na Florentynę. Weber zbliżył się do niej.
— Florentyno! — zawołał don Luis.
Spojrzała nań, obrzuciła wzrokiem Webera i towarzyszących mu agentów i nagle, zrozumiawszy co ma wkrótce nastąpić, cofnęła się, zachwiała na nogach, i odrętwiała, mdlejąca padła w ramiona don Luisa.
— Ach, ratuj mnie! — wykrzyknęła. — Błagam pana! Ratuj mnie!
I w tym ruchu było tyle niemocy, a w tym okrzyku tyle rozpaczy, tyle poczucia niewinności, że don Luis nagle przejrzał. Podnieciła go żarząca się w głębi wiara. Jego wątpliwości, jego rezerwa, jego wahania, jego udręki, wszystko to ustąpiło pod naporem pewności, która powstawała w nim jak niezwyciężona fala.
I wykrzyknął:
— Nie, nie! Tak się nie stanie! Panie prefekcie, są tu rzeczy, których przyjąć za pewne nie można.
Pochylił się nad Florentyną, którą trzymał w swoich ramionach tak silnie, że nikt nie był w stanie go od niej oderwać. Spotkały się ich oczy. Twarz jego prawie dotykała jej twarzy. Drżał ze wzruszenia, czując ją drżącą, tak blisko siebie, tak słabą i wykolejoną i pod wpływem rozbudzonej namiętności rzucił jej w uszy słowa tak ciche, że tylko ona jedna mogła była je słyszeć:
— Kocham panią!... Kocham!... Ach, Florentyno, żebyś wiedziała, co dzieje się we mnie... jak cierpię... i jak jestem szczęśliwy!... Ach, Florentyno, Florentyno... kocham!...
Na znak dany przez prefekta Weber się oddalił. Pan Desmalions chciał być świadkiem tego niespodziewanego wybuchu, jaki nastąpił przy zetknięciu się tych dwóch tajemniczych istot, Florentyny Levasseur i don Luisa Perenny.
Don Luis zaś zwolnił uścisk i usadowił Florentynę w fotelu, następnie zaś, kładąc ręce na jej ramionach i patrząc jej w oczy powiedział:
— Jeżeli pani nie rozumie, panno Florentyno, to przynajmniej ja zaczynam rozumieć wiele rzeczy i przenikam już prawie ciemności, które panią tak przerażają. Florentyno, proszę mnie posłuchać... Pani nie działała na własną rękę?... Ktoś znajduje się poza panią, ponad panią... Ten ktoś pani krokami kieruje, nieprawdaż?... I pani nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, dokąd on panią prowadzi?
— Nikt mnie nie prowadzi... Jakto?... Mów pan jaśniej...
— Tak, pani nie idzie sama przez życie. Wiele rzeczy robi pani, gdyż ktoś poleca je robić, bo pani uważa to za słuszne i ponieważ pani nie rozumie ich następstw... Odpowiedz... Czy jesteś zupełnie swobodna w swych krokach i postanowieniach? Nie znajduje się pani pod niczyim wpływem?
Florentyna zdawała się skupiać swe myśli i twarz jej odzyskała w pewnej mierze swój zwykły wyraz. Było jednak rzeczą widoczną, iż słowa don Luisa wywierały na nią wrażenie.
— Ależ nie — odrzekła — nie podlegam niczyim wpływom... Nie, jestem tego pewna...
Don Luis nalegał z wzrastającą natarczywością:
— Nie, pani nie jest tego pewna, niech pani tego nawet nie mówi. Ktoś ma władzę nad panią i pani nie zdaje sobie nawet z tego sprawy. Proszę się zastanowić... Oto jest pani spadkobierczynią Morningtona... spadkobierczynią fortuny, do której, wiem o tem doskonale, odnosi się pani z zupełną obojętnością. Doskonale! Jeśli zatem nie pani tej fortuny pożąda, to kto w takim razie stałby się jej właścicielem? Odpowiedz... Czy jest ktoś, kto miałby interes lub widziałby swój interes w tem, aby pani stała się bogaczką? Wszystko od tego zawisło... Czy egzystencya pani jest związana z egzystencyą jakiejś innej osoby? Czy pani jest jej przyjaciółką, narzeczoną?...
Florentyna żywo zaprotestowała:
— Ach! nigdy! Ten, o kim pan mówi, nie byłby zdolnym...
— Ach! — wykrzyknął don Luis, trawiony zazdrością. — Więc pani potwierdza! Istnieje więc osoba, o której mówię... Ach, przysięgam pani, że ten nędznik...
Zwrócił się do prefekta, z twarzą nacechowaną wyrazem nienawiści, nie starając się już nad sobą panować:
— Panie prefekcie, dochodzimy do celu. Znam już drogę, która nas tam zaprowadzi. Poszukiwana przez nas zwierzyna będzie wytropiona jeszcze tej nocy, najpóźniej jutro... Panie prefekcie, list dołączony do dokumentów, ten list nie podpisany przez nikogo, a doręczony panu przez pannę Florentynę, był pisany przez mateczkę przełożoną, kierowniczkę kliniki, znajdującej się przy ulicy des Ternes. Przeprowadzając natychmiast śledztwo w tej klinice, zbadawszy przełożoną, konfrontując ją z panną Florentyną, dojdziemy do tego, który istotnie zawinił. Ale nie można tracić ani minuty czasu, w przeciwnym razie może być zapóźno, zwierzyna może nam się wymknąć...
Uniesienie don Luisa miało w sobie coś niepohamowanego. Przekonanie, z jakiem rzucił te słowa, narzucało się obecnym z nieprzeoartą siłą.
Pan Desmalions próbował oponować:
— Panna Levasseur mogłaby nas poinformować... — powiedział.
— Ona go nie zdradzi, a przynajmniej nic nam nie powie aż do chwili, kiedy ten człowiek zostanie wobec niej zdemaskowany.
— Ach, panie prefekcie, proszę mi ufać, tak, jak pan już niejednokrotnie ufał. Czyż wszystkie moje przewidywania nie sprawdziły się co do joty? Ufaj mi pan, panie prefekcie, nie wątp ani chwili! Przypomnij pan sobie, że wszystkie poszlaki i to jaknajcięższe przywaliły panią Fauville i Sauveranda i że padli oni pod ich ciężarem mimo swej niewinności. Czyż sprawiedliwość wymaga tego, aby i panna Florentyna Levasseur padła również ofiarą, podobnie jak tamci? A zresztą nie żądam jej uwolnienia, lecz sięgnięcia po środki, których mógłbym użyć w jej obronie... czyli jednogodzinnej lub dwugodzinnej zwłoki. Niech pan Weber weźmie za nią na siebie odpowiedzialność. Niech pańscy agenci nam towarzyszą. I ci, którzy tu się znajdują i jeszcze inni, albowiem nie jest ich tu za wielu, aby ująć tak ohydnego mordercę w jego jaskini.
Pan Desmalions nie dał żadnej odpowiedzi. Po chwili wziął na stronę Webera i rozmawiał z nim przez kilka minut. W gruncie rzeczy prefekt był niezbyt korzystnie usposobiony dla przyjęcia propozycyi don Luisa, usłyszano jednak zapewnienia Webera, który mówił:
— Panie prefekcie, proszę się niczego nie obawiać, albowiem niczego właściwie nie ryzykujemy.
I prefekt ustąpił.
W kilka minut później don Luis Perenna i Florentyna wsiadali do samochodu wraz z Weberem i dwoma inspektorami. W ślad za nimi wyruszyło w drogę drugie auto, zajęte przez agentów.
Klinika została obsadzona przez policyę według wszelkich reguł sztuki oblężenia. Gdy zjawił się prefekt, służba wprowadziła go natychmiast do salonu, służącego za poczekalnię. Przełożona zaraz nadeszła. Prefekt natychmiast, wobec don Luisa, Florentyny i Webera, przystąpił do badania:
— Moja siostro — zaczął — oto list, który przyniesiono mi na prefekturę, a z którego dowiaduję się o istnieniu pewnych dokumentów, dotyczących spadku. Według moich informacyj ten list niepodpisany, o zmienionym umyślnie charakterze pisma, został napisany ręką siostry. Czy istotnie tak jest?
Zagadnięta, bez najmniejszego zaambarasowania, odrzekła natychmiast śmiało i rezolutnie:
— Tak jest, panie prefekcie. Mając zaszczyt do pana pisać, wolałam, z łatwo zrozumiałych względów, nie mieszać swego nazwiska do tej sprawy. Zresztą chodziło tylko o przesłanie dokumentów. Ponieważ jednak rzecz doszła aż do mnie, jestem gotowa służyć wyjaśnieniami.
Pan Desmalions, obrzucając spojrzeniem Florentynę, ciągnął dalej:
— Zapytam się więc, moja siostro, najpierw, czy siostra zna tę oto pannę?
— Znam, panie prefekcie. Florentyna przed kilku laty była u nas przez sześć miesięcy zatrudniona jako pielęgniarka. Byłam z niej tak zadowolona, że z prawdziwą radością przyjęłam ją ponownie przed ośmiu dniami. Znając z dzienników jej przygody, prosiłam ją wprost, aby zechciała zmienić swe nazwisko. Służba szpitalna jest całkiem nowa, mogła więc tu znaleźć zupełnie bezpieczne schronisko.
— Ale, skoro siostra czyta dzienniki, to niewątpliwie jest jej wiadomo, jakie poszlaki ciążą na pannie Levasseur?
— Poszlaki te, panie prefekcie, są wprost bezsensowne dla tego, kto miał sposobność poznać Florentynę. Jest to najwznioślejsza dusza i najszlachetniejszy charakter, z jakim się wogóle w życiu swem spotkałam.
— Mówmy o dokumentach, siostro — ciągnął dalej prefekt. — Skąd się one wzięły?
— Wczoraj, panie prefekcie, znalazłam w swoim pokoju kartkę, której autor ofiarowywał mi się z doręczeniem dokumentów, dotyczących Florentyny Levasseur.
— Skąd autor tej kartki mógł wiedzieć, że panna Levasseur jest zatrudniona w tej klinice?
— Nie wiem. Zawiadomiono mnie tylko, że dokumenty te, zaadresowane do mnie, znajdować się będą dziś rano w Wersalu, na poste-restante. Proszono mnie jednocześnie, abym nikomu o tem nie mówiła i żebym doręczyła je tegoż popołudnia o godzinie trzeciej Florentynie Levasseur, z poleceniem, iżby odniosła je natychmiast do prefektury policyi. Ponadto polecono mi doręczyć jakiś list brygadyerowi Mazeroux.
— Brygadyerowi Mazeroux? A to osobliwe!...
— List ten, jak się zdaje, dotyczył tej samej sprawy. Ponieważ bardzo kocham Fiorentynę, przeto wysłałam ten list i byłam dziś rano w Wersalu. Nie zawiodłam się bynajmniej. Papiery już się tam znajdowały. Gdy wróciłam, nie zastałam już Florentyny. Mogłam doręczyć jej te dokumenty dopiero po jej powrocie, to jest dopiero około godziny czwartej.
— Skąd zostały wysłane te papiery?
— Z Paryża. Na kopercie znajdowała się pieczęć najbliższego oddziału pocztowego.
— I nie wydawało się siostrze dziwnem znalezienie tego wszystkiego we własnym pokoju?
— Oczywiście, panie prefekcie, ale nie wydało mi się to bardziej dziwnem, aniżeli wszystkie inne epizody, dotyczące tej samej sprawy.
— Jednak... jednak... — zaczął znów Desmalions, — wpatrując się w bladą twarzyczkę panny Levasseur — jednak, biorąc pod uwagę, że wszystkie otrzymane przez siostrę instrukcye pochodziły stąd właśnie, z tego domu i że dotyczyły one osoby również zatrudnionej w tym domu, czy nie przyszło siostrze na myśl, że osoba...
— Czy nie przyszło mi na myśl, że Florentyna wtargnęła do mego pokoju pod mą nieobecność, ażeby te listy podrzucić? — wykrzyknęła z oburzeniem przełożona. — Ach, panie prefekcie, Florentyna nie byłaby do czegoś podobnego zdolna!
Florentyna tymczasem milczała, ale z twarzy jej można było wyczytać, jakie targały nią uczucia.
Don Luis zbliżył się do niej i rzekł:
— Ciemności zaczynają się rozpraszać, nieprawdaż, Florentyno? I to sprawia pani przykrość? Kto zatem podrzucił pani przełożonej te listy? Dla pani nie jest to tajemnicą, nieprawdaż? I pani wie, kto prowadzi te wszystkie intrygi?
Florentyna nie dała żadnej odpowiedzi. Wtedy prefekt, zwracając się do Webera, rozkazał:
— Panie Weber, proszę przeprowadzić rewizyę w pokoju, zajmowanym przez pannę Levasseur.
Gdy przełożona poczęła protestować, prefekt dodał:
— Musimy koniecznie dowiedzieć się, dlaczego panna Florentyna zachowuje takie uporczywe milczenie.
Florentyna sama wskazała drogę do swego pokoju, ale w chwili właśnie gdy Weber miał iść spełnić polecenie prefekta, don Luis wykrzyknął:
— Uwaga, panie Weber!
— Uwaga? A to dlaczego?
— Nie wiem — oświadczył don Luis, który istotnie sam nie zdawał sobie dobrze sprawy z tego, dlaczego zachowanie się Florentyny go niepokoiło — nie wiem... Mimo to jednak uprzedzam pana...
Weber wzruszył ramionami i w towarzystwie przełożonej wyszedł. Znalazłszy się w przedpokoju wziął stamtąd ze sobą jeszcze dwóch ludzi. Szli poprzedzani przez Florentynę, długim korytarzem, w którym były wejścia do całego szeregu pokoików, rozmieszczonych po obu stronach. Z korytarza tego można było skręcić do niezwykłe ciasnego korytarzyka, zakończonego drzwiami.
Tam właśnie znajdował się pokój Florentyny.
Drzwi te otwierały się nie w kierunku wnętrza pokoju, lecz odwrotnie. Florentyna pociągnęła więc drzwi ku sobie, zmuszając w ten sposób również Webera do cofnięcia się. Korzystając z tego Florentyna jednym susem wpadła do wnętrza i zatrzasnęła drzwi za sobą. Stało się to z taką szybkością, iż Weber, który wyciągnął rękę, aby przytrzymać zamykające się drzwi, napotkał już próżnię.
Zawrzał wściekłością.
— Szelma! — warknął. — Chce spalić papiery! Czy z pokoju tego niema żadnego innego wyjścia? — zapytał, zwracając się do przełożonej.
— Żadnego — brzmiała odpowiedź.
Próbował jeszcze drzwi otworzyć, ale były zamknięte na klucz i zasówkę. Wtedy Weber wpuścił przed siebie jednego ze swych ludzi, jakiegoś olbrzyma, który jednem uderzeniem pięści wywalił ze drzwi deskę. Weber wsunął rękę przez uczyniony w ten sposób otwór, odsunął zasuwę, przekręcił klucz w zamku i wszedł do środka.
Florentyny już nie było.
— Do stu piorunów! — zaklął Weber. — Uciekła przez okno!
Zwracając się do swych ludzi grzmiącym głosem rozkazał:
— Niechaj czuwają nad wszystkiemi bramami! Chwytać ją za kark jaknajprędzej!
Wkrótce jednak okazało się, że Florentyna, wpadłszy do pokoju przełożonej, wzięła na siebie ubranie zakonnicy i w tem przebraniu wymknęła się na ulicę.
Rzucono się na ulicę, ale noc utrudniała pościg.
Prefekt policyi nie ukrywał swego niezadowolenia. Don Luis również rozczarowany tą ucieczką, która pokrzyżowała jego plany, nieomieszkał podkreślić w rozmowie z prefektem nieudolności Webera:
— Wszak zaznaczyłem, że należy mieć się na ostrożności! Zachowanie się panny Levasseur pozwalało na wszelkie przypuszczenia. Jest rzeczą oczywistą, że ona zna winnego i że chciała się z nim zobaczyć, zażądać od niego wyjaśnień i, kto wie, może go ocalić, jeśli uda mu się przekonać ją, iż jest niewinny. I co się rozegra pomiędzy nimi? Czując, iż jest zdemaskowany, bandyta ów będzie zdolny do wszystkiego!
Pan Desmalions znów począł indagować przełożoną i dowiedział się, że Florenlyna Levasseur, przed ośmiu dniami i przed wstąpieniem do kliniki, mieszkała przez czterdzieści ośm godzin w podrzędnym hotelu na wyspie Saint-Louis.
Jakkolwiek niewielką wartość przedstawiała ta informacya, to jednak nie można było jej lekceważyć. Prefekt policyi, który trwał przy swych wątpliwościach co do osoby Fiorentyny i który przykładał wielką wagę do schwytania jej, polecił Weberowi i jego ludziom, aby natychmiast rozpoczęli poszukiwania we wskazanym kierunku.
Don Luis towarzyszył Weberowi.
Natychmiast wydarzenia przyznały słuszność prefektowi. Florentyna schroniła się do pokojów umeblowanych na wyspie Saint-Louis, gdzie zajęła pokoik pod zmyślonem nazwiskiem. Nie bawiła tam jednak długo, albowiem zjawił się jakiś chłopiec w kancelaryi hotelowej, zapytał o nią, a następnie widziano, jak wyszła z nim razem.
Gdy znaleziono się w wynajętym przez nią pokoju, ujrzano pakiet, owinięty w gazetę, w którym znajdował się kostyum zakonnicy. A zatem pomyłka była wykluczona.
Późnym wieczorem udało się Weberowi odnaleźć owego malca. Był to syn stróża z tejże dzielnicy. Badany oświadczył, że za nic w świecie nie zdradzi tej pani, która mu zupełnie zaufała i uściskała go płacząc. Matka prosiła go, aby mówił wszystko, co mu jest wiadomo, ojciec go ukarał, ale chłopiec milczał jak zaklęty.
W każdym razie można było wnosić, że Florentyna nie opuściła jeszcze wyspy Saint-Louis, albo też okolic bezpośrednio dotykających tej wyspy.
Weber nie dawał za wygraną. Założył swoją centralną kwaterę w jednej z restauracyj, gdzie koncentrowały się nici śledztwa i dokąd zjawiali się co chwila agenci, otrzymujący tam rozkazy. Ponadto Weber pozostawał w stałym kontakcie z prefekturą.
O godzinie w pół do dziewiątej prefekt przysłał pluton agentów do rozporządzenia Webera. Mazeroux, który przybył z Rouen, wściekły na Florentynę, iż wypłatała mu figla, tem chętniej przyłączył się do tego plutonu.
Poszukiwania trwały w dalszym ciągu. Zwolna kierownictwo całą akcyą przeszło w ręce don Luisa, albowiem pod jego to wpływem Weber dzwonił do tej lub owej bramy, lub poddawał badaniu tę lub ową osobę.
Do godziny jedenastej poszukiwania nie wydały żadnego wyniku. Okropny niepokój dręczył don Luisa. Jednak około północy ostry głos świstawki zgromadził wszystkich agentów na wschodnim krańcu wyspy, na samym końcu wybrzeża d’Anjou. Oczekiwali już tam dwaj agenci, otoczeni przez grupę przechodniów. Dowiedziano się tam, że dalej, na wybrzeżu Henryka IV, a zatem już poza obrębem wyspy, zatrzymał się przed jednym z domów wynajęty samochód, że słyszano echo, jakiejś dyskusyi i że samochód ten zniknął następnie od strony Vincennes.
Wkrótce znaleziono się na wybrzeżu Henryka IV. Natychmiast wskazano dom podejrzany. Drzwi jednego z parterowych mieszkań wychodziły tam bezpośrednio na ulicę. Wynajęty samochód stał przez chwilę przed tym właśnie domem. Dwie osoby wyszły były wówczas z tego lokalu, mężczyzna i kobieta, przyczem ta ostatnia była prawie wleczona przez mężczyznę. Gdy zatrzaśnięto drzwiczki auta, usłyszano głos mężczyzny, który, dając rozkaz szoferowi, wołał:
— Bulwar Saint-Germain... Wybrzeże... a następnie drogą ku Wersalowi.
Informacye, zasięgnięte u stróżki tego domu, były jeszcze dokładniejsze. Stróżka, zaintrygowana lokatorem lokalu parterowego, którego widziała raz tylko, płacącego swą należność czynszową i który w rzadkich odstępach czasu odwiedzał swoje mieszkanie, skorzystała z tego, iż jej pokoik stykał się ścianą z lokalem parterowym i podsłuchała tego właśnie wieczoru rozmowę swych sąsiadów. Słyszała coś w rodzaju kłótni pomiędzy nieznajomym a jego towarzyszką. W pewnym momencie nieznajomy wykrzyknął głośniej:
— Jedź ze mną, Florentyno! Chcę tego! I jutro rano przedstawię ci wszystkie dowody swej niewinności. A jeżeli mimo wszystko nie zechcesz zostać moją żoną, to wówczas wsiądę na okręt i wyjadę. Wszystkie przygotowania do tego już zostały poczynione.
Po chwili nieznajomy począł się śmiać i powiedział jeszcze podniesionym głosem:
— Czego się boisz, Florentyno? Boisz się, żebym się nie targnął na twoje życie? Nie, nie, bądź o nie spokojna...
Stróżka nic więcej ponadto nie słyszała, ale czyż zeznania jej nie usprawiedliwiały wszystkich obaw?
Don Luis ujął Webera za ramię:
— W drogę! — powiedział. — Ja wiem, ten człowiek jest zdolny do wszystkiego! To tygrys! On ją zamorduje!
Rzucił się naprzód, ciągnąc za sobą Webera w stronę dwóch samochodów, należących do prefektury, a znajdujących się w odległości pięciuset metrów. Brygadyer Mazeroux usiłował jednak protestować.
— Byłoby lepiej przeszukać dom, zebrać wskazówki...
— Eh! — wykrzyknął don Luis, przyspieszając kroku. — Dom... wskazówki... wszystko to się znajdzie... gdy on tymczasem zyskuje na terenie i... uprowadza Florentynę... aby pozbawić ją życia... To apasz... jestem tego pewien...
Wołał i wykrzykiwał wśród ciemności nocnych, ciągnąc zą sobą z nieprzepartą siłą Webera i Mazeroux.
Zbliżali się już do samochodów.
— W drogę! — komenderował, dostrzegłszy samochody. — Sam poprowadzę!
Chciał zająć miejsce szofera, ale Weber wepchnął go do wnętrza auta, oświadczając:
— To zbyteczne, albowiem szofer umie spełniać swoje obowiązki. Pojedziemy dzięki temu szybciej.
Don Luis, Weber i dwaj policyanci zajęli miejsca w samochodzie, podczas gdy Mazeroux zasiadł obok szofera.
— Do Wersalu! — wołał don Luis.
Auto ruszyło, a don Luis ciągnął dalej:
— Trzymamy ich! Rozumiecie panowie, że okazya do przychwycenia ich jest teraz wyśmienita! Oni jadą zapewne szybko, ale nie ze zbytnim pośpiechem, albowiem nie przypuszczają wcale, że są ścigani... Ach, bandyta! Dlaczego ten samochód tak warczy?... Prędzej szoferze! Ale dlaczego, u djabła, skręciliśmy w tem miejscu?... Samochód ten wystarcza właściwie dla nas obojga, panie Weber... Ech, Mazeroux, zejdź lepiej i wsiądź do innego auta... Ależ tak, nie prawdaż, panie Weber, jedziemy w złym kierunku?... Wszak to głupota!...
Urwał, a ponieważ siedział w głębi, pomiędzy Weberem i jednym z agentów, więc uniósł się całem ciałem i pochylając się ku portyerze, wykrzyknął:
— Ach, tak! Ależ jaki kierunek bierze to bydlę? Wszak to nie jest droga... Co to właściwie ma znaczyć?...
Odpowiedział mu na te wątpliwości wybuch śmiechu. To śmiał się Weber drżąc z zadowolenia. Don Luis, dławiąc się z wściekłości, zaklął siarczyście i czyniąc straszliwy wysiłek, chciał wyskoczyć z pojazdu, ale sześć rąk spadło na niego i został unieruchomiony. Weber ściskał go pod gardło, agenci zaś trzymali za ręce. Ciasnota, panująca w samochodzie, uniemożliwiała mu wszelką obronę, a przytem poczuł na swej skroni zimną lufę rewolweru.
— Ani się rusz! — mruknął Weber — bo inaczej palnę prosto w łeb! Ach, ach, nie spodziewałeś się czegoś podobnego?... Ha, ha!... to jest właśnie rewanż Webera!...
Gdy zaś Perenna mimo to rzucał się jak zwierzę w potrzasku, Weber oświadczył groźnie:
— Tem gorzej dla ciebie!... Liczę tylko do trzech... Raz... dwa...
— Ale wreszcie, cóż się to stało?... Co zaszło?... — zapytywał don Luis.
— Rozkaz prefekta, otrzymany w ostatniej chwili! — brzmiała odpowiedź.
— Jaki rozkaz?
— Odwiezienia cię do więzienia, w razie, gdyby Florentyna jeszcze raz się nam wymknęła.
— Masz ten rozkaz?
— Mam.
— A potem?...
— Potem? Nic... Pobyt w więzieniu La Sante... Śledztwo...
— Ależ, durniu jeden, tygrys ucieknie nam przez ten czas. Przecież trzeba mieć rozum!... Cóż to za barany!... Ach, do stu piorunów!...
Don Luis pienił się z wściekłości. Gdy spostrzegł, że samochód wjeżdża w podwórze więzienne, wyprostował się nagle, rozbroił Webera, uderzeniem pięści ogłuszył jednego z agentów.
Dziesięciu ludzi jednak cisnęło się już u drzwiczek samochodu. Wszelki opór był bezcelowy. Zrozumiał to don Luis i wściekłość jego doszła do szału.
— Bando idyotów! — wołał, podczas gdy przetrząsano w bramie jego kieszenie. — Ciury obozowe! Bałwany! Czy tak się zabagnia sprawę, jak wy to czynicie? Mają już bandytę na długość rąk, a zamykają uczciwego obywatela... i bandyta dzięki temu im się wymyka... I bandyta ten dopuści się nowej zbrodni... Florentyno!... Florentyno!...
W świetle palących się latarek, w pośród zgrai agentów i policyantów, wyglądał wspaniale w swej niemocy i oburzeniu.
Zaczęto go popychać ku celom więziennym. Wtedy z niesłychaną mocą wyprężył się, odtrącił od siebie całą sforę ludzi, uwolnił z objęć Webera i strofując brygadyera Mazeroux, mówiąc do niego przez „ty”, w pełni poczucia swego autorytetu, z całkowitym spokojem, panując najzupełniej nad swem oburzeniem, w zdaniach urywanych, krótkich jak komenda wojskowa, rozkazywał:
— Mazeroux! Skocz do prefekta!... Niechaj zatelefonuje do Valenglady’a... Tak... Do ministra... do prezydenta gabinetu... Chcę się z nim widzieć... Niechaj go o tem zawiadomią...
Niechaj mu powiedzą, że to jestem ja... ja, ten osobnik, który według swej woli kierował krokami niemieckiego cesarza... Moje nazwisko? On je zna... A jeżeli go sobie nie przypomina... Oto moje nazwisko...
Urwał na chwilę, poczem z większym jeszcze spokojem oświadczył:
— Arseniusz Lupin! Niechaj zakomunikują mu przez telefon te dwa wyrazy i następujące słowa: „Arseniusz Lupin pragnie zakomunikować prezydentowi gabinetu o rzeczach bardzo ważnych”. Niechaj doniosą mu o tem natychmiast. Prezydent gabinetu bardzoby się gniewał, gdyby dowiedział się później, że zaniedbano donieść mu o mojej prośbie... Ruszaj natychmiast, Mazeroux, gdy zaś się z tem załatwisz, to puść się w ślad za owym bandytą.
Dyrektor więzienia otworzył rejestr więźniów.
— Zapisz pan moje nazwisko, panie dyrektorze — rozkazywał don Luis. — Napisz pan: „Arseniusz Lupin”...
Dyrektor uśmiechając się odrzekł:
— Byłbym w wielkim kłopocie, gdyby mi zaproponowano napisanie innego nazwiska. Na to właśnie nazwisko opiewa rozkaz aresztowania. W rozkazie stoi wyraźnie: „Arseniusz Lupin, czyli don Luis Perenna”...
Don Luis zadrżał, usłyszawszy te słowa. Aresztowany jako Arseniusz Lupin, znajdował się w położeniu szczególnie niebezpiecznem.
— Ach! westchnął. — Więc zdecydowano się wreszcie...
— Mój Boże! Tak jest — ozwał się tryumfująco Weber. — Zdecydowano się chwycić tura za rogi i wymierzyć don Luisowi cios w samo serce! Nazwiesz to odwagą? Co? Będziesz świadkiem jeszcze większej odwagi.
Don Luis niezrażony wcale tem oświadczeniem, zwracając się do Mazeroux, powtórzył:
— Nie zapomnij o moich poleceniach, Mazeroux!
Don Luisa spotkała jednak nowa niespodzianka. Brygadyer nie dał żadnej odpowiedzi.
Don Luis przyjrzał się brygadyerowi z większą jeszcze uwagą i zadrżał. Spostrzegł mianowicie, że Mazeroux był również otoczony przez agentów i trzymany mocno za ręce. I nieszczęsny brygadyer płakał w milczeniu.
Weber aż podrygiwał z radości.
— Zechcesz mu wybaczyć nieposłuszeństwo — powiedział, zwracając się do don Luisa. — Brygadyer Mazeroux jest twoim współlokatorem, jeżeli nie w tej samej celi, to przynajmniej w tem samem więzieniu.
— Ach! — wykrzyknął zdumiony Perenna. — Więc Mazeroux jest również aresztowany?
— Rozkaz prefekta! Sprawa jest w zupełnym porządku — odrzekł Weber.
— Z jakiego powodu?
— Jako wspólnik Arseniusza Lupina.
— On moim wspólnikiem! Nie gadaj bredni! On, najuczciwszy człowiek pod słońcem!
— Najuczciwszy człowiek pod słońcem, oczywiście! Ale to nie przeszkadzało wcale, aby do niego się zwracano, gdy chciano pisać do ciebie i ażeby on doręczał ci listy. I zresztą wiele jeszcze innych rzeczy wyjaśnią ci tutaj, w więzieniu. Nie będziesz się wcale nudził...
Don Luis mruknął:
— Mój biedny Mazeroux!
Głośno zaś oświadczył:
— Nie płacz, mój stary! Jestto sprawa tej jednej nocy. Ależ tak, wciągam ciebie do gry i oświadczam ci, że w ciągu kilku godzin załatwimy się z chwilowym naszym władcą. Nie płacz, zapewniam cię, iż otrzymasz stanowisko piękniejsze, bardziej zaszczytne i korzystne, aniżeli miałeś dotychczas. Biorę twą sprawę w swoje ręce. Czy przypuszczasz, że ja tego wszystkiego nie przewidziałem? Znasz mnie przecież dobrze! A zatem jutro będę wolny i rząd, uwolniwszy cię również z więzienia, zasypie cię zaszczytami. Będziesz mianowany czemś w rodzaju pułkownika, noszącego oznaki marszałka. Nie płacz, Mazeroux!
Zwracając się następnie do Webera, don Luis wydał tonem szefa i władcy rozkaz, wydał go w sposób wykluczający możliwość jakiejkolwiek dyskusyi:
— Panie Weber, proszę wypełnić polecenie, które przed chwilą powierzyłem był brygadyerowi Mazeroux. Przedewszystkiem zawiadom prefekta policyi, że mam ważną rzecz do zakomunikowania prezydentowi ministrów, a następnie odszukaj tej jeszcze nocy ślady zbiegłego bandyty. Znam doskonale twoje zasługi i całkowicie spuszczam się na twą gorliwość i pośpiech.
I wciąż odgrywając rolę szefa, wydającego rozkazy, pozwolił łaskawie zaprowadzić się do celi.
Brakowało wówczas do godziny pierwszej tylko dziesięciu minut. A zatem od pięćdziesięciu minut nieprzyjaciel mknął wielką szosą, unosząc wraz z sobą Florentynę, o odbicie której nie potrzebował się prawie obawiać.
Drzwi za don Luisem zamknięto, zaryglowano...
— Przypuściwszy nawet — myślał don Luis — że prefekt uwzględni moje życzenie i zatelefonuje do Valenglay’a, to jednak nie nastąpi to wcześniej, aż rano.
A zatem aż do chwili mego uwolnienia pozwolono zbrodniarzowi wyprzedzić mnie o osiem godzin czasu. Osiem godzin!... Niech to djabli porwą!
Zastanawiał się jeszcze przez chwilę, później jednak wzruszył ramionami, jak człowiek, któremu nic innego nie pozostaje do zrobienia i rzucił się na łóżko, mrucząc:
— Śpij, Lupinie!


——o——




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.