Zęby tygrysa (1924)/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Rozdział | Spadkobierca dwustu milionów |
Data wyd. | 1924 |
Druk | J. Filipescu |
Miejsce wyd. | Czerniowce |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczorem czwartego dnia po owych tragicznych wydarzeniach, jakiś stary woźnica, zakutany w obszerną opończę, zadzwonił do drzwi domu zajmowanego przez Perennę i polecił doręczyć mu list. Zaprowadzono go natychmiast do gabinetu na pierwsze piętro.
Znalazłszy się tam, zaledwie zdążył zdjąć z siebie płaszcz, rzucił się ku Perennie:
— Tym razem niema żartów, szefie! — zawołał, — Minęła już pora na kpiny! Trzeba zabierać swoje manatki i zmykać czemprędzej!
Don Luis, który zagłębiwszy się w fotelu palił spokojnie cygaro, zwlekał z odpowiedzią:
— Co wolisz, Mazeroux? Cygaro czy papierosa? — zapytał.
Mazeroux obruszył się.
— Aleź szef nie czyta chyba gazet?
— Mylisz się, Mazeroux.
— W takim razie sprawa powinna przedstawiać się panu jasno, tak, jak każdemu innemu! Od trzech dni, od chwili dokonania podwójnego samobójstwa, a raczej podwójnego mordu na osobach pani Fauville i Gastona Sauveranda, niema dziennika, w którymby nie można czytać takiego lub podobnego zdania: „I teraz, gdy inżynier Fauville, jego syn, jego żona i ich kuzyn Gaston Sauverand nie żyją, nic już nie dzieli don Luisa Perennę od dziedzictwa, pozostawionego przez Morningtona”. Czy rozumie pan, co to ma znaczyć? Zapewne, iż wybuch na bulwarze Suchet i rewelacye pośmiertne Fauville’a stały się przedmiotem rozmów i ludzie burzą się przeciw popełnionej przezeń zbrodni i nie wiedzą nawet, jak mają sławić pańską zdolność i przenikliwość, ale jest rzecz, która dominuje nad temi wszystkięmi rozmowami i dyskusyami. Oto ponieważ wszystkie trzy gałęzie rodu Rousselów już wymarły, któż pozostaje? Don Luis Perenna... W braku naturalnych spadkobierców, któż jest dziedzicem majątku? Znów don Luis Perenna!
— Zaiste, djabelny zbieg okoliczności!
— Oto co się mówi, szefie! Mówi się, że ta serya zbrodni nie może być prostym zbiegiem okoliczności, lecz że, przeciwnie, wskazuje na istnienie jakiejś kierującej woli, która zaczęła swą akcyę od zabójstwa Morningtona, a ma być uwieńczona zagarnięciem dwustu milionów! A chcąc dać tej woli jakieś imię, bierze się to, co znajduje się pod ręką, a zatem osobistość nadzwyczajną, sławną a zniesławioną, zagadkową i tajemniczą, wszechpotężną i wszechobecną, osobistość, która, będąc przyjacielem nieboszczyka Morningtona, od samego początku kieruje wydarzeniami, kombinuje, oskarża, rozgrzesza, każe aresztować, ułatwia ucieczkę, jednem słowem gmatwa całą tę sprawę dziedzictwa, u kresu której, o ile sprawa ta będzie poprowadzona według jej myśli, znajduje się w rezultacie zagarnięcie dwustu milionów! A osobistością tą jest don Luis Perenna, czy też małe budzący zaufanie Arseniusz Lupin, o którym trudno nie pomyśleć, gdy się staje wobec możliwości zdobycia fortuny, wynoszącej aż dwieście milionów.
— Dziękuję!
— Oto co się mówi, szefie i co ja właśnie powtarzam. Dopóki pani Fauville i Gaston Sauverand znajdowali się przy życiu, nie wiele myślano o tem, iż szef jest legataryuszem uniwersalnym Morningtona i jego rezerwowym spadkobiercą. Ale oni już nie żyją. Wobec tego — nieprawdaż? — trudno, aby ludzie nie zwrócili uwagi na fakt istotnie zastanawiający, iż przypadek, z taką uporczywością zdaje się służyć interesom don Luisa Perenny? Przypomina pan sobie maksymę jurydyczną: „ist fecit cui prodest”. Na czyją korzyść wychodzi zejście ze świata wszystkich spadkobierców z rodziny Roussel? Na korzyść doń Luis Perenny...
— Bandyta!
— Bandyta, jestto słowo, które Weber rzuca w kuluarach prefektury. Szef jest bandytą, a panna Levasseur pańską wspólniczką, i zaledwie ktoś śmie przeciw temu zaoponować! Prefekt policyi? Daremnie byłoby przypominać mu, że panu zawdzięcza dwukrotnie ocalenie życia i że pan oddał sprawiedliwości nieocenione usługi, które on pierwszy jest w stanie należycie ocenić. Daremnie byłoby zwracać się do prezydenta rady ministrów Valenglay’a, który — wiadomą jest rzeczą — szefowi sprzyja... Niestety, istnieje nietylko prefekt policyi! I nietylko prezydent rady ministrów! Istnieje jeszcze urząd bezpieczeństwa, istnieje sąd śledczy, dzienniki, a nadewszystko opinia publiczna, której trzeba dać satysfakcyę i która oczekuje, która domaga się schwytania winnego. Tym winnym ma być szef, albo Florentyna Levasseur. A raczej szef, oraz Florentyna Levasseur.
Don Luis przyjął te wszystkie wywody bez żadnego wrażenia. Mazeroux zapanował jeszcze chwilkę nad sobą, a nie mogąc doczekać się odpowiedzi, z gestem rozpaczliwym wreszcie wybuchnął:
— Szefie, czy szef wie, do czego mnie zmusza? Do sprzeniewierzenia się swoim obowiązkom! Tak jest! Dowiedz się więc, że jutro rano dostaniesz wezwanie do sędziego śledczego i po wyjściu od niego, bez względu na przebieg waszej rozmowy, odprowadzony będziesz do więzienia. Rozkaz już jest wydany. Oto co wrogowie szefa zdołali osiągnąć!
— O... do djabła!
— To jeszcze nie wszystko! Weber, którego pali chęć odpłacenia szefowi za kompromitacyę, zażądał rozstawienia posterunków dokoła tego domu aby szef nie mógł tak czmychnąć, jak się to stało z panną Levasseur. Za godzinę już tu będzie ze swymi ludźmi. I co szef na to powie?
