Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom II/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

W którym wyglądać poczynają sąsiedzi.

Takim był ów gość przybyły ze Stanisławem do Zakala; skromny jego pozór, uniżone obejście, dość się podobały panu Balowi, a rozsądek zdrowy uderzył wszystkich. Miał on jednak wadę któraby była wielce niecierpliwiła starego kupca, gdyby zawczasu nie uprzedził go Stanisław. Parciński skutkiem doświadczeń całego życia widział wszystko z czarnej strony, ludzi i ich sprawy. Rozczulała go cnota i poczciwość zbytecznie, bo je już za wyjątek przywykł był uważać. W miasteczku i w drodze znając doskonale hrabiego i Zakalańszczyznę, bez ogródki powiedział Stanisławowi co o tem kupnie trzymał, ale troskliwy o ojca syn prosił pana Tomasza, żeby o tem o ile możności przed nim milczał.
— Nie widzę racji, odparł pan Tomasz, bo zawsze prawda lepsza od złudzeń daremnych, których przedłużać nie warto, ale będę się starał spełnić pańskie żądanie. Uprzedzam jednak, że jeśli mnie o co nowy dziedzic zapyta wprost, nie potrafię skłamać, to nad siły moje.
— Ale nie żądałbym też tego, odparł Stanisław, proszę tylko o umiarkowanie, o stopniowanie w objaśnieniach. Ojciec mój dotąd zakochany w swojem nabyciu, widzi w niem samo dobro, nagłe otwarcie mu oczu, mogłoby na nim zbyt przykre zrobić wrażenie.
Tak uprzedzany zjawił się Parciński w starym dworze, zdziwiony sprzecznością jego miny z pełnym smaku wytworem, który już salonik odznaczał.
Stary Bal powitał go z radością widoczną, bo jakkolwiek zajmowało go Zakale, po życiu miejskiem w którem przywykł do ludzi, tęskno mu już było za niemi. Na samym wstępie spytany o hrabiego, pokazał jego odpowiedź synowi, tłumacząc zaraz że w istocie nie miał słuszności.
— Hrabia interesów nie rozumie, ja robiłem pośpiesznie, ale nie mam racji to pewna, bom nabył nie wymawiając sobie wypłaty zaległości. To przepadło!
Parciński rzucił tylko okiem na list i uśmiechnął się.
— Przepraszam pana dobrodzieja, rzekł, hrabia się wykręca zręcznie, ale słuszność przy panu, jest to ogólne prawidło, że zaległości winien płacić kto je zrobił, chyba by wyrażony był punkt w tranzakcji.
— Ten punkt miał się rozumieć, dodał Bal, zresztą mówić nie ma o czem.
— Skoro pan się poszukiwać wyrzekasz; ale najprzód zaległości pospłacać.
— To dopełnim natychmiast. Ale na Boga! zapytał Bal, zaraz na pierwszym wstępie napadł mnie tu pan pomocnik, i cały wór różnych spraw i groźb wysypał. Radź mi pan, bo nic nie rozumiem.
— Gdzież są papiery?
— Nie zostawił mi ich.
— Widać że nie było nic ważnego, byle nie było zaległości, reszta fraszki.
— Ale możeszże pan zabawić tu z nami, żeby nami się zaopiekować, póki się z naszem nowem położeniem nie oswoim?
— Nie będę się drożył, odparł pan Tomasz otwarcie, nie wiele mam zajęcia, zostanę na jakiś czas najchętniej.
Pan Erazm rękę jego uścisnął, wielki ciężar spadł mu z serca...
Tylko co usiedli, gdy znowu zaturkotało, zaburczało, wszyscy się zerwali do okien i ujrzano jasno-żółtą malowaną bryczkę, czterma karemi zaprzężoną końmi, z kozakiem na koźle, która przywiozła nowego gościa. Był to słuszny jakiś mężczyzna w burce także, z wąsami, głośno o pana rozpytujący się na ganku.
— A! to pan Szaławiński! zawołał nowo przybyły, poznaję po żółtym rydwanie, po czarnych rumakach i po sławuckiej burce.
— Któż to? spytał Bal z bojaźnią już.
— Obywatel tutejszy, sąsiad pański, ciekawa figura, wściubski, ciekawski, plotkarz, stary kawaler, nie lubiący domu i szukający nowych znajomości. Ma dziesięciu chłopów za Horyniem...
Nie miał czasu tej charakterystyki dokończyć, gdy się podniosła portjera i słuszny mężczyzna lat czterdziestu kilku ukazał się na progu. Ubrany był w czarną czamarkę krojem extra wiejskim zrobioną, w popielatą resztę, miał chustkę z pąsowemi końcami na szyi, włos krótko ostrzyżony, wąs do góry zadarty, wielkie dwie brodawki na twarzy, nos źle narysowany i szeroki, usta podobne, a wyraz ciekawości, zuchowstwa, śmiałości jakiejś, razem szyderstwa i głupoty najosobliwszy. Wszystko to zmięszało się na twarzy jego w całość karykaturalną, której dobitności dodawał chód teatralny, postawarycersko- bałaguska i zadarcie głowy mające należeć do dobrego tonu. Figura ta w mieście byłaby uderzała dziwacznością, na wsi nie zwracała nawet oczu; ale pan Bal, który się jeszcze nie oswoił z sąsiadami, zdziwił się na widok tak podejrzanej fizjognomji gościa, którego łatwo było wziąć za awanturnika.
Pan Szaławiński wszedł raźnie, odważnie, oglądając się jakby chciał robić inwentarz, powiódł oczyma po zgromadzeniu, uśmiechnął się protekcjonalnie do Parcińskiego i skierował laskę podnosząc do ust niedbale ku panu Balowi.
— Zapewne szanowny gospodarz? rzekł z uśmiechem.
— Tak jest.
— Mam honor prezentować się, Porfiry Szaławiński z Peremyła, sąsiad Waćpana dobrodzieja! przepraszam za natręctwo, ale rad byłem małemu interesikowi, który mi dał powód służenia szanownemu panu.
Ten szanowny pan i cała mowa były w tonie tak górno poufałym, że chyba na wsi przyjąć je mógł pan Bal. A że mu bardzo chodziło o pokazanie się jak najkorzystniejsze przed sąsiadami, o sławę gościnności, uśmiechnął się, podał rękę i wskazał krzesło.
Pan Szaławiński padł na nie, naśladując miejskich paniczów, ale wcale niezgrabnie, nogi wyciągnął, laskę wbił między nie i sparłszy się na poręczy, obejrzeć raczył po saloniku.
— To prawdziwe cudo! zawołał po chwili; izba czeladna przekształcona w śliczny salonik!
— Z musu i na prędce, rzekł przesiadując się Bal; spodziewam się coś lepszego zrobić z tego domu.
— Na co tu lepsze? rozśmiał się pan Porfiry, na wieś i tak aż nadto.
— Jak dla kogo, przerwał Parciński, a czemuż ludzie majętni nie mają sobie wygódek i przyjemności pozwolić?
Przybyły wciąż robił inwentarz mebli i kiwał głową i laski gałkę do ust przybliżał, niekiedy brwi podnosząc.
— Przecieżeśmy się doczekali, dodał po chwili, że w Zakalu będziemy mieli sąsiada! Poczciwy Sulimowski opuścił ten majątek, a w naszem nielicznem kółku wielka przez to była strata; tu taka pustka!
— Przyznam się panu, że nic jeszcze nie wiem jakie mam sąsiedztwo, bom dopiero od kilku dni przybył, rzekł Bal.
— Nikt pana lepiej nie objaśni nad pana Porfirego, rzekł Parciński, bo zna wszystkich, bywa wszędzie i nikogo nie oszczędzi.
— O! o! obgadujesz mnie mości Tomaszu, odezwał się z góry gość; ale w istocie sąsiedztwo znam na palcach. I nie dziw, swobodny jak ptak, sam jeden, nie lubiąc gospodarstwa, przepadając za towarzystwem, muszę robić znajomości... Poczciwy hrabia Jan mieszka daleko, dawni moi towarzysze i przyjaciele: książę B... baron C... powynosili się... zrobiłem sobie nowe kółko.
— A więc chwała Bogu, sąsiedztwo liczne? spytał kupiec, którego ton pełen próżności śmiesznej przybysza niecierpliwił nieco.
— Dosyć! dosyć! mruknął pan Porfiry. Najprzód, jeżeli szanowny pan chcesz wiedzieć, mamy tu... kogóż? (pomyślał chwilę podkręcając wąsa) a! państwa Hurkotów w Dębnie; ludzie majętni, dzieci troje, wiosek dwie... Dom bardzo miły! ludzie porządni! o! co się zowie! Jestem tam częstym gościem na preferansika. Hurkot dobry, poczciwy, do rany przyłożyć! Mogę ich na czele postawić. Dalej — przypominajże mi panie Tomaszu.
Parciński ruszył ramionami.
— Ta nie wiele znam okolicę...
— A! są zaraz Dankiewiczowie w Burkach...
— Imiona coś nie ciekawe i herbarzem nie pachną, rzekł w duchu pan Bal.
— I to ludzie godni, choć ubożsi, ale familja ta stara u nas, sama z domu Kościńska... bezdzietni, gościnni bardzo, w interesach trochę...
— A czemuż nie wspominasz o Zmorze?
— Tak, jest w Brogach o milkę Zmora Teofil, kuzyn Sulimowskich, u niego się najczęściej zbieramy męzkiem kółkiem i hulamy co się zowie... A dalej mamy jeszcze... nieoszacowanego Jasia... Zapominam że pan dobrodziej obcy, powinienem go nazwać inaczej, wielki to mój przyjaciel i zabity myśliwy, Jan Pancer; dalej jeszcze, któż?? Piotr Hubka...
— Ale cóż nam z takiego regestru, przerwał Parciński, pan Porfiry powinienby dobitniej ich odrysować.
Wyraziste milczenie przybyłego malowało jakby umyślną wstrzemięźliwość, która się mówić zdawała: Niech-no lepiej poznam z kim mam do czynienia!
Bal milczał.
W tej chwili drzwi po cichu się przemknęły i pani Balowa z córką weszły tak do salonu, że miejski elegant czy ich w istocie nie słyszał, czy udał że nie słyszy, on się zerwał z krzesła, gdy Bal wziął się do przedstawienia go.
— Pan... pan... tu się zająknął, bo nazwisko zaczynało mu się gwałtem od wszystkich liter alfabetu prócz S... i przypomnieć go sobie nie mógł.
— Szaławiński, podszepnął przytomniejszy Stanisław.
— Szłapiński! powtórzył kupiec, czego szczęściem nie dosłyszał przybyły, zajmując się w tej chwili odegraniem sceny, do której się całą drogę gotował.
— A! na Boga! za kogoż mnie państwo wezmą? przepraszam! nie postało mi w głowie że tu damy zastać mogę! Proszę darować mojej toalecie.
Bal mu się ukłonił, kobiety nie słuchały wymówek, zaprezentowano pana Tomasza, krzesła się przesunęły, towarzystwo zasiadło i przepyszne serwisy herbaciane poczęły migać się przed olśnionemi gościa oczyma.
— Do trzysta djabłów! mówił w duchu gryząc laskę, jeżeli to nie Fraget, to ten człowiek musi mieć miljony. Ho, ho! jaka impozycja! dywany! srebra! On tu widzę myśli rej wodzić! To musi być żyd zbogacony! Patrzajcie! i córeczka nie szpetna...
Podzielona była uwaga pana Porfirego między srebra i Lizię, która układem, twarzyczką, oczkami, zachwyciła starego kawalera.
— Ależ bestja ładna! powtarzał sobie, jak berdyczowskie żydówki, słowo honoru! jeśli jeszcze bogata? choćby neofitka, gotówbym się starać.
Przybyły, który się nie spodziewał ani ludzi, ani domu zastać na takiej stopie wytwornej i pańskiej, jechał z myślą przedrwiwania, gorzał ciekawością zajrzenia, żeby miał co rozpowiadać o kupczyku z Warszawy i nie mógł sobie z doznanym zawodem dać rady. Srebra i Lizia zmuszały go do zmiany tonu: dwa bowiem miał zwykle pan Porfiry, jeden ton wyższości dla tych, których uważał za niższych, drugi niesłychanej pokory przy bogatych i tych, których potem odszedłszy nazywał żółtobrzuchami. Było to wprawdzie na wywrót, bo inni ludzie dla niższych starają się być pokorni, a trochę dumni z tymi, co niemi pomiatać mogą — ale — tak było.
Balowa i Lizia spojrzawszy na tę karykaturę, omało nie parsknęły, szepnęła nawet trzpiotowata dziewczyna matce na ucho, że coś podobnego na parawanie chyba widzieć się zdarza, ale matka zagadała to żywo i rozmowa pchnięta ze zręcznością kobiecą poszła jako tako. Pan Szaławiński powoli i stopniując artystycznie przejście, z tonu do tonu się spuszczał, stając coraz grzeczniejszym i śmieszniejszym jeszcze jeśli można.
Pan Tomasz ze Stanisławem został w kątku po swojemu złożywszy ręce na piersiach i opuściwszy głowę.
Nie będziemy powtarzali banialuków pana Porfirego, które śmiertelnym strachem nabawiały matkę, lękając się żeby Lizia nie parsknęła ze śmiechu, nareszcie filut dziewczyna wymknęła się nie mogąc wytrzymać. Pan Porfiry wiedząc jaki na nim cięży obowiązek, że go obskoczą sąsiedzi nagląc o dokładny opis przybyłych do Zakala, ich życia, fizjognomji i t. p., chwytał tymczasem co mógł i notował w pamięci.
— Zdaje mi się, że pan dobrodziej wspomniał coś o interesiku? spytał pan Erazm nakoniec z uśmiechem swoim dobrodusznym.
— O! to drobnostka! — odparł elegant pokręcając wąs — mała należność, którą od lat trzech mam na Zakalu.
— Jakto? dług? — spytał z przestrachem Bal.
— Fraszka, maleńki spłatek rekrucki.
Kupiec naturalnie nie rozumiał i wezwał w pomoc pana Tomasza.
— Darujesz mi pan — rzekł — że nie oswojony z tutejszemi formami, procedurą, wyrazami nawet, muszę prosić pana Parcińskiego, aby mnie tu zastąpił.
Kwaśno się trochę skłonił głową tylko, nie uchylając karku Szaławiński.
— O co to chodzi? spytał plenipotent, o spłat?
— Tak, spłat dawny należny mi z Zakala.
— Wiele?
— Bagatel.
— Naprzykład?
— Prawdziwie nie przypominam sobie, odparł gość wznosząc oczy do góry, ułożymy to później, głównie chodziło mi o to, żeby się zapewnić czy go odbiorę, bo poczciwy Sulimowski nigdy nic nie płacił.
— Święcie co należy z Zakala, jak tylko należy wypłacę, rzekł Bal.
Pan Tomasz syknął.
— Ale zmiłujże się pan! co ta przeszłość do niego należy? to dług Sulimowskiego.
— To dług majątku! zresztą kochany Tomaszu przyszle jutro papiery, nie mówmy o tem, to bagatel.
I była to w istocie bagatel, bo ten spłat, który tylko za pasport do Zakala służył panu Porfiremu, wynosił całkiem około dwudziestu złotych; wziął go tylko za środek dostania się pod dach pana Bala, ażeby mógł potem całe sąsiedztwo objechać z ciekawą plotką.
Zamyślał się teraz tylko w jakich kolorach miał obraz przedstawić, czarno czy różowo? Lizia była tak piękna, wedle wszystkiego podobieństwa bogata, może nie bardzo wysokiego rodu, kto wie, a nuż by się z nią ożenił?
Po godzinnych krygach, dowcipach i obejrzeniu dokładnem, pan Szaławiński pochwycił czapeczkę, pożegnał towarzystwo ukłonem wytwornym i zawołał z ganku na swego Selwecha.
Bryczka zabiegła piorunem, rzucił się w nią niespokojny i poleciał ku domowi zadumany głęboko. Gdybyśmy też mogli choć część tych marzeń starego kawalera wylać na papier? Niestety! nie mamy do tego prawa. Dość że przed swój dworek zajechał namarszczony, zjadł swój krupniczek z półgęska, nie uważając na przydymienie, długo nie spał, a nazajutrz raniuteńko Selwechowi kazał konie zaprzęgać (co zresztą było codziennym obyczajem, bo nigdy w domu dwóch dni nie siedział) i dalej w drogę do Dębna.
Już wiemy że to była stolica państwa Hurkotów, ale ledwieśmy ich wspomnieli, a bliższe poznanie sąsiadów Zakala jest nieuchronne! Boli nas niezmiernie, że tyle postaci wprowadzamy do powieści, ale tu przedmiot więcej niż my winien temu.
Hurkot podsędek, imieniem Ignacy, był to człowiek pospolity, ni zły bardzo, ni dobry, jedni go mieli za szachraja, drudzy za poczciwego. Zdania się w tem nie zgadzały, ale kto wie, czy oba nie miały w sobie po źdźble prawdy, krągło poczciwych i krągło łotrów na świecie nie wiele, najpospoliciej trafia się mięszanina, z której tłum ulepiony. Pan Ignacy Hurkot należał do tłumu, był planetami, jak się wyrażają często o dniach zmiennej pogody ludzie nasi — zły i dobry. Godłem jego życia było — aby dalej! Nie miał planu i zasady, ruszał trochę na oślep, a omackiem trafiało się i potknąć, potrzeby dzienne, wpływy bliższe kierowały nim absolutnie. Zresztą egoista po swojemu do wszelkiej hulanki mimo wiek pociąg mając, próżniak jakich mało nawet w kraju próżniaczym jak nasz, żonie naprzemian ulegał i walczył z nią, z ludźmi się darł i godził, i tak chyłkiem szedł już pięćdziesiąt kilka lat po bożym świecie. Piętnem była w nim dziwna pretensja do sejmikowej i salonowej wymowności.
Z twarzy czerwonawej podobny był bardzo do indyka, uszy tylko białe, pargaminowe, ogromne, coś także niedoperza przypominały. Mały, z wielkim brzuchem, łysy, tak doskonale nosił tytuł podsędka, jakby dla niego był stworzony. Sama pani dobrze się z nim dobrała... niegdyś rodzice jej nie źle się mieli, wychowywać poczęli bardzo starannie, ale w piętnastym roku odumarli ją i Hurkot z pupilą swą znacznie od siebie młodszą ożenił się przez spekulacją. Widać było na pani Ignacowej niedokończone wychowanie, które cechuje wielka do wszystkiego pretensja. Ton jej, mowa, postawa, ubior, wydawały niedopieczoną i zawcześnie na świat wyszłą istotę, która później nie miała czasu się dokształcić. O trojgu dzieciach tych państwa nie ma co mówić, mieli dwie córki, z których jedną dorosłą już ale nie ładną i syna w uniwersytecie.
W okolicy z powodu dwóch wiosek Dębna i Maciorkowicz, państwo Hurkotowie uchodzili za najmajętniejszy i najważniejszy dom obywatelski, podsędek czuł to że był figurą wielką, że przy nim bezsprzecznie był rej, że jego powóz był najlepszy, jego konie najroślejsze, w kościele pierwsza ławka, u proboszcza pierwsze miejsce... nie powiem żeby się nie zafrasował trochę, gdy o sprzedaży Zakala posłyszał, z dodatkiem że bardzo bogaty nabył je kupiec: ale powiedział sobie z pełnym polityki dilematem — albo się z nim połączę, albo go wykurzę!
Słowa te wcześnie wyrzekł, nic jeszcze nie przewidując.
Dwór w Dębnie był nowy, bez architektury, ale czysty, z zielonemi balkonami, z gankiem niebieskim, z ogrodem założonym do koła. W okolicy uważał się za najpiękniejszą budowę, chociaż Bogiem a prawdą była to klatka tylko. Podsędek nieco domem bywał dumny i mawiał: Jużciż mój dworek żadnemu nie ustąpi, a myślał: Jużciż on wszystkie zakasował.
— Jakże się masz Porfirciu? żono! wódeczki! a co tam na objad? mamy gościa, zawołał podsędek smokcząc przybyłego, który w czamarce, z laseczką, wszedł do salki w Dębnie. O! jakże mu się licho wydała po improwizowanym saloniku w Zakalu, aż się zdziwił postrzegłszy po raz pierwszy ubóstwo paradnej komnaty państwa Hurkotów. Tak się to oczy psują.
Salon miał czystą podłogę sosnową zawoskowaną, ale z mnóstwem gwoździ wystawujących z niej ciekawe główki świecące, lustro w niebieskich ramach ze złotem opstrzone i małe, kanapę pokrytą perkalikiem, sześć krzeseł w takichże mundurach i klepadło fortepian, którego nogi widocznie cierpiały na nieznaną jakąś chorobę, bo były pokrzywione najdziwaczniej.
— Jak się masz? Porfirciu! zkądże cię Bóg zsyła? wódeczki! zmarzłeś? jesień, siadaj!
Razem to wszystko wybełkotawszy, pan podsędek posadził gościa. Koniki do stajni, rzekł. Poleciał i stuknął w okno, ale jakże się zdziwił ujrzawszy w twarzy pana Porfirego wyraz z którym nigdy do Dębna nie przyjeżdżał.
Pan Porfiry po wczorajszej wizycie już jakoś mniej uważał pana podsędka, zawróciły mu głowę splendory Zakala i przybrał przeciwko zwyczajowi swój ton wyższości, jakiego w Dębnie nigdy nie miewał.
— Co to jest? pomyślał podsędek chmurząc czoło, on się dmie! zwykle bywał taki pokorny. Po cóżem się pospieszył konie do stajni postawić?
— No! cóżeś porabiał? gdzieś bywał? zawołał głośno stając po swojemu, to jest jak fortepian, jedna noga w prawo druga w lewo, na sposób rodyjskiego kolosu, w stylu architektury egipskiej.
— Ja? odparł fanfaron stary, ja trochęm w domu siedział, a wczoraj dla interesów byłem w Zakalu.
Podsędek zsunął nogi i jednym susem przyskoczył otworzywszy usta do pana Porfirego, kładąc mu ręce na kolanach.
— A! a! byłeś w Zakalu! Cóż, cóż? Żono! jejmość! kochanie! Czekaj, zawołam Julki!
Pobiegł do drugiego pokoju i wyleciał z nieubraną podsędkową, kobietą młodą jeszcze (stosunkowo do męża), dość przystojną, ale robiącą minki i krygi piętnastoletniego dziewczęcia. Jakoś to tak przeszły jej te dwadzieścia lat pożycia.
— Jak się pan ma?
— Wystaw sobie, kochanie! był w Zakalu!
— A! był pan w Zakalu?
— Byłem wczoraj, rozpierając się i cedząc powoli z ponurym tonem pan Porfiry.
— Dmie się, wyraźnie się dmie! rzekł znowu w duchu podsędek, co jemu jest? zapomniał gdzie przyjechał!!
— A cóż? spytał głośno, mówże, a obszernie, co za ludzie, jak wyglądają?
— Ludzie, bardzo przyzwoici, odparł kawaler, widać niezmiernie bogaci, ton miejski, dom na wielkiej stopie...
Kwaśno uśmiechnął się podsędek i pochwycił stając znowu po egipsku.
— Na jakiej stopie? rozśmiał się...
— Elegancja wielka! wystaw sobie podsędku.
— Tego nigdy nie było! rzekł w duchu pan Ignacy, żeby on mnie podsędkiem goło i kuso nazywał, mówił zawsze panie podsędku, w głowie mu się przewróciło!!
— Wystaw sobie panie podsędku! kończył Szaławiński, cały salon zrobiony z izby czeladnej, wysłany perskiemi kobiercami, we drzwiach ogromne prześcieradła... chcę mówić zasłony, z ciężkiej materji tureckiej, błyskotek i fraszek pełno, a jak podali herbatę, stoły pękały od sreber.
Podsędek aż się cofnął i minę zrobił niezmiernie zdziwioną.
— Co ty pleciesz?
— Zobaczysz kiedyś sam, to się przekonasz, musi być bogacz ogromny...
— Cóż to? Zakale! lichota! nie mieniałbym się na Dębno!
— Tak, ale oprócz niego ośm kamienic w Warszawie i kapitały!
— Cóż to? chyba żyd? spytał podsędek.
— Gdzież znowu, odparł Porfiry, Parciński który tam już plenipotentuje, mówił mi że pochodzi ze starożytnej familji Balów z Balogrodu, o której wiele czytał... i bardzo dumny nawet.
Pan podsędek napchał pełen nos tabaki, spojrzeli z żoną po sobie.
— Ha! rzekł przechadzając się, co nam tam do tego! Bal! Bal! nie znam takiej familji. To coś żydem śmierdzi! kupiec! podradczyk! Zkