Zęby tygrysa (1924)/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zęby tygrysa |
Rozdział | Eksplozya na bulwarze Suchet |
Data wyd. | 1924 |
Druk | J. Filipescu |
Miejsce wyd. | Czerniowce |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Dents du tigre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Desmalions wziął list nic nie rozumiejąc, i spojrzał następnie na sufit.
Perenna pospieszył z wyjaśnieniem:
— Niema w tem nic nadprzyrodzonego, nie są to żadne czary i jakkolwiek nikt nie rzucił listu tego z góry, jakkolwiek niema wcale dziury w suficie, to jednak fenomen ten da się łatwo wytłumaczyć.
Ach, bardzo łatwo! — oświadczył z niedowierzaniem prefekt.
— Tak, panie prefekcie! Wszystko to przybiera charakter eksperymentu prestidigitatorskiego, skomplikowanego do ostateczności i prawie z zamiłowania. Otóż twierdzę, że jestto sprawa bardzo prosta i straszliwie zarazem tragiczna. Panie brygadyerze, proszę odsłonić firanki i wpuścić tu jaknajwięcej światła.
Podczas, gdy Mazeroux spełniał ten rozkaz, podczas gdy pan Desmalions spoglądał na list, którego treść zresztą nie miała wielkiej wagi i była jedynie potwierdzeniem poprzednich listów, don Luis wziął podwójną drabinę, pozostawioną przez robotników w kącie, ustawił ją w pośrodku pokoju i począł na nią wstępować.
Stanąwszy na najwyższych szczeblach, mógł dosięgnąć aparatu elektrycznego żyrandola.
Żyrandol ten składał się z wielkiej, złoconej obręczy miedzianej, pod którą zwieszały się kryształowe ozdoby. Trzy palniki znajdowały się wewnątrz, umieszczone w trzech kątach miedzianego trójkąta, ukrywającego druty.
Perenna wydobył te druty na zewnątrz, a przeciąwszy je, począł odkręcać aparat. Chcąc jednak tego dokonać, musiał przy pomocy młotka obłupać plafon dokoła haków, podtrzymujących żyrandol.
— Pomogę panu! — zaofiarował się Mazeroux
To rzekłszy, brygadyer wszedł na drabinę, poczem obadwaj ujęli żyrandol, który okazał się cięższym, niż być powinien i złożyli go ostrożnie na stole.
Na pierwszy rzut oka dostrzeżono, ze ponad palnikiem żyrandola znajdowało się coś w rodzaju metalowej skrzynki o bokach dwudziestocentymetrowej szerokości, która to skrzynka, umieszczona w głębi sufitu i wskutek tego niewidoczna, zmusiła don Luisa do rozbicia plafonu.
— Co to ma znaczyć, do djabła?! — wykrzyknął pan Desmalions.
— Zechciej pan sam otworzyć, panie prefekcie. Skrzynka ta posiada pokrywkę — odrzekł Perenna.
Prefekt podniósł pokrywkę i wewnątrz skrzynki ujrzał kółka, sprężyny, mechanizm wielce skomplikowany i bardzo podobny do wewnętrznego urządzenia zegara.
— Pozwoli pan, panie prefekcie? — zapytał don Luis.
Otrzymawszy zezwolenie prefekta, don Luis wyjął mechanizm i skonstatował, że pod spodem znajdował się drugi mechanizm, połączony z pierwszym jedynie przy pomocy trybów dwóch kółek, i że podobny był do automatycznych aparatów, rozwijających drukowane wstęgi.
Na samym spodzie metalowej skrzynki znajdowała się szpara, wycięta w półkole w metalu, w tem właśnie miejscu, gdzie zewnętrzna strona spodu skrzynki stykała się z sufitem. Na skraju tej szpary znajdował się list, gotowy do wypuszczenia na zewnątrz.
— Ostatni z pięciu listów! — oświadczył don Luis. — I bezwątpienia stanowiący dalszy ciąg denuncyacyi. Zauważył pan, panie prefekcie, że pierwotnie kandelaber posiadał jeszcze jeden, centralny palnik, który został usunięty wówczas, gdy przygotowywano go do przejmowania i wysyłania listów.
Kontynuując swe wyjaśnienia, don Luis precyzował je coraz dokładniej:
— A zatem cała serya tych listów była umieszczona tam w głębi. Sprytnie urządzony mechanizm, wprowadzony w ruch przez urządzenie zegarowe, chwytał listy jeden po drugim i w oznaczonej godzinie wsuwał je w szparę ukrytą między palnikami żyrandola, wyrzucając je następnie nazewnątrz.
Dokoła don Luisa zapanowało milczenie. Na twarzach obecnych malowało się nawet pewnego rodzaju rozczarowanie. Wszystko to było istotnie bardzo pomysłowe, ale oczekiwano czegoś więcej, niż mechanicznej funkcyi, mimo, iż i tej wcale nie przewidywano.
— Cierpliwości, panowie! Obiecałem panom coś, co okropnością swoją przewyższa wszelką imaginacyę. I nie sprawię wam zawodu.
— Być może — oświadczył prefekt policyi — zgadzam się na to, że listy mogły się ukazywać we wskazany przez pana sposób, ale pominąwszy, że wiele jeszcze innych punktów pozostaje niewyjaśnionych, istnieje jeden punkt przedewszystkiem, który wydaje mi się niezrozumiałym. W jaki sposób zbrodniarze ci mogli spreparować ów żyrandol w podobny sposób? W jaki sposób w domu strzeżonym przez policyę, w pokoju strzeżonym dniem i nocą, mogli oni, niedostrzeżeni przez nikogo, wykonać podobną pracę?
— Odpowiedź jest łatwa, panie prefekcie. Praca ta była wykonana wówczas, gdy dom ten nie był strzeżony przez policyę.
— A zatem przed popełnieniem zbrodni?
— Tak jest, przed popełnieniem zbrodni.
— Kto mi jednak udowodni, że tak istotnie było, jak to pan przedstawia?
— Pan sam już udzielił sobie odpowiedzi na to pytanie, panie prefekcie. Ponieważ było rzeczą niemożliwą, ażeby stać się to mogło inaczej.
— Ależ mów pan wreszcie! — wykrzyknął pan Desmalions rozdrażniony. — Jeśli posiada pan materyał do jakich poważnych rewelacyi, to proszę nie zwlekać!
— Lepiej będzie, panie prefekcie, jeśli pan dojdzie do prawdy tą samą drogą, którą ja doszedłem. Gdy się zna tajemnicę ukazywania się listów, to prawda ta jest bliższą, aniżeli się mniema i byłbyś pan już wymienił nazwisko zbrodniarza, gdyby ohyda jego zbrodni nie odsunęła od niego wszelkich podejrzeń.
Pan Desmalions przyjrzał się Perennie uważnie. Znał on wagę każdego słowa, wygłoszonego przez don Luisa i doświadczał uczucia istotnego niepokoju.
— Więc, według pana — powiedział — te listy, które oskarżają panią Fauville i Gastona Sauveranda, zostały umieszczone tam w tym jedynie celu, ażeby ich zgubić oboje?
— Tak, panie prefekcie.
— A ponieważ umieszczono je tam przed popełnieniem zbrodni, przeto spisek ten został ukartowany przed zbrodnią?
— Tak, panie prefekcie, przed zbrodnią! Z chwilą gdy się przyjmie za pewnik niewinność pani Fauville i Gastona Sauveranda, to, ponieważ wszystko ich oskarża, przyjdzie się do wniosku, że wszystkie te oskarżenia wynikają z seryi okoliczności umyślnie stworzonych. Wyjście pani Fauville owego wieczoru, poprzedzającego zbrodnię, jest — machinacyą! Niemożliwość wskazania przez nią sposobu użycia swego czasu w chwili dokonywania zbrodni, to także machinacya. Jej niewytłumaczony spacer od strony ulicy Muette i promenada jej kuzyna Sauveranda pod domem Fauvillów, jest również — machinacyą! Nacięcia zębów na jabłku, zębów pani Fauville, są także machinacyą i to najpiekielniejszą ze wszystkich. Powiadam panu, że wszystko zostało ukartowane zawczasu, wszystko przygotowane, odważone, ponumerowane. Każde wydarzenie rozgrywa się o przepisanej godzinie. Nic nie pozostawiono przypadkowi. Jest to dzieło obmyślone w najdrobniejszych szczegółach, godne najzdolniejszego robotnika, tak solidne, że wpływy zewnętrzne nie były w stanie go wykoleić i że cały ten mechanizm funkcyonował aż do dzisiejszego dnia dokładnie, precyzyjnie, bez żadnych odchyleń. Patrz pan! Funkcyonował tak, jak ów zegar zamknięty w tej skrzynce, a będący najdoskonalszym symbolem całej tej sprawy i jednocześnie najsprawiedliwszem wyjaśnieniem jej, albowiem już przed popełnieniem zbrodni listy, denuncyujące rzekomych jej wykonawców, zostały oddane na pocztę, a następnie ukazywały się nam tutaj w dniach i godzinach z góry przewidzianych.
Pan Desmalions zagłębił się w myślach, poczem rzekł:
— Jednak w tych listach, pisanych przez pana Fauville’a, oskarża on swoją małżonkę!
— Oczywiście!
— Musimy zatem przypuścić, że albo miał powód do podobnych oskarżeń, albo też mamy do czynienia z listami sfałszowanemi?
— Listy te nie są sfałszowane! Wszyscy eksperci uznali w nich pismo Fauville’a...
— A zatem?
— Zatem...
Don Luis nie dokończył swej odpowiedzi i pan Desmalions jeszcze dokładniej czuł dokoła siebie tchnienie prawdy.
Reszta obecnych również milczała, pogrążona w podobnym co on niepokoju.
— Nie rozumiem... — mruknął po chwili prefekt.
— Ale rozumie pan, panie prefekcie, że jeżeli przesyłanie tych listów stanowiło integralną część machinacyi uknutych przeciw pani Fauville i Gastonowi Sauverandowi, to znaczy, że treść ich była obliczona na ich zgubę!
— Co? Co? Co pan mówi?
— Mówię to, co powiedziałem. Z chwilą, gdy stwierdziliśmy ich niewinność, wszystko to, co ich oskarża, jest tylko uknutym przeciw nim spiskiem i... niczem więcej.
I znów nastąpiło głębokie milczenie. Prefekt policyi nie ukrywał swego zmieszania. Oświadczył on, recytując wolno każde słowo i wpatrując się badawczo w Perennę:
— Ktokolwiek jest winnym, nie znam nic straszliwszego od tego dzieła nienawiści.
— Jestto dzieło jeszcze bardziej nieprawdopodobne, aniżeli pan, panie prefekcie, jest w stanie sobie to wyobrazić — rzekł Perenna, ożywiając się coraz bardziej. — I jestto nienawiść, której ohydy nie jest pan w stanie ocenić, nie znając treści spowiedzi Sauveranda. Ja mogę ją ocenić, albowiem wysłuchałem zmierzeń tego człowieka i od tej pory refieksye moje zwróciły się jedynie w kierunku głównych motywów tej nienawiści.
„Któż więc mógł tak nienawidzieć? W jakim celu pani Fauville i Sauverand mieli paść tutaj ofiarą? I któż to jest ową niepojętą osobistością, której przewrotny umysł spowił te dwie ofiary łańcuchami o takiej potężnej mocy?
„I inna myśl jeszcze kierowała moim umysłem, myśl, którą powziąłem już dawniej, która już kilkakrotnie pukała do mojej świadomości i o czem zresztą wspominałem brygadyerowi Mazeroux. Uderzał mnie mianowicie matematyczny zaiste charakter ukazywania się tych listów. Powiedziałem sobie, że podobnie poważne atuty nie mogą być wtrącane w wir walki w okresach stałych bez zasadniczej po temu konieczności i racyi. Gdyby miano tu do czynienia z interwencyą ludzką, to bylibyśmy raczej — nieprawdaż? — świadkami właściwej ludziom nieregularności, zwłaszcza od chwili, gdy sprawiedliwość zajęła się sprawą tych listów i asystowała przy ich pojawianiu się. Otóż mimo wszelkich przeszkód listy nie przestawały się pojawiać, jakgdyby istotnie nie mogły były się nie pojawiać... I tak stopniowo zaczynałem rozumieć sposób przesyłania denuncyatorskich piśmideł. Było rzeczą jasną, że musiały one nadchodzić w sposób mechaniczny, przy pomocy jakiegoś niewidzialnego aparatu, uregulowanego raz na zawsze, a działającego z regularnością prawa fizycznego. Nie było tu już decyzyi i świadomej woli ludzkiej, lecz poprostu materyalna konieczność.
Starcie się tych dwóch idei, idei nienawiści, prześladującej niewinnych i idei siły mechanicznej, służącej celom tego osobnika, który nienawidził, otóż starcie się tych dwóch idei wykrzesało wreszcie małą iskierkę. Idee te, zestawione z sobą, skombinowały się wzajemnie w moim umyśle i przypomniały mi, że wszak Hipolit Fauville był z zawodu inżynierem.
Słuchano wyjaśnień Perenny z uczuciem bolesnego, przytłaczającego niepokoju. Prawda, wyłaniająca się stopniowo z ciemności, w jakie spowity został ten dramat, miast działać uspokajająco, przeciwnie, jątrzyła serca obecnych aż do głębi.
Pan Desmalions próbował oponować.
— Jakkolwiek listy przychodziły wprawdzie w dniach z góry określonych, to jednak proszę zwrócić uwagę na to, iż godzina pojawiania się ich ulegała wahaniom, za każdym razem.
— Ulegała wahaniom jedynie w zależności od sposobu, w jaki nad pojawianiem się listów czuwaliśmy. Nie ukazywały się one mianowicie przy świetle i to był właśnie szczegół, który posłużył mi za klucz do rozwiązania zagadki. Jeżeli listy mogły się ukazywać tylko w ciemności, znaczy to — z tego możemy sobie obecnie zdać sprawę — że jakiś dyspozytyw utrudniał im wyjście w czasie palącej się elektryczności, a musiał on być kierowany mechanizmem, znajdującym się wewnątrz. Żadne inne wyjaśnienie nie jest możliwe. Mamy do czynienia z aparatem automatycznym, który dzięki działaniu mechanizmu zegarowego wydaje listy oskarżające, jakiemi jest naładowany, tylko o takiej lub owakiej godzinie, na którą został aparat nastawiony i tylko wówczas, gdy światło nie było zapalone. Aparat ten mamy oto przed sobą. Niema żadnych wątpliwości, że eksperci będą podziwiać pomysłowość jego twórcy i że potwierdzą moje wyjaśnienia. Ale czy nie mam już teraz prawa, teraz, gdy aparat ten znalazł się w naszych rękach, gdy wiemy, że zawiera on listy, pisane przez Fauville’a, czyż nie mam prawa powiedzieć teraz, że został on skonstruowany przez samego Fauville’a, który był wszak inżynierem elektrotechnikiem?
Jeszcze raz, jak zmora, zjawiało się nazwisko Fauville’a, ale w znaczeniu coraz bardziej zdeterminowanem. Najpierw mówiło się o Fauville’u, później o Fauville’u-inżynierze, a w końcu o Fauville’u-elektrotechniku. I oto postać właściwego zbrodniarza ukazywała się w coraz dokładniejszych konturach i przenikała ludzi, przyzwyczajonych wszak do najosobliwszych deformacyi zbrodniczych, dreszczem przerażenia. Prawda nie błąkała się teraz dokoła nich. Walczono już z nią, jak się walczy z niewidzialnym przeciwnikiem, który jednak ściska za gardło i obala.
Prefekt policyi, reasumując odniesione wrażenia, ozwał się głucho:
— A więc nieboszczyk Fauville pisał te listy w tym celu, aby zgubić swą małżonkę?
— Tak jest.
— Małżonkę i człowieka, który ją kochał?
— Nie inaczej!
— W takim razie...
— W takim razie?
— Wiedząc z jednej strony, ze był zagrożony mordem, pragnął, aby w razie urzeczywistnienia tej groźby, jego małżonka wraz ze swym przyjacielem zostali oskarżeni?
— Nie inaczej!
— I ażeby się pomścić za ich miłość, aby nasycić swą nienawiść, chciał aby cały snop poszlak wskazał na nich, jako na winnych zbrodni, której padł ofiarą?
— Nie inaczej! — powtórzył znów Perenna.
— Do tego stopnia... do tego stopnia, że Fauville, w pewnej części swego przeklętego dzieła, stał się... jakby to powiedzieć?... stał się wspólnikiem swego mordercy. Drżał przed śmiercią... Walczył z nią o życie... Ale urządził rzecz tak, ażeby śmierć jego nasyciła jego nienawiść. Tak się sprawa przedstawia, nieprawdaż? Czy tak?
— Prawie tak, panie prefekcie! Pan przebiega teraz myślą te same etapy, które ja już przebiegłem i podobnie jak ja waha się, gdy przychodzi stwierdzić ostateczną prawdę, nadającą dramatowi cały jego ponury charakter i która czyni zeń dramat przerastający proporcye ludzkiego czynu.
Prefekt w odruchu nagłego protestu uderzył w stół obydwiema pięściami.
— Absurd! — wykrzyknął. — Naiwna hypoteza! Pan Fauville zagrożony mordem i kombinujący zgubę swej żony z tym machiawelskim uporem?!... Wolne żarty, panie! Człowiek, który zgłosił się do mego gabinetu, człowiek, którego pan wówczas widział, myślał tylko o jednej rzeczy, aby uratować swe zagrożone życie! Jedną był ogarnięty obawą, obawą śmierci! Nie są to bynajmniej warunki, wśród których można konstruować mechanizm i zastawiać potrzask... zwłaszcza, jeżeli ten potrzask może mieć jakąś wartość tylko wówczas, gdy się padnie ofiarą morderstwa. Wyobraź pan sobie Fauville’a konstruującego swój aparat, wkładającego osobiście adresowane do siebie listy, napisane już na trzy miesiące przedtem, układającego rzecz w taki sposób, aby jego małżonka okazała się winną zbrodni i mówiącego: „Oto w razie, gdybym został zamordowany, jestem spokojny, gdyż żona moja będzie aresztowana”. Nie, panie, coś podobnego nie da się zrozumieć, ani wytłumaczyć. Chyba, że... chyba że się jest pewnym swego zamordowania! Chyba, że się ów mord z góry akceptuje?! Możnaby w takim razie powiedzieć, że się jest w zmowie ze swym mordercą i że się poddaje pod jego nóż szyję! Znaczyłoby to wreszcie...
Przerwał, jakgdyby sam był zdumiony własnemi słowy. Reszta obecnych przysłuchiwała się w milczeniu. Wszyscy wysnuwali ze zdań usłyszanych, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, konkluzyę istotnie w nich zawartą, którą jednak z pewnym wysiłkiem ignorowali.
Don Luis nie spuszczał z oczu prefekta i oczekiwał na nieunikniony ostateczny wniosek.
Pan Desmalions mruknął:
— Nie zechce pan utrzymywać, że był on w zmowie...
— Niczego nie utrzymuję — oświadczył don Luis. — Całkiem logiczny i naturalny wynik pańskich refleksyj, panie prefekcie, doprowadził pana do tego punktu, przy którym się znalazłeś.
— Tak... tak... Wiem o tem... Wskazuję panu jednak na całą bezsensowność pańskiej hypotezy. Chcąc uznać jej prawidłowość i aby módz uwierzyć w niewinność pani Fauville, musielibyśmy przypuścić tę rzecz niesłychaną, że Hipolit Fauville brał udział w zbrodni, spełnionej na swojej osobie! Przecież to śmieszne!
Prefekt śmiał się istotnie, ale śmiech to był nieszczery, ale brzmiała w nim nuta fałszywa.
— Bo wreszcie nie będzie pan przeczył, że doszliśmy do takiego wniosku...
— I nie przeczę bynajmniej!
— Więc?
— Więc Hipolit Fauville, jak pan to powiedział, panie prefekcie, brał udział w zbrodni, popełnionej przeciw niemu!...
Było to powiedziane jaknajspokojniej w świecie, ale z takim akcentem pewności, że nie myślano wcale protestować. Po szeregu domysłów i przypuszczeń, do których Perenna zmusił obecnych, zebrani znaleźli się w jakiemś zaczarowanem kole, z którego nie było wyjścia bez natknięcia się na pewniki straszne, ale mimo wszystko będące pewnikami. Udział Fauvilla w zbrodni nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Na czem jednak polegał? Jaką odegrał on rolę w tej tragedyi ohydy i mordu? Czy rolę tę, która kończyła się ofiarą jego życia, odegrał dobrowolnie, czy też została mu ona narzucona? Kto wreszcie służył mu za wspólnika lub kata?
Wszystkie te pytania wirowały w umyśle prefekta i jego kompanów. Myślano tylko o ich rozwiązaniu i don Luis mógł być pewnym, że przedłożone przezeń rozwiązanie z góry będzie miało zapewniony kredyt. Wystarczało teraz, aby bez obawy zaprzeczeń przedstawił przebieg wydarzeń. Uczynił to zwięźle, w formie raportu, w którym uwydatnia się tylko esencyę rzeczy:
— Na trzy miesiące przed śmiercią — mówił Perenna — inżynier Fauville napisał seryę listów do jednego ze swych przyjaciół, niejakiego Langernaulta, który, jak o tem musiał już poinformować pana prefekta brygadyer Mazeroux, nie żył już wówczas od kilku lat, o czem Fauville niewątpliwie wiedział. Listy te były wysyłane pocztą i przejmowane w jakiś sposób, na wyjaśnieniu którego na razie nam nie zależy.
„Pan Fauville zamazywał stemple pocztowe, adresy i umieszczał te listy w aparacie specyalnie do tego celu skonstruowanym, a nastawionym w ten sposób, iżby pierwszy z tych listów mógł się pojawić dopiero w dwa tygodnie po jego śmierci, a następne w odstępach dziesięciodniowych. Był on wówczas przekonany, że plan jego został obmyślony w najdrobniejszych szczegółach. Wiedząc o uczuciach, wiążących Sauveranda z jego małżonką i śledząc kroki Sauveranda, musiał oczywiście zauważyć, iż jego znienawidzony rywal każdego czwartku przechodził pod oknami domu Fauville’ow, oraz że pani Fauville za każdym razem znajdowała się wówczas przy oknie. Jestto fakt, posiadający jaknajwiększą wagę, fakt, który uważam za najcenniejszy i który wywrze na was wrażenie takie, jakgdybym przedstawił tu wam jakiś materyalny dowód dla poparcia tego, co mówię.
„Każdego czwartku wieczorem, powtarzam, Sauverand kręcił się koło domu Fauville’ów. Otóż zechciejcie zwrócić uwagę na to, iż po pierwsze: właśnie we czwartek późnym wieczorem zbrodnia, obmyślona przez Fauville’a, została dokonana, a powtóre, że właśnie, na formalne żądanie swego męża, pani Fauville wyszła z domu tego wieczoru, udając się do teatru „Opery” oraz do pani Ersinger...
Don Luis zastanowił się przez chwilę, poczem znów zaczął:
Z powyższego wynika, iż rankiem owego czwartku wszystko już było przygotowane, że ów fatalny aparat został zbadany i że działał wybornie. Przyszłe dowody winy potwierdzały trzymane przez Fauville’a w rezerwie dowody bezpośrednie. Co zaś więcej, otrzymał pan od niego, panie prefekcie, list, w którym donosił panu o spisku, uknutym rzekomo przeciw niemu i prosił, abyś pospieszył mu z ratunkiem dopiero na drugi dzień rano, czyli już po jego śmierci! Wszystko zresztą pozwalało przewidywać, że wypadki potoczą się swoją koleją, według jego planu, gdy zaszedł właśnie fakt, grożący zniweczeniem uplanowanego spisku... Oto ukazał się na scenie inspektor Verot, któremu polecił pan, panie prefekcie, zgromadzić wiadomości, dotyczące spadkobierców majątku Morningtona. Co zaszło pomiędzy tym dwojgiem ludzi? O tem nie dowiemy się zapewne nigdy. Obadwaj już nie żyją i tajemnica, jaką wzięli ze sobą do grobu, nie wskrześnie. Możemy jednak przynajmniej stwierdzić, że przedewszystkiem inspektor Verot zjawił się tutaj, przynosząc z sobą tabliczkę czekolady, na której po raz pierwszy ujrzeliśmy zarysowane owe „zęby tygrysa”, a następnie, że inspektorowi Verotowi udało się, dzięki seryi nieznanych nam okoliczności, przeniknąć plany Fauville’a. A wiemy o tem, ponieważ Verot sam to nam własnemi usty powiedział — i to z jakiem poczuciem grozy! — ponieważ od niego dowiedzieliśmy się również, że zbrodnia miała być dokonana następnej nocy i ponieważ opisał on wykryty przez siebie spisek w liście, który mu skradziono. I o tem wiedział także inżynier Fauville, gdyż, chcąc się uwolnić od krzyżującego jego plany Verota, wysłał go na tamten świat przy pomocy trucizny i ponieważ wobec powolnego jej działania, miał tę czelność, iż pod przebraniem, nadającem mu wygląd Gastona Sauveranda, przeciw któremu miały się zwrócić następnie podejrzenia, udał się za Verotem aż do kawiarni na Pont-Neuf, wykradł mu list, opisujący jego spostrzeżenia, podsuwając mu zarazem czystą kartkę papieru i pytając następnie, jakiegoś przechodnia, który mógłby być później świadkiem przeciw Sauverandowi, którędy można się dostać do Neuilly, gdzie właśnie mieszkał Sauverand! Tak się oto przedstawia moim oczom inżynier Fauville, panie prefekcie!
Don Luis mówił z wzrastającą wciąż mocą, z zapałem, wypływającym z głębi przekonania, a jego oskarżenie, logiczne i skrupulatne, zdawało się wskrzeszać przed obecnymi rzeczywisty obraz zbrodniczych działań.
— Oto Fauville, panie prefekcie! — powtórzył. — Oto właściwy bandyta. I położenie jego było tego rodzaju, taką obawą przejmowała go możliwość poczynienia przez Verota pewnych rewelacyi, dotyczących jego zbrodniczych planów, iż sam udał się do prefektury, aby przekonać się, czy jego ofiara istotnie już nie żyje i czy nie może go jeszcze zadenuncyować!
— Pan przypomina sobie, panie prefekcie, tę scenę, kiedy to okazał się on nam tak zdenerwowanym i poruszonym do głębi obawą? Przypomina pan sobie jego słowa: „Ratuj mnie, panie prefekcie... Grozi mi zamordowanie... Jutro będą mnie chcieli zamordować...” Jutro!... Tak jest, dopiero na dzień następny zamawiał sobie pańską pomoc, albowiem wiedział on dobrze, iż wszystko się skończy tegoż jeszcze wieczoru, i że następnego dnia policya znajdzie się w obliczu dokonanej zbrodni, w obliczu dwojga rzekomo winnych, przeciw którym sam nagromadził dowody, w obliczu pani Fauville, którą, że się tak wyrażę, z góry już oskarżył! I oto dlaczego pojawienie się moje i brygadyera Mazeroux w jego domu wieczorem tak bardzo go zaambarasowało. Co to są za intruzi? Czy nie przychodzą po to, aby zniweczyć moje plany?
— Po refleksyi — mówił dalej don Luis — uspokoił się i wobec naszych nalegań ustąpił. Zresztą, cóż mu to szkodziło? Zarządzenia z jego strony były już przedsięwzięte, tak, iż żaden nadzór nie był w stanie ich cofnąć, a nawet wykryć. To co ma się zdarzyć, to się zdarzy w naszej obecności lub bez nas. Śmierć, wywołana przez niego, dopełni rozpoczętego dzieła. I komedya, a raczej tragedya, poczęła się rozwijać. Pani Fauville, którą wysłał do teatru, przyszła go pożegnać. Następnie służący przyniósł mu posiłek, między innemi kompotierkę z jabłkami. Później nastąpił atak wściekłości i strachu człowieka, który boi się umrzeć, a następnie mieliśmy do czynienia z całą seryą kłamstw. Oto pokazał nam swą skrytkę i szary kajet, zawierający rzekomo opis zbrodniczego planu.
„Załatwiwszy się w ten sposób ze wszystkiem, Mazeroux i ja udaliśmy się do przedpokoju, drzwi zostały zamknięte i Fauville, pozostawiony samem u sobie, mógł działać swobodnie. O godzinie jedenastej wieczór pani Fauville, której bezwątpienia mąż nadesłał w ciągu dnia podrobione pismo Sauveranda, proszące nieszczęsną o spotkanie w Ranelagh — tego rodzaju listy każda kobieta, jak wiadomo zaraz po przeczytaniu niszczy — wyszła z teatru i zanim udała się do pani Ersinger, błądziła z godzinę dokoła miejsca, przeznaczonego na schadzkę. Z drugiej zaś strony Sauverand, w odległości pięciuset metrów od tego miejsca, w przeciwnym kierunku, odbywał swój zwykły spacer czwartkowy. W tym właśnie czasie zbrodnia została dokonana. Czy było rzeczą możliwą, aby oni oboje, poleceni uwadze policyi, bądź przez aluzyę Fauville’a, bądź przez zajście w kawiarni na Pont-Neuf, nie mogąc przytem dostarczyć swego alibi, ani wytłumaczyć swej obecności w sąsiedztwie domu Fauville’ów, czy — zapytuję — było rzeczą możliwą, aby ich nie oskarżono o popełnienie zbrodni?
„W razie, gdyby jakiś przypadek przyszedł im z pomocą, znajdował się pod ręką dowód niezaprzeczalny, umieszczony przez inżyniera Fauville’a w kompotierce. Dowód ten stanowiło jabłko, na którem zarysowane były własne zęby pani Fauville. A później, w kilka tygodni później, przyszła kolej na owe listy denuncyatorskie, ukazujące się co dziesięć dni.
„Wszystko zatem było obmyślone doskonale. Najdrobniejsze szczegóły były przewidziane z szatańskiem jasnowidztwem. Pan przypomina sobie, panie prefekcie, o tym turkusie, który wypadł z mego pierścionka i później znaleziony został w skrytce Fauville’a? Cztery tylko osoby mogły były go zauważyć i podnieść, a wśród nich sam Fauville. Jego to właśnie postawiliśmy odrazu poza wszelkiemi wątpliwościami, a on to jednak, aby uczynić mnie podejrzanym i z góry usunąć możliwość mej interwencyi, którą uważał za niebezpieczną, skorzystał z nadarzającej się okazyi i wrzucił turkus do swej skrytki.
„Tym razem rzecz się nie udała. Przeznaczenie miało się spełnić. Pomiędzy nim a jego ofiarami był tylko dystans giestu. Został on wykonany i Fauville umarł.
Don Luis umilkł. Nastąpiło potem długie milczenie. Było rzeczą widoczną, iż świeżo ukończona, nadzwyczajna relacya, znalazła wśród obecnych zupełną aprobatę. Nie dyskutowano nad nią, lecz — wierzono. A była to jednak najnieprawdopodobniejsza prawda, w jaką im kazano uwierzyć.
Pan Desmalions rzucił jeszcze ostatnie pytanie:
— Pan byłeś w tym przedpokoju wraz z brygadyerem Mazeroux? Nazewnątrz znajdowali się agenci? Przyjąwszy, że inżynier Fauville wiedział, iż ma być zamordowany tej samej nocy i o tej nawet godzinie, kto więc mógłby go zabić i kto mógłby odebrać życie jego synowi? Wszak nie było nikogo innego wśród tych czterech murów...
— Był wśród nich inżynier Fauville...
Nagle zagrzmiał klangor protestów. Ostatniemi słowy Perenna rozciął nagle zasłonę, a wizya, jaką przed oczyma obecnych roztoczył, wywołała naraz uczucie grozy, niespodziewany odruch niewiary, coś jakby bunt przeciw zbytniej łatwowierności, z jaką przyjęto początkowo podobne wyjaśnienie dramatu.
Prefekt policyi streścił uczucia obecnych okrzykiem:
— Dość tego! Dość hypotez! Jakkolwiek logicznemi się one wydają, to jednak prowadzą do absurdalnych konkluzyi!
— Absurdalne są one tylko pozornie, panie prefekcie. Kto jednak ośmieli się twierdzić, że nikczemny czyn Fauville’a nie tłómaczy się w sposób całkiem naturalny? Rzecz oczywista, iż nie umiera się nigdy z radością, dla samej przyjemności wywarcia zemsty, lecz kto nam zaręczy, czy Fauville, którego nadzwyczaj szczupłe kształty i zsiniałość mieliśmy sposobność podziwiać, nie był dotknięty jakąś nieuleczalną chorobą i że, czując się już skazanym na śmierć...
— Dość tego, powtarzam panu! — wykrzyknął znów prefekt. — Pan wysuwa tylko przypuszczenia, a ja natomiast żądam od pana dowodów. Jednego choćby dowodu. Oczekujemy nań jeszcze.
— Oto ów dowód, panie prefekcie.
— Hę? Co pan chce przez to powiedzieć?
— Panie prefekcie, gdy wydobywałem żyrandol z gipsu, którym był w górze przymocowany, znalazłem nad skrzynką metalową zapieczętowaną kopertę. Ponieważ żyrandol ten był umieszczony pod pokojem, zajmowanym przez syna Fauville’a, oczywistą jest rzeczą, iż pan Fauville mógł, wyjąwszy taflę posadzki, znajdującej się w tym pokoju, dosięgnąć górnej części mechanizmu, ustawionego jego ręką. To też ostatniej nocy umieścił tam, jak powiedziałem, kopertę zapieczętowaną, na której znajduje się zresztą nawet data zbrodni: „31 marca, o godzinie jedenastej wieczór” i jego podpis: „Hipolit Fauville”.
Pan Desmalions w mgnieniu oka rozdarł tę kopertę. Zadrżał, gdy rzucił tylko okiem na tekst listu.
— Ach, nędznik! nędznik! — powiedział. — Czyż to możliwe, aby wśród ludzi znajdowały się podobne monstra? Oh, cóż za ohyda!
Urywając chwilami czytał:
„Cel jest osiągnięty, moja godzina uderzyła. Uśpiony przezemnie Edmund już umarł, nie doprowadzony nawet do świadomości przez jad trucizny. Teraz zaczyna się moja agonia. Cierpię wszystkie męki piekła. Ręka moja zaledwie jest w stanie nakreślić te słowa. Cierpię! Cierpię! A jednak czuję się bezgranicznie szczęśliwym!
„Szczęście to datuje się od czasu mej podróży do Londynu, dokąd udałem się wraz z Edmundem przed czterema miesiącami. Aż do tej pory prowadziłem najnędzniejszy żywot, tając mą nienawiść ku tej, która mną pogardzała, a kochała kogo innego, dotknięty w zdrowiu, czujący, iż trawi mnie nieubłagana choroba, i widząc już zbliżający się koniec mego życia. Po południu poddałem się badaniu znakomitego doktora i nie mogłem już żywić żadnej nadziei; rak robił swoje. A ponadto wiedziałem, że Edmund, podobnie jak ja, znajduje się na drodze, wiodącej do grobu, że jest już beznadziejnie dla życia stracony, tuberkuliczny.
„Tegoż wieczoru zrodziła się we mnie wspaniała idea zemsty.
„I jakiej zemsty! Oskarżenie, najstraszliwsze z oskarżeń, wytoczone przeciw kochającej się parze! Więzienie! Trybunał! Katorga! Szafot! I żadnego ratunku, żadnej walki, żadnej nadziei! Dowody nagromadzone, dowody tak straszne, iż najwyższa nawet niewinność zwątpi w siebie i zamilczy przytłoczona, bezsilna. I jaka zemsta!... I jaka męka! Być niewinnym i walczyć daremnie z najoczywistszą prawdą, z najprawdziwszą istotą rzeczy, która krzyczy wokół: „jesteś winny!”
„W pełni radości przygotowałem to wszystko. Każde odkrycie, każdy dokonany wynalazek wyrywał z mej piersi wybuch śmiechu. Boże, jakże byłem szczęśliwy! Rak? Czyż sprawia on jaki ból? Ależ nie, nie! Czyż ciało cierpi wówczas, gdy z radości drży dusza? Czyż w tej godzinie czułem okropny żar trucizny?
„Jestem szczęśliwy. Śmierć, którą sobie zadaję jest wszak początkiem ich cierpień. A więc poco żyć i czekać śmierci naturalnej, która byłaby początkiem ich szczęścia? A ponieważ Edmund musiał i tak umrzeć, dlaczego mu nie oszczędzić powolnej agonii i dlaczego nie sprowadzić na niego śmierci, która powiększy tylko zbrodnię Maryi Anny i Sauveranda?...
„Koniec już. Zwyciężony przez ból, muszę przerwać to pisanie. Teraz trochę spokoju. Jak tu głucho.
„W domu i poza domem wysłańcy policyi czuwają nad moją zbrodnią. Niedaleko stąd Marya Anna spieszy na randez-vous, na które jej ukochany się nie zjawi... I kochanek jej krąży pod oknami, w których nie ukaże się jego umiłowana, piękna! Ach, nędzne maryonetki, trzymane przezemme za sznurek! Skaczcie! Boże, jakie to zabawne! Z powrozem u szyi on i ona... Tak, z powrozem u szyi. I któż to, jeśli nie ja pozbawiłem dziś rano życia przy pomocy trucizny inspektora Verota? Któż to, jeśli nie ja, szedłem ślad w ślad za nim do kawiarni na Pont-Neuf ze swoją piękną hebanową laską? Ależ tak, to byłem ja! A wieczór? Wszak ta piękna dama otruła mnie i swego pasierba! Dowody? Doskonale! A jabłko, piękna pani, to jabłko, którego nie tknęłaś nawet wcale swemi zębami, a w nacięciach którego jednak wykryją ślady twych zębów!... Co za komedya! Skaczcie! Tańczcie!
„A listy? Szopka z listami do nieboszczyka Langernaulta! Jest-to mój najświetniejszy fortel! Ach, jakiejże zaznałem rozkoszy przy wynalazku i konstrukcyi tej maszynki! Czyż nie jest dobrze obmyślona? Czyż nie działa wybornie i z precyzyą? Oznaczonego dnia — bęc! — pierwszy list! A następnie, w dziesięć dni później — bęc! — drugi list! Niema dla was ratunku, moi biedni przyjaciele! Jesteście z duszą wkopani! Tańczcie! Skaczcie!
„I co mnie właśnie bawi — gdyż zanoszę się od śmiechu w tym momencie — to to właśnie, iż nikt owocu mej pracy nie zobaczy. Zobaczą tylko stos płomieni! A zatem Marya Anna i Sauverand winni, winni bez najmniejszej wątpliwości! Ale poza tem wszystkiem tajemnica zupełna. Nie wiedzą nic i nie będą wiedzieli nic! Nigdy! W kilka tygodni, kiedy zguba dwojga winnych będzie nieodwołalnie dokonana, gdy listy znajdą się w rękach sprawiedliwości, 25-go a raczej 26-go maja o godzinie trzeciej rano... eksplozya! Eksplozya, która zniszczy wszelkie ślady mego dzieła. Bomba jest już ulokowana. Aparat, całkiem niezależny od mechanizmu żyrandola, sprawi, iż wybuchnie o oznaczonej godzinie. Obok bomby umieściłem swój szary dziennik, flakon zawierający truciznę, igły, któremi się posługiwałem, laskę hebanową, obydwa listy inspektora Verota, słowem wszystko, co mogłoby ocalić kochającą się parę. A zatem w jaki sposób mogliby wpaść na dowody ich niewinności?
„Nie, nigdy na te dowody nie wpadną! Chyba że... Chyba że... cud się jakiś wydarzy... Chyba, że bomba pozostawi mury w całości i nienaruszy sufitu... Chyba, że jakiś człowiek obdarzony cudowną intuicyą i nadzwyczajną inteligencyą, człowiek genialny, rozplątując powikłane nici, dotrze do sedna sprawy, do dna zagadki i że po miesiącach poszukiwań i badań uda mu się wynaleźć ten list, wyjaśniający wszystko...
„Dla tego właśnie człowieka to piszę, wiedząc dobrze o tem, iż taki człowiek nie istnieje. Ale zresztą cóż mnie obchodzi jego ewentualne istnienie? Marya Anna i Sauverand znajdować się już będą wtedy na samym dnie przepaści, nie będą zapewne przy życiu, a w każdym razie będą rozdzieleni na zawsze. Nie popełniam więc żadnego ryzyka, pozostawiając na los przypadku ten dowód mej nienawiści.
„I oto wszysicko skończone. Pozostaje mi tylko położyć podpis. Ręka moja drży coraz bardziej. Pot wielkiemi kroplami spływa mi z czoła. Cierpię jak potępieniec. A jednak zażywam boskiej szczęśliwości! Ach, moi przyjaciele! Oczekujecie na moją śmierć! Ach, ty nierozumna Maryo Anno, pozwoliłaś mi zgadnąć po wyrazie twych oczu, szpiegujących mnie ukradkiem, że radujesz się z powodu mojej choroby! I byliście tak dalece pewni oboje przyszłości, że mieliście odwagę żyć cnotliwie! I oto nadeszła chwila mej śmierci! Oto ona! I wy widzicie się już połączonymi nad moim grobem! Maryo Anno, bądź małżonką mego przyjaciela Sauveranda! Sauverandzie daję ci moją żonę za małżonkę! Połączcie się! Żyjcie razem! Sędzia śledczy zredaguje wam kontrakt ślubny, a zaś kat odprawi mszę!... Ach, jakaż rozkosz! Cierpię... Jakaż rozkosz!... Błogosławiona bądź nienawiści, która błogą czynisz mi śmierć! Czuję się szczęśliwym, że umieram.. Marya Anna w więzieniu... Sauverand opłakuje swój potępieńczy los w więziennej celi... Otwierają się przed nim drzwi... Oh, cóż za okropność!... Oto stoi dwóch mężczyzn w czarnym stroju... Zbiiżają się do jego łóżka... Gastonie Sauverandzie — mówią — pańska apelacya została odrzucona. Miej pan odwagę... Ach, chłodny poranek... Szafot!... Na ciebie teraz kolej, Maryo Anno, na ciebie... Czyż miałabyś przeżyć śmierć swego ukochanego?... Sauverand już ani drgnie! Na ciebie kolej!... Patrz, oto stryczek!... Czy wolisz może truciznę?... Rozstań się więc z życiem, łajdaczko!... Umrzyj w płomieniach strasznych cierpień... Umrzyj tak jak ja, który cię nienawidzę... nienawidzę... nienawidzę”!...
Pan Desmalions umilkł wśród ogólnej zgrozy i przerażenia. Ostatnie zdania odczytywał z wielkim trudem, gdyż pismo pod koniec stawało się niekształtne i nieczytelne.
Zniżonym głosem, z oczyma utkwionemi w papier, powiedział:
— Podpisano: „Hipolit Fauville...” Podpis jest całkiem wyraźny... Nędznik ten znalazł jeszcze w sobie dość siły, aby się wyraźnie podpisać. Bał się, aby nie podano w wątpliwość jego niegodziwości. Istotnie, jakże można było przypuszczać?...
Dodał, rzucając spojrzenie na don Luisa:
— Ażeby dojść do takiego wyniku, trzeba było zaprawdę wyjątkowej przenikliwości i talentu, któremu winniśmy złożyć hołd, któremu składam należny hołd. Wszystkie wyjaśnienia, pozostawione przez tego szaleńca, były przewidziane przez pana w sposób jaknajtrafniejszy i jaknajbardziej zdumiewający.
Don Luis złożył ukłon i, nie odpowiadając na pochwałę, rzekł:
— Ma pan racyę, panie prefekcie, był to szaleniec i to jaknajniebezpieczniejszy szaleniec. Był to szaleniec jasnowidzący, którego nic nie mogło sprowadzić z raz obranej drogi. Kroczył nią z podziwu godnym uporem, składając dowody właściwości swego drobiazgowego umysłu, podbitego przez prawa mechaniki. Inny na jego miejscu zabiłby odruchowo i brutalnie. On postanowił odbierać im życie stopniowo, jak eksperymentator, który pozostawia sobie dość czasu na wypróbowanie swego wynalazku. I aż nazbyt dobrze mu się udało, albowiem władze sądowe wpadły w zastawioną pułapkę, a pani Fauville zapewne nie doczeka się swego wyzwolenia.
Pan Desmalions uczynił nagle ruch pełen zdecydowania. Cała ta historya należała już istotnie do przeszłości, na którą dalsze śledztwo rzuci snop swego światła. Jedna tylko rzecz była teraz aktualna, mianowicie ocalenie pani Fauville.
— Ma pan racyę — rzekł — nie mamy ani minuty czasu do stracenia. Pani Fauville powinna być zawiadomiona o tem bezzwłocznie. Jednocześnie zawiadomię władze śledcze i nie wątpię, że uwolnienie jej będzie natychmiastowe.
Żwawo wydał rozkazy, aby prowadzono dalej dochodzenia i sprawdzono wszystkie hypotezy don Luisa, poczem, zwracając się do tego ostatniego, rzekł:
— Chodźmy, jest rzeczą słuszną i sprawiedliwą, aby pani Fauville podziękowała swemu wybawcy. Mazeroux, pójdziemy razem.
Posiedzenie było skończone, to posiedzenie, w czasie którego don Luis w najświetniejszy sposób zaprezentował zebranym miarę swego wielkiego gieniuszu. Możnaby rzec, iż w walce z potęgami świata zagrobowego zmusił śmierć do wyjawienia swej tajemnicy. Jakgdyby był świadkiem rozgrywających się wypadków zdarł zasłonę z ohydnej zemsty, poczętej w ciemnościach, a urzeczywistnionej w grobie.
Milczeniem swem i pewnemi poruszeniami głowy pan Desmalions objawiał swą pełną admiracyę. Perenna odczuwał wielką satysfakcyę, albowiem policya tropiła go przez dobę z górą, aby wreszcie doprowadzić do tego, iżby on znalazł się obok prefekta tejże policyi w jego samochodzie. Nic nie uwydatniało bardziej mistrzowstwa, z jakiem prowadził całą sprawę i wagi, jaką przykładano do osiągniętych rezultatów. Współpracownictwo jego ceniono tak wysoko, iż chciano zapomnieć o wydarzeniach dwóch ostatnich dni. Nienawiść i chęć wywarcia zemsty ze strony Webera nie była nic w stanie zdziałać przeciw Perennie.
Pan Desmalions jednak począł w krótce poddawać rozwadze nowe rozwiązanie tej zawikłanej sprawy i, kwestyonując jeszcze pewne punkty tego rozwiązania, oświadczył:
— Tak, rzecz się tak przedstawia... Niema najmniejszej wątpliwości... Jesteśmy w zgodzie... Tak jest i nie może być inaczej... Mimo to jednak, istnieją jeszcze pewne niejasności... Przedewszystkiem te nacięcia zębów... Stanowią one, mimo wynurzeń Fauville’a, poważną poszlakę przeciw jego małżonce, poszlakę, której lekceważyć nie możemy...
— Ja sądzę, panie prefekcie, że da się to wyjaśnić w sposób bardzo prosty. Wyjaśnię to panu, ale wtedy dopiero, gdy wyjaśnienia swoje będę mógł poprzeć koniecznymi dowodami.
— Niechaj i tak będzie. Ale jest jeszcze inna rzecz. W jaki mianowicie sposób zdarzyć się to mogło, iż Weber znalazł wczoraj rano w pokoju panny Levasseur tę kartkę papieru, dotyczącą sprawy eksplozyi?
— I jak się to zdarzyć mogło — dodał, śmiejąc się, don Luis — że ja znalazłem tam listę dat, dotyczących pojawiania się listów Fauville’a, pisanych do nieboszczyka?
— A zatem jest pan tego samego, co i ja zdania? — zagadnął prefekt. — Rola panny Levasseur jest conajmniej podejrzana?
— Spodziewam się, panie prefekcie, że wszystko się wyjaśni, i że wystarczy panu teraz wybadać panią Fauville i Gastona Sauveranda, ażeby rozproszyć ostatnie wątpliwości i ażeby uznać, iż panna Levasseur znajduje się poza wszelkiemi podejrzeniami.
— A następnie — upierał się przy swojem pan Desmalions — jest jeszcze jeden fakt, który wydaje mi się dziwnym. W spowiedzi swej Hipolit Fauville nie wspomina ani słowem o dziedzictwie Morningtona. Dlaczego? Czy o niem nic nie wiedział? Czyż mamy przypuścić, że nie istnieje żaden związek pomiędzy tą seryą zbrodni a dziedzictwem i że zbieg okoliczności jest tylko przypadkowy?
— Pod tym względem podzielam zupełnie pańskie zdanie, panie prefekcie. Milczenie Hipolita Fauville’a w tym względzie i mnie nieco dezoryentuje. Przykładam jednak do tego mniejszą wagę. Istotą rzeczy jest stwierdzona wina inżyniera Fauville’a i niewinność aresztowanych.
Radość don Luisa nie miała granic. Według niego ponura ta przygoda wraz z odkryciem wynurzeń inżyniera Fauville’a zbliżała się ku końcowi i nie przedstawiała już dlań interesu. To, co nie znalazło wyjaśnienia w tych wynurzeniach, znajdzie się w zeznaniach pani Fauville, Florentyny Levasseur i Gastona Sauveranda.
Więzienie Saint-Lazare... Stare, brudne więzienie, którego nie tknęła jeszcze miotła.
Prefekt wyskoczył z samochodu.
Bramę natychmiast otwarto.
— Czy jest dyrektor? — zapytał odźwiernego. — Prędko, niechaj go zawołają. Sprawa nie cierpiącą zwłoki.
W podnieceniu swem jednak, nie będąc w stanie wyczekiwać, zwrócił się ku kuluarom, wiodącym do szpitala więziennego i na pierwszem piętrze natknął się właśnie na dyrektora.
— Pani Fauville? — zapytał bez żadnych wstępów. — Chcę się z nią widzieć.
Zdrętwiał nagle, spostrzegłszy zdumioną minę dyrektora.
— Co? Co się stało? Co panu jest? — zapytał.
— Jakto, panie prefekcie — odrzekł funkcyonaryusz więzienny — pan nic nie wie? Wszak telefonowałem już do prefektury...
— Mów pan więc... Co? Co się stało?
— Pani Fauville dziś rano umarła... Udało się jej wreszcie odebrać sobie życie...
Pan Desmalions ujął pod rękę dyrektora i pobiegł do sal szpitalnych, dokąd w ślad za nim udali się Perenna i Mazeroux. W jednym z pokoików szpitalnych ujrzeli panią Fauville rozciągniętą na łóżku, martwą...
Sine plamy znaczyły jej twarz i ramiona, podobne do tych, jakie widziano już na ciele inspektora Verola, Hipolita Fauville’a i jego syna Edmunda.
Poruszony do głębi tym strasznym widokiem prefekt rzucił drżącemi usty pytanie:
— Ale skąd ta trucizna?...
— Pod jej poduszką znaleziono ten oto flakonik i ten przyrząd do zastrzyknięcia, panie prefekcie — wyjaśnił rzecz dyrektor.
— Pod jej poduszką? Ale skąd się tam to wzięło? Kto jej tę truciznę doręczył?
— Nie wiemy, panie prefekcie.
Pan Desmalions obrzucił wzrokiem don Luisa. A zatem samobójstwo Fauviile’a nie zamyka jeszcze tego łańcucha zbrodni? Jego piekielny plan doprowadził nietylko do zguby panią Fauville, ale nawet zmiótł ją ze świata przy pomocy trucizny! Czyż to możliwe? Czyż należało przypuścić, że zemsta z poza grobu działa w dalszym ciągu w sposób tajemniczy i automatyczny? Albo... albo, czy niema tu innej utajonej woli, która w dalszym ciągu prowadzi w cieniu z tą samą śmiałością szatańskie dzieło inżyniera Fauville’a?
Na drugi dzień rano nowa niespodzianka. Znaleziono Gastona Sauveranda, konającego w swej celi więziennej... Powiesił się na własnem prześcieradle... Daremnie starano się go przywrócić do życia. Na stoliku znaleziono przy nim kilka wycinków pism, dostarczonych mu przez jakąś tajemniczą rękę.
Wszystkie te wycinki mówiły o jednem tylko — o śmierci samobójczej pani Fauville...