Nie zmieniając wcale swej obojętnej pozy, don Luis uczynił znak ręką:
— Brygadyerze — rzekł — zajrzyj i zobacz co stoi pod kanapą, tam, pomiędzy oknami.
Don Luis mówił całkiem poważnie. Mazeroux instynktownie usłuchał rozkazu. Pod kanapą spostrzegł walizkę...
— Brygadyerze, za dziesięć minut, kiedy dam znak służbie, aby ułożyła się do snu, odniesiesz tę walizę na ulicę de Rivoli 143, gdzie wynająłem mały apartament pod nazwiskiem pana Lecoqa.
— Co to ma znaczyć, szefie?
— To znaczy, że od trzech dni, nie mając nikogo pewnego, komu mógłbym powierzyć odniesienie tej walizki, oczekiwałem twej wizyty.
— Pan ma zatem zamiar czmychnąć?
— Nie inaczej! Tylko poco miałem się spieszyć? Jeżeli umieściłem cię w prefekturze, to uczyniłem to po to, abym wiedział, co się tam przeciw mnie święci. Ponieważ istnieje niebezpieczeństwo, więc się przygotowuję.
I klepiąc po ramieniu brygadyera, który stał z miną coraz bardziej ogłupiałą, ozwał się do niego surowo:
— Widzisz, brygadyerze, że nie wielki to mozoł przebrać się za fiakra i sprzeniewierzyć się swoim obowiązkom. Zapytaj się swego sumienia, a jestem pewien, że oceni cię, jak na to zasługujesz.
Z dalszej rozmowy okazało się, że don Luis, rozumiejąc, iż śmierć pani Fauville i Sauveranda zmieniła sytuacyę, uważał za stosowne się ukryć. Jeżeli nie uczynił tego dotychczas, to tylko dlatego, iż spodziewał się otrzymać jakieś wiadomości od Florentyny, bądź listownie, bądź przez telefon. Ponieważ jednak panna Levasseur zachowywała milczenie, nie było żadnej racyi, aby don Luis ryzykował aresztowanie, które bieg wydarzeń czynił bardzo bliskiem.
I istotnie przewidywania don Luisa okazały się trafnemi. Następnego dnia Mazeroux znów zjawił się u niego w przebraniu na ulicy de Rivoli.
— Świetnie się szefowi udało — powiedział. — Już rano Weber wiedział, że ptaszek wymknął mu się z klatki. Nie daje jednak za wygrane. Zresztą trzeba przyznać, że sprawa wikła się coraz bardziej. W prefekturze nic już nie rozumieją. Nie wiedzą nawet, czy należy ścigać pannę Levasseur, czy można jej dać pokój? Zresztą szef musiał te rzeczy już czytać w dziennikach. Sędzia śledczy utrzymuje, że ponieważ Fauville sam pozbawił się życia i zgładził ze świata swego syna Edmunda, to panna Florentyna Levasseur nic niema wspólnego ze sprawą. Według niego sprawa z tej strony została zamknięta. Ba! gdyby tu miał głos tylko sędzia śledczy! A śmierć Gastona Sauveranda? Czyż nie jest rzeczą jasną jak słońce, że Florentyna współdziałała w tej sprawie, jak w wielu innych? Nie u niej-że to, w ósmym tomie Szekspira znaleziono dokumenty, mające związek z dyspozycyami Fauville’a odnośnie do owych listów i eksplozyi? A następnie..
Mazeroux urwał nagle, onieśmielony spojrzeniem don Luisa, rozumiejąc, że don Luis stoi bardziej niż kiedykolwiek po stronie tej panny, która winna czy niewinna budziła w nim ciągle ten sam ogień namiętności.
— Dobrze — rzekł — nie mówmy o tem! Przyszłość przyzna mi racyę, zobaczy pan.
I dni płynęły za dniami. Mazeroux przychodził jak mógł najczęściej, albo też telefonicznie dawał don Luisowi znać o wynikach prowadzonego śledztwa.
Śledztwo to było oczywiście daremne. Można było co najwyżej stwierdzić, że Sauverand, przed swem aresztowaniem usiłował, za pośrednictwem jednego z dostawców szpitalnych, wejść w korespondencyę z panią Fauville. Czyż należało przypuścić, że flakonik z trucizną, tudzież instrument służący do zastrzyknięcia trucizny, dostał się tam tą samą drogą? Niemożliwą rzeczą było to stwierdzić, jak również trudno było wykryć, w jaki sposób przeniknęły do celi Sauveranda wycinki gazet, donoszące o samobójstwie pani Fauville.
A następnie wciąż pozostawała niewyjaśnioną zasadnicza zagadka, niezgłębiona tajemnica owych nacięć, pozostawionych w jabłku. Wynurzenia pośmiertne Fauville’a uniewinniały jego małżonkę. A jednak zęby to pani Fauville zaznaczyły się na tym owocu. To, co nazywano zębami tygrysa, to były niezaprzeczenie jej zęby! A zatem?
Krótko mówiąc, wszyscy, jak się wyraził Mazeroux, brodzili wśród takiej gmatwaniny, że prefekt policyi, któremu testament polecał zgromadzić spadkobierców Morningtona najwcześniej w trzy, a najpóźniej w cztery miesiące po śmierci testatora, nagle zadecydował, aby zebranie to odbyło się jeszcze w ciągu bieżącego tygodnia, t. j. 9-go czerwca.
Spodziewał się w ten sposób skończyć z doprowadzającą go do rozpaczy sprawą, na tle której władze, powołane do wymiaru sprawiedliwości, okazywały tylko niezdecydowanie i dezoryentacyę.
Zależnie od okoliczności poweźmie się na tem zebraniu, jak myślał, jakąś decyzyę, dotyczącą spadku. Później zamknie się śledztwo i stopniowo zapanuje głuche milczenie nad monstrualną hekatombą spadkobierców Morningtona. O tajemnicy „zębów tygrysa” ludzie zwolna zapomną...
Rzecz osobliwa, iż te ostatnie dni, tak ożywione i gorączkowe, jak to ma się rzecz zazwyczaj w dniach, poprzedzających wielkie batalie — albowiem nie trudno było przewidzieć, że rozstrzygające to zebranie nie obędzie się bez wielkiej utarczki — don Luis przeżył spokojnie, siedząc w swym fotelu, ustawionym na balkonie przy ulicy de Rivoli, i paląc cygara lub też puszczając bańki mydlane, które prąd powietrza unosił w kierunku Tuileriów.
Mazeroux nie był w stanie tego zrozumieć.
— Głupieję na widok szefa! — mówił. — Szef ma wygląd taki spokojny i beztroskliwy!
— Jestem spokojnym i beztroskliwym, Alekandrze.
— Więc cóż się stało? Czy sprawa ta już szefa nie interesuje? Szef wyrzekł się już chęci wywarcia zemsty za panią Fauville i Sauveranda? Oskarżają szefa z całą otwartością, a szef w odpowiedzi na to puszcza sobie bańki z mydła?...
— Niema nic przyjemniejszego, Aleksandrze!
— Czy chce szef, abym powiedział co ludzie mówią? Otóż sądzą, że szef odnalazł już klucz do tej zagadki...
— Być może, Aleksandrze!
Nic nie było w stanie wytrącić don Luisa z równowagi. Jeszcze godziny upłynęły i nowe godziny potem minęły, a on nie ruszał się ze swego balkonu. Teraz nadleciały znów wróble, którym rzucał okruchy bułki. Istotnie, możnaby sądzić, że i dla niego sprawa zbliżała się do swego kresu, i że rzeczy rozwijają się jaknajpomyślniej.
Ale w dniu wyznaczonym na zebranie wszedł Mazeroux bardzo zmieszany z listem w ręku:
— To dla szefa — oświadczył. — List ten mnie został doręczony, ale z kopertą wewnętrzną, zaadresowaną do szefa... Jak to szef sobie wytłumaczy?
— Bardzo prosto, Aleksandrze! Nieprzyjaciel mój zna nasze zażyłe stosunki, a nie wiedząc gdzie mieszkam...
— Jaki nieprzyjaciel?
— Powiem ci to dziś wieczór...
Don Luis otworzył kopertę i czytał następujące słowa, nakreślone czerwonym atramentem:
„Jeszcze pora, Lupinie! Wycofaj się z walki! Jeśli tego nie uczynisz, to i tobie śmierć jest sądzona. Gdy będziesz sądził, że jesteś u celu, gdy ręką twoją sięgniesz, aby mnie schwytać i kiedy wydasz już okrzyk zwycięstwa, wtedy właśnie przepaść otworzy się pod twemi stopami. Miejsce twego zgonu jest już obrane. Zasadzka jest już gotowa. Miej się na baczności, Lupinie!”
Don Luis zaśmiał się.
— Nadeszło to w samą porę!
— Tak szef sądzi?
— Ależ tak, tak... I któż oddał ci ten list?
— Agent z prefektury, któremu list ten został wręczony, mieszka przy ulicy des Ternes, tuż obok domu, zamieszkiwanego przez oddawcę niniejszego listu. Zna on go dobrze. Przyzna więc szef, że fakt ten przedstawia pewne szanse?
Don Luis aż podskoczył z miejsca. Promieniał z radości.
— Gadaj zaraz, czy masz jakie informacye?
— Człowiek ten jest służącym w klinice przy ulicy des Ternes.
— Chodźmy więc! Nie mamy ani minuty do stracenia!
— To dobre sobie! Zaraz pana schwytają!
— Kpij sobie z tego! Dopóki nie było nic do czynienia, wyczekiwałem na balkonie i wypoczywałem, gdyż wiedziałem, że oczekuje mnie ciężka walka, ale teraz, gdy nieprzyjaciel zrobił głupstwo, gdy jestem na jego śladzie, ach, teraz nie miałoby sensu dłużej czekać. Idę naprzód! Huzia na tygrysa, Mazeroux!
Była godzina pierwsza po południu, gdy don Luis i Mazeroux przybyli do kliniki, znajdującej się przy ulicy des Ternes. Wyszedł na ich spotkanie służący. Mazeroux potrącił don Luisa łokciem. Był to niewątpliwie oddawca listu. Nie krył się on bynajmniej z tem, że rano był w prefekturze. Na zapytanie brygadyera dał odpowiedź twierdzącą.
— Z czyjego rozkazu pan tam chodził? — pytał Mazeroux.
— Na rozkaz pani przełożonej.
— Pani przełożonej?
— Tak jest. Do kliniki należy także dom zdrowia, znajdujący się pod kierownictwem pewnej zakonnicy.
— Czy można mówić z panią przełożoną?
— Oczywiście, ale nie teraz jeszcze, albowiem wyszła.
— Czy wróci?
— Ależ lada chwilkę można ją oczekiwać.
Służący wprowadził ich do poczekalni, gdzie upłynęła im na wyczekiwaniu przeszło godzina czasu. Byli bardzo zaintrygowani. Co miała z tem wszystkiem wspólnego ta zakonnica? Jaką rolę odgrywała w tej sprawie?
Ludzie, odwiedzający chorych, wchodzili i wychodzili. W milczeniu przemykały się również zakonnice oraz pielęgniarki w swych długich bluzach, spiętych w pasie.
— Spleśniejemy tu, szefie! — mruknął Mazeroux.
— Co ci się tak spieszy? Pilno ci do twej ukochanej?
— Tracimy tylko czas napróżno.
— Ja swego nie tracę. Zebranie u prefekta jest wyznaczone dopiero na godzinę piątą.
— Co szef powiada? Chyba szef nie mówi tego poważnie? Przypuszczam, że szef nie ma zamiaru asystować na tem zebraniu?
— Dlaczegóżby nie?
— Jakżeby? Wszak rozkaz...
— Rozkaz? Świstek papieru...
— Świstek papieru, który jednak być nim przestanie z chwilą, gdy szef zmusi władze sprawiedliwości do działania. Pańska obecność na tem zebraniu będzie uważana za prowokacyę...
— A moja nieobecność, będzie rozumiana jako przyznanie się do winy. Człowiek, który dziedziczy dwieście milionów, nie ukrywa się w dniu swego świtu. Otóż pod karą wyzucia mnie z mych praw spadkowych, trzeba, abym był na tem zebraniu.
— Szefie!
Nagle usłyszeli stłumiony okrzyk i jakaś kobieta w stroju pielęgniarki, przechodząca przez salę, zaczęła biegnąć, podniosła portyerę i znikła.
Don Luis zerwał się z miejsca, zaskoczony zjawiskiem, zmieszany i po kilku sekundach wahania rzucił się ku owej portyerze, pobiegł następnie korytarzem, gdzie natknął się na duże drzwi, obite grubo skórą. Drzwi te właśnie w tej chwili się zamknęły. Don Luis, wytrącony z równowagi, stracił tu jeszcze kilka sekund czasu, szukając drżącemi rękami klamki, a gdy je otworzył, znalazł się na samym dole schodów, prowadzących do ubikacyi gospodarczych. Czy wejść na te schody? Po prawej stronie schody tę prowadziły do suteren. Don Luis zszedł na dół, wpadł do kuchni i chwyciwszy mocno kucharkę za ramię wrzasnął rozwścieczony:
— Tędy przechodziła przed chwilą jedna z pielęgniarek?
— Panna Gertruda? Świeżo przyjęta...
— Tak... tak... prędko... potrzebują jej na górze...
— Kto?
— Do pioruna, gadaj, którędy wyszła?
— Wyszła... temi drzwiami...
Don Luis rzucił się we wskazanym kierunku, minął niewielką sieć i znalazł się na ulicy des Ternes.
— Ładne wyścigi! — zawołał Mazeroux, który się z nim tutaj połączył.
Don Luis przyglądał się badawczo ulicy. Z małego sąsiedniego placu, z placu św. Ferdynanda, wyruszał samochód.
— To ona! — rzekł. — Teraz już mi się nie wymknie!
Wynajął pierwszy lepszy wehikuł, który znalazł pod ręką, rzucając szoferowi rozkaz:
— Proszę jechać za tamtym autobusem w pięćdziesięciometrowej odległości.
Mazeroux rzucił pytanie:
— Czy to jest Florentyna Levasseur?
— Ona!
— Szczwana jest! — burknął brygadyer.
I z wzbierającą gwałtownością dodał:
— A szef wciąż zdaje się nic nie widzieć! Zaprawdę, że można być ślepym pod tym względem...
Don Luis nie dał żadnej odpowiedzi.
— Ależ, szefie, obecność Florentyny w tej klinice wskazuje jak dwa a dwa cztery, że ona to dała służącemu ów list z pogróżką przeciw tobie, a zatem niema już żadnych wątpliwości! Florentyna Levasseur kieruje całą tą sprawą! I niechaj szef przyzna, że wie o tem tak dobrze, jak i ja! Od dziesięciu dni, przez miłość ku tej kobiecie, szef uważa ją za niewinną, mimo wszelkie, obciążające ją dowody! Ale dzisiaj łuska spada szefowi z oczu! Widzę to! Jestem tego pewien! Prawda szefie, że się nie mylę? Teraz już szef widzi rzecz całą jasno?
Tym razem don Luis nie oponował. Z zaciśniętymi zębami, z okiem bystro wpatrzonem przed siebie, śledził autobus, który w tej właśnie chwiii zatrzymał się na rogu bulwaru Hausmanna.
— Stój! — rzucił rozkaz szoferowi.
Młoda pasażerka wysiadła. Po jej kostyumie pielęgniarskim można było rozpoznać, że jestto panna Levasseur. Rozejrzała się dookoła, jak człowiek, pragnący przekonać się, czy nie jest śledzony, poczem przesiadła się do innego pojazdu i kazała się wieść przez bulwar i ulicę Pepiniere na dworzec Saint-Lazare.
Don Luis widział zdaleka, jak wstępowała po schodach, wiodących na dworzec rzymski i zauważył ją jeszcze, stojącą przed okienkiem kasyera.
— Żwawo, Mazeroux! — rzekł — wyjmij swą legitymacyę i spytaj się kasyerki, jaki bilet wydała kupującej. Spiesz się, aby nie nadeszła inna pasażerka.
Mazeroux spełnił to polecenie i zwracając się do don Luisa, powiedział:
— Druga klasa do Rouen.
— Weź taki sam bilet.
Brygadyer usłuchał. Dowiedzieli się zaraz, że w tej chwili odchodzi pociąg pospieszny. Gdy znaleźli się na peronie, Florentyna wsiadała właśnie do jednego ze środkowych przedziałów.
Pociąg gwizdnął.
— Wsiadaj! — rozkazał don Luis, starając się ukryć jaknajlepiej. — Zatelegrafujesz do mnie z Rouen i wieczór się zobaczymy. Przedewszystkiem miej oczy otwarte. Staraj się, żeby ci się nie przemknęła między palcami. Ona jest silna fizycznie, wiesz o tem?
— Ale dlaczego szef nie jedzie wraz ze mną? Byłoby lepiej...
— To niemożliwe! Przed Rouen pociąg nie staje, a zatem nie mógłbym wrócić przed wieczorem, a wszak zebranie u prefekta odbędzie się o godzinie piątej.
— I pan chce tam być koniecznie?
— Bardziej niż kiedykolwiek. No... siadaj!
Popchnął go ku jednemu z ostatnich wagonów. Pociąg ruszył i wkrótce zniknął w tunelu.
Wtedy don Luis rzucił się na jedną z ławek w poczekalni i przesiedział tam ze dwie godziny, udając, że czyta dzienniki, ale mając oczy otwarte i umysł przytłoczony uporczywem pytaniem, które po raz już nie wiadomo który zjawiało się przed nim z coraz większą natarczywością:
— Czy Florentyna jest winną...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Była punktualnie godzina piąta, gdy drzwi gabinetu pana Desmalions’a otwarły się przed komendantem hrabią d’Astrignac’iem, panem Lepertuis’em i sekretarzem ambasady amerykańskiej. W tym właśnie momencie ktoś wszedł do przedpokoju i wręczył odźwiernemu bilet.
Odźwierny rzucił okiem na bilet i porozumiawszy się z grupką osób, znajdującą się w tymże przedpokoju, oświadczył krótko:
— Pan nie został na posiedzenie wezwany.
— To nic. Proszę zaanonsować don Luisa Perennę.
Jakodyby prąd elektryczny przeniknął obecnych, z pośród których jedna osoba wysunęła się naprzód:
Był to Weber.
Dwaj ci ludzie zmierzyli się wzrokiem, zaglądając sobie do głębi duszy. Don Luis uśmiechnął się z nieopisanym wdziękiem, Weber zaś był blady, drżały mu wargi z wściekłości i widocznem było, że czyni nadzwyczajny wysiłek, aby nad sobą zapanować.
Oprócz niego znajdowało się jeszcze w przedpokoju dwóch reporterów i czterech agentów.
— Do licha! — pomyślał don Luis. — Ci panowie dla mnie tu przybyli, ale zamieszanie, jakie wywołałem wśród nich pojawieniem się tutaj, dowodzi, iż przypuszczali, że nie będę miał odwagi tu się pokazać. Czy zechcą mnie aresztować?
Weber nie ruszał się z miejsca, ale na twarzy jego malowało się pewne zadowolenie, jakgdyby w duchu mówił: „Mam cię, ptaszku i już mi nie ujdziesz“.
Wtem wrócił odźwierny i wskazał drogę don Luisowi, który przedefilował przed Weberem z najwdzięczniejszym ukłonem i obdarzając równie przyjaznym uśmiechem innych agentów, wszedł do gabinetu prefekta.
Komendant hrabia d’Astrignac rzucił się zaraz ku niemu z wyciągniętemi rękami, zaświadczając w ten sposób, że wszystkie zasłyszane wersye nie były w stanie obniżyć szacunku, jaki żywił zawsze dla byłego legionisty Perenny. Pełne jednak rezerwy zachowanie się prefekta policyi było znamienne.
Prefekt nie przestawał przeglądać dokumentów i rozmawiać półgłosem z sekretarzem ambasady i notaryuszem.
Don Luis pomyślał:
— Mój kochany Lupinie! Ktoś wyjdzie stąd z branzoletkami żelaznemi na rękach. Jeśli nie będzie nim prawdziwie winny, to w takim razie ty będziesz go musiał zastąpić, mój stary! Życzę ci szczęścia!...
I przypomniał sobie początek swych przygód, kiedy to znalazł się w mieszkaniu Fauville’a i kiedy musiał, pod groźbą natychmiastowego aresztowania, wydać zbrodniarkę w ręce sprawiedliwości. I tak od początku aż do końca walki musiał, nie przestając walczyć z niewidzialnym wrogiem, wystawiać się na ciosy ze strony władz sprawiedliwości, nie będąc w stanie bronić się inaczej, jak tylko odnoszeniem zwycięstw! Po kolei, naglony atakami, znajdując się wciąż w niebezpieczeństwie, strącił w przepaść panią Fauville i Sauweranda, niewinne ofiary okrutnych praw walki. Czy więc stanie teraz oko w oko do walki z prawdziwym nieprzyjacielem, lub też sam w chwili decydującej polegnie?
Don Luis zatarł ręce z giestem człowieka peweqo siebie, tak, iż pan Desmalions nie mógł się oprzeć chęci rzucenia spojrzeń w jego stronę.
Don Luis miał wygląd człowieka, zażywającego rozkoszy nie zaprawionej żadnym piołunem i przygotowującego się do wychylenia jeszcze większego kielicha radości.
Prefekt policyi milczał jeszcze chwilę, jakgdyby zastanawiał się nad tem, co też może napawać tego potępieńca takiem zadowoleniem, poczem znów zaczął przeglądać dokumenty, aż wreszcie oświadczył:
— Zebraliśmy się tu, moi panowie, tak jak przed dwoma miesiącami, aby powziąć ostateczną uchwałę w sprawie testamentu Kosmy Morningtona. Pan Cacérés, attache peruwiański, nie przybędzie. Pan Cacérés, jak to istotnie głosi telegram, otrzymany przezemnie z Włoch, jest poważnie chory. Jego obecność nie jest zresztą konieczna. Nie brak więc tutaj nikogo... oprócz tych niestety, których prawa spadkowe byłyby przez to zebranie uświęcone, brak mianowicie spadkobierców Kosmy Morningtona...
— Brak tu jeszcze jednej osoby, panie prefekcie.
Pan Desmalions podniósł głowę. Słowa te padły z ust don Luisa. Prefekt zawahał się, po chwili jednak zapytał:
— I jakiejże to brak osoby?
— Zabójcy spadkobierców Morningtona.
I tym razem jeszcze don Luis, mimo oporu, jaki mu przeciwstawiono, zmuszał obecnych do liczenia się ze swą obecnością i podbijał ich swym wpływem. Chcąc nie chcąc, trzeba go było wysłuchać. Chcąc nie chcąc trzeba było dyskutować z nim, jak z człowiekiem, który jest wyrazicielem rzeczy niepojętych, ale możliwych, albowiem on je wypowiada!
— Czy pozwoli mi pan, panie prefekcie, przedstawić fakty tak, jak to wynikają one z sytuacyi obecnej? Będzie to dalszy ciąg i całkiem naturalna konkluzya posiedzenia, odbytego przez nas po wybuchu na bulwarze Suchet.
Milczenie prefekta oznaczało, iż don Luis mógł zabrać głos. Skorzystał z tego zaraz:
— Nie będę się długo rozwodził, panie prefekcie. Nie będę się długo rozwodził z dwóch racyi. Ponieważ zdobyliśmy już wynurzenia samego Fauville’a, oraz znamy monstrualną rolę, jaką on odegrał w tej sprawie, a następnie ponieważ prawda, mimo jej pozornego skomplikowania, jest w gruncie rzeczy prosta. Tkwi ona całkowicie w tem pytaniu, rzuconem przez pana, panie prefekcie, przy opuszczaniu ruin domu Fauville’a na bulwarze Suchet: „Jak to wytłómaczyć, że wynurzenia Hipolita Fauville’a nie wspominają ani słówkiem o spadku pozostałym po Morningtonie?”
— Wszystko tkwi tutaj, panie prefekcie! — ciągnął dalej don Luis.
— Hipolit Fauville nie wspomniał ani słówkiem o tym spadku. A ponieważ o nim nie wspomniał, to znaczy, że o nim nie wiedział. I jeżeli Gaston Sauverand mógł mi opowiedzieć całą tę tragiczną historyę, nie robiąc najmniejszej aluzyi do spadku, to znaczy, że spadek ten nie odgrywał w życiu i przejściach Gastona Sauveranda żadnej roli.
I on także przed temi wydarzeniami o istnieniu spadku nie wiedział, tak, jak nie wiedziała o nim Marya Anna Fauville, tak jak nie wiedziała o nim również panna Levasseur.
„Jest faktem niezaprzeczonym, że nienawiść jedynie kierowała czynami Hipolita Fauville’a. Cóż innego mogło być powodem, skoro miliony Morningtona przypadały nań na mocy prawa? i zresztą, gdyby chciał był korzystać z tych milionów, to nie zaczynałby od samobójstwa.
„A zatem mamy pewność, iż spadek nie odgrywał żadnej absolutnie roli w decyzyach i czynach Fauville’a.
„A jednak jedno po drugiem, z niewzruszoną regularnością, jakgdyby istotnie musieli paść w takim porządku kolejności, aby uzyskać prawo korzystania ze spadku, umarli Mornington, później Hipolit Fauville i Edmund Fauville, później Marya Anna Fauville, a wreszcie Gaston Sauverand! Najpierw posiadacz fortuny, a później jego spadkobiercy i to, powtarzam, w takim porządku, w jakim testament dawał im prawa do sięgnięcia po ten spadek!
„Nie jestto rzeczą osobliwą? I jakże nie przypuścić, że jest w tem wszystkiem jakaś myśl przewodnia? Jakże nie przypuścić, że nad tą straszną walką dominuje spadek i że poza nienawiścią i zazdrością niecnego Fauville’a istnieje jeszcze ktoś, obdarzony jeszcze straszliwszą energią, ktoś dążący do konkretnego celu i prowadzący na śmierć kolejno swe jakby ponumerowane ofiary, wszystkich nieświadomych aktorów dramatu, którego węzeł sam zawiązuje i rozwiązuje?
„Panie prefekcie, instynkt powszechny jest tak dalece w zgodzie ze mną, część policyi z Weberem na czele rozumuje w sposób tak identyczny z moim, że istnienie tej osobistości zarysuje się wkrótce jako pewnik w imaginacyi każdego śledzącego wypadki obywatela. Musi być ktoś, co reprezentuje myśl przewodnią, wolę i energię. Tym kimś mam być ja! Zresztą dlaczegóżby nie? Czyż nie jestem — warunek to nieodłączny, aby być zainteresowanym w popełnieniu mordu — czyż, powtarzam, nie jestem spadkobiercą Morningtona?
„Bronić się nie będę; Być może, iż czyjaś interwencya, być może, iż okoliczności zmuszają pana, panie prefekcie, do wydawania przeciw mnie zarządzeń niesprawiedliwych, ale nie wyrządzę panu ujmy, sądząc choćby przez jedną sekundę, iż pan mógłby przypuścić, że do popełnienia takiej zbrodni byłby zdolny człowiek, którego mogłeś osądzić według jego czynów, oglądanych na własne oczy od dwóch miesięcy!
„A jednak instynkt powszechny ma podstawę do oskarżania mnie, panie prefekcie. Oprócz inżyniera Fauville’a istnieje, niestety, ktoś winny i, niestety, ten winny dziedziczy spadek po Morningtonie. Ponieważ nie jestem dziedzicem tej fortuny, musi istnieć jakiś inny spadkobierca Morningtona. Jego to właśnie oskarżam, panie prefekcie!
„W ponurych tych wydarzeniach, rozgrywających się przed naszemi oczyma, nie mamy do czynienia, jak to chwilowo mogliśmy byli sądzić, jedynie z wolą nieżyjącego już człowieka. Nie z nieboszczykiem jedynie walczyłem przez cały ten czas, a walcząc niejednokrotnie czułem na swej twarzy tchnienie jakiejś żywej, a wrogiej mi istoty. I nieraz też poczułem na sobie „zęby tygrysa”, które usiłowały mnie rozszarpać. Nieboszczyk uczynił wiele, ale nie dokonał jeszcze wszystkiego. I czy sam dokonał tego, czego dokonał? Istota, o której mówię, byłaż tylko wykonawczynią jego rozkazów, czy też, była również wspólniczką, dopomagającą mu w jego przedsięwzięciu? Nie wiem! Ale jest rzeczą nie ulegającą wątpliwości, że ukrywający się poza plecami Fauville’a, działający dziś z poza jego grobu człowiek, jest kontynuatorem dzieła, które być może sam zainspirował i które, w każdym razie, chce na swoją korzyść wyzyskać, które śmiało prowadzi do ostatecznego zakończenia. A czyni to dlatego, iż wie o istnieniu testamentu Morningtona...
„I tego to człowieka oskarżam, panie prefekcie!
„Oskarżam go conajmniej o tę część występków i zbrodni, któremi nie można obarczać Fauville’a.
„Oskarżam go o włamanie się do biurka, w którem pan Lepertuis, notaryusz Morningtona, złożył testament swego klienta!
„Oskarżam go o podstępne wtargnięcie do mieszkania Morningtona i podstawienie mu, zamiast flakonika z substancyą, służącą mu do robienia koniecznych zastrzyknięć, naczynia z zabójczą trucizną.
„Oskarżam go o odegranie roli doktora, który stwierdził zgon Morningtona i wystawił fałszywe świadectwo!
„Oskarżam go o dostarczenie Hipolitowi Fauwille’owi trucizny, która z kolei zabiła inspektora Verota, później Edmunda Fauville’a, a następnie samego Fauville’a!
„Oskarżam go o uzbrojenie i skierowanie przeciw mnie ręki Gastona Sauveranda, który z jego porady i według jego wskazówek, trzykrotnie dokonał zamachu na moje życie i ostatecznie spowodował śmierć mojego szofera!
„Oskarżam go, iż korzystając ze stosunków, jakie sobie wyrobił w szpitalu Gaston Sauverand, celem komunikowania się z panią Fauville, dostarczył tej ostatniej flakonu z trucizną tudzież instrumentu do zastrzykiwania, który ułatwił jej wykonanie uplanowanego przez nią samobójstwa!
„Oskarżam go, iż w sposób jeszcze mi nieznany, ale przewidując nieunikniony skutek takiego aktu, dostarczył Gastonowi Sauverandowi wycinków z gazet, donoszących o samobójstwie pani Fauville.
„Reasumując to wszystko i pomijając nawet inne zbrodnie, jak naprzykład zgładzenie ze świata inspektora Verota oraz jego szofera, oskarżam go o pozbawienie życia Morningtona, Edmunda Fauville’a, Hipolita Fauville’a, Maryi Anny Fauville, Gastona Sauveranda, o zgładzenie ze świata wogóle tych wszystkich, którzy stawali pomiędzy milionami Morningtona a nim samym.
„I te ostatnie słowa, panie prefekcie, podkreślają jasno moje zapatrywania na tę sprawę. Jeżeli ktoś usunął ze swej drogi pięciu swych bliźnich, aby sięgnąć po jakieś miliony, to znaczy, że dokonanie tych mordów zapewniało mu w sposób wprost matematyczny posiadanie tych milionów. Zwięźle się wyrażając, jeżeli ktoś pozbawia życia milionera i jego czterech spadkobierców, składa tem samem dowód, iż sam jest piątym z rzędu spadkobiercą milionów. Za małą chwilkę człowiek ten tutaj się zjawi”.
— Jakto?
Ten okrzyk prefekta był całkiem spontaniczny. Zapomniał on o całej argumentacyi tak potężnej a zwięzłej, o wszystkich tak przekonywujących wywodach don Luisa Perenny i myślał tylko o zdumiewającej zapowiedzi, która padła w tej chwili.
Don Luis zaś nie omieszkał pośpieszyć z odpowiedzią:
— Panie prefekcie, ta zapowiedziana wizyta jest jaknajściślejszą konkluzyą wniesionych przezemnie oskarżeń. Zechce pan sobie przypomnieć, że testament Morningtona brzmi wcale nie dwuznacznie, iż prawa spadkowe będą uznane o tyle tylko, o ile spadkobierca weźmie udział w dzisiejszem zebraniu...
— A jeśli nie przyjdzie? — zagadnął prefekt, dowodząc samą treścią swego pytania, że przeświadczenie don Luisa ma mało widoków urzeczywistnienia.
— On przyjdzie, panie prefekcie! W przeciwnym razie cała ta sprawa nie miałaby żadnego wogóle sensu. Zredukowana tylko do zbrodni i czynów Fauville’a, stałaby się jedynie głupiem dziełem szaleńca. Sprawa ta, doprowadzona aż do zabójstwa pani Fauville i Gastona Sauveranda, wymaga, jako nieuniknionego rozwiązania, zjawienia się tu pewnej osobistości, która, będąc ostatnim członkiem rodziny Roussel z Saint-Etienne i tem samem dziedzicem, w całej rozciągłości tego słowa, fortuny pozostałej po Morningtonie, dziedzicem, wyprzedzającym także mnie w prawach spadkowych, zjawi się tu, aby zażądać dwustu milionów, zdobytych w sposób tak straszliwie zuchwały.
— A jeżeli osoba ta się nie zjawi? — zagadnął z większym jeszcze naciskiem pan Desmalions.
— W takim razie, panie prefekcie, będzie to oznaczało, że ja jestem winnym i nie pozostanie panu nic innego, jak mnie aresztować. Dziś, między godziną piątą a szóstą, powinien pan mieć w tym pokoju wobec siebie człowieka, który zamordował spadkobierców Morningtona. Po ludzku rzecz biorąc jest rzeczą niemożliwą, aby mogło stać się inaczej... W konsekwencyi zatem, w każdym razie, sprawiedliwość będzie miała satysfakcyę. „On”, albo ja — dylemat jest całkiem prosty.
Part Desmalions umilkł. Przejęty troską ruszał wąsami i kręcił się dokoła stołu. Było rzeczą widoczną, iż powstawały w jego umyśle wątpliwości, sprzeciwiające się takiemu przypuszczeniu. W końcu mruknął, jakby mówiąc do samego siebie:
— Nie... nie... bo wreszcie jak sobie wytłómaczyć to, że ten człowiek czekał aż do obecnej chwili na reklamowanie swych praw spadkowych?
— Być może przypadek, panie prefekcie... jakaś przeszkoda... lub — alboż to wiemy? — perwersyjne pragnienie doświadczenia silniejszej emocyi. A następnie, zechciej pan sobie przypomnieć, panie prefekcie, z jaką drobiazgowością, z jak subtelnem umechanizowaniem cała ta sprawa została wykombinowana. Każde wydarzenie zaczęło się rozgrywać ściśle, co do minuty, według planu, obmyślonego przez Fauville’a. Czyż nie możemy więc przypuścić, że jego spólnik pozostaje nadal pod wpływem tej samej metody i że ujawni się nam dopiero w ostatniej chwili?
Nie bez wzburzenia pan Desmalions wykrzyknął:
— Nie, nie, po tysiąc razy nie, to jest niemożliwe! Jeśli egzystuje wogóle istota podobnie monstrualna, aby była w stanie dopuścić się podobnych zbrodni, to byłaby ona na tyle mądra, że nie wydałaby się dobrowolnie w nasze ręce.
— Zjawiając się tu, panie prefekcie, osoba ta nie będzie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie jej zagraża, albowiem nikomu nawet na myśl nie przyszło, że osoba taka może istnieć. A zresztą, cóż ryzykuje właściwie?
— Co ryzykuje? Wszak jeżeli istotnie dopuściła się tych zbrodni...
— Nie dopuściła się ich, panie prefekcie, lecz ukartowała rzecz tak, iż kto inny się ich dopuścił, a w tem jest wielka różnica. I pan zrozumie teraz na czem polega nieprzewidziana siła tego człowieka. Człowiek ten nie działa sam. Od chwili, gdy prawda stanęła mi przed oczyma, udało mi się wykryć stopniowo jego wszystkie środki działania i odsłonić mechanizm, którym kieruje oraz podstępy, których używa. On nie działa sam jeden! Sposób jego działania przedstawi się panu jako identyczny przy badaniu wszystkich, popełnionych przezeń zbrodni. Napozór Mornington umarł z powodu źle dokonanego zastrzyknięcia, w istocie jednak ktoś inny zastrzyknął mu truciznę. Napozór inspektor Verot został pozbawiony życia przez Hipolita Fauville’a, w istocie jednak ktoś inny obmyślił zbrodnię; ktoś inny przekonał Fauville’a, iż Verota należy zgładzić ze świata i ktoś inny pokierował ręką Fauville’a. I tak samo napozór Fauville pozbawił życia swego syna i sam popełnił samobójstwo, i pani Fauville również popełniła samobójstwo, i Gaston Sauverand także popełnił samobójstwo, ale w rzeczywistości ktoś inny pragnął ich śmierci, ktoś inny doprowadził ich do samobójstwa i dostarczył im odpowiednich narzędzi i środków. Tak oto przedstawia się metoda postępowania tego człowieka, panie prefekcie, tak się przedstawia ów człowiek.
I głosem jeszcze cichszym, jakby z wahaniem dorzucił:
— Przyznaję, że nigdy jeszcze, w ciągu swego życia, które jednak obfitowało w przygody, nigdy nie natknąłem się na straszliwszego przeciwnika, na wroga, działającego z bardziej szatańskiem wirtuozowstwem i bardziej jasnowidzącą psychologią.
Słowa te wywołały wśród obecnych wciąż wzrastające podniecenie. Mieli oni wrażenie, iż widzą owa niewidzialną postać. W imaginacyi ich postać ta nabierała żywych kształtów. Oczekiwano jej nadejścia. Dwukrotnie już don Luis zwracał się ku drzwiom i nasłuchiwał...
— Bez względu na to, czy działa on sam lub za pośrednictwem innych osób, z chwilą gdy wpadnie w ręce sprawiedliwości...
— Sprawiedliwość nie łatwo sobie z nim poradzi, panie prefekcie — przerwał Perenna. — Człowiek tego rodzaju musiał wszystko przewidzieć, nawet swoje aresztowanie, nawet ciążące na nim podejrzenia, a przeciw niemu nie będzie można z niczem innem wystąpić, jak tylko z zarzutami natury moralnej, nie zaś z jakiemikolwiek dowodami.
— Więc?...
— Więc, panie prefekcie, sądzę, że należy akceptować jego wyjaśnienia, jako całkiem naturalne i nie podawać ich w wątpliwość. Główną rzeczą jest poznać go. Później — a zdarzy się to niedługo — będzie pan mógł go zdemaskować.
Prefekt policyi nie przestawał spacerować dokoła stołu. Komendant d’Astrignac przyglądał się Perennie, którego zimną krwią był zachwycony. Notaryusz i sekretarz ambasady objawiali zdenerwowanie. I istotnie nic nie było bardziej denerwującego, jak to pytanie: czy ohydny ten zbrodniarz zjawi się tu przed nimi?
— Chwilkę spokoju! — ozwał się prefekt, przerywając nagle swój spacer.
Ktoś mijał właśnie przedpokój...
Ktoś pukał...
— Proszę wejść!
Wszedł odźwierny. Trzymał tacę w rękach.
Na tacy znajdował się list oraz bilet wizytowy objaśniający cel wizyty.
Pan Desmalions rzucił się naprzód.
Gdy wyciągał rękę po list zawahał się na małą chwilę. Był bardzo blady. Zapanowawszy rychło nad sobą, wziął list i bilet.
— Ach! — wykrzyknął w najwyższem zdumieniu.
Zwrócił oczy na don Luisa, zastanowił się, poczem rzucił odźwiernemu pytanie:
— Czy ta osoba jest tutaj?
— W przedpokoju, panie prefekcie.
— Skoro tylko zadzwonię, wprowadzisz ją.
Odźwierny wyszedł.
Pan Desmalions stał jak wryty przed swojem biurkiem. Po raz drugi don Luis skrzyżował swoje spojrzenie ze spojrzeniem prefekta i ogarnął go niepokój. Co się właściwie stało?
Nagłym ruchem prefekt rozerwał kopertę, rozłożył list i począł czytać.
Śledzono każdy jego giest, najbłachszą zmianę wyrazu jego twarzy. Czy przepowiednia Perenny się sprawdzi? — myślano. — Czy piąty spadkobierca upomni się o swe prawa spadkowe?
Po przeczytaniu pierwszych słów listu, prefekt podniósł głowę i zwracając się do don Luisa, mruknął:
— Miałeś pan racyę. Mamy do czynienia z reklamacyą praw spadkowych.
— Kto o te prawa się dopomina? — nie mógł powstrzymać się od tego pytania Perenna.
Pan Desmalions nie dał jednak żadnej odpowiedzi. Kończył odczytywanie listu. Później przeczytał go po raz wtóry, zastanawiając się jak człowiek, ważący każde słowo. W końcu przeczytał go na głos:
„Panie prefekcie! Dzięki przypadkowej korespondencyi dowiedziałem się o istnieniu nieznanego spadkobiercy rodziny Roussel. Dziś dopiero mogłem zdobyć konieczne dokumenty, stwierdzające identyczność tej osoby i w ostatnim dopiero momencie, wskutek niespodziewanych przeszkód, jestem w stanie przesłać je panu i to za pośrednictwem osoby, której one dotyczą. W poszanowaniu tajemnicy, która nie do mnie należy i pragnąc pozostać poza sprawą, w którą zamieszana zostałam przypadkowo, proszę pana, panie prefekcie, o wybaczenie, że nie uważałam za stosowne położyć pod listem niniejszym swego podpisu”.
A zatem Perenna widział rzeczy jasno i wydarzenia usprawiedliwiały jego przepowiednię. W terminie przezeń wskazanym ktoś się jednak zgłaszał. Reklamowanie praw spadkowych nastąpiło w porę. I nawet sposób, w jaki rozgrywały się te wypadki, ścisła, co do minuty, punktualność tych wydarzeń, przypominały zadziwiająco mechaniczną akuratność, dominującą nad całokształtem tej sprawy.
Pozostawała teraz rzecz najważniejsza. Należało dowiedzieć się, kto był tym nieznajomym, ewentualnym spadkobiercą i w dalszej konsekwencyi, kto był jednocześnie pięcio, czy sześciokrotnym mordercą? Osobnik ten oczekiwał w sąsiednim przedpokoju. Jedna cienka ściana kryła go jeszcze przed oczami obecnych. Zaraz tu się zjawi. Zaraz go zobaczą...
Nagle prefekt zadzwonił.
Upłynęło kilka sekund strasznego, nerwowego napięcia.
Rzecz osobliwa, iż pan Desmalions me spuszczał z oczu Perenny... Ten zaś całkowicie panował nad sobą, jakkolwiek w głębi duszy był mocno zaniepokojony.
Pchnięto drzwi.
Odźwierny zrobił komuś miejsce do przejścia.
Weszła... Florentyna Levasseur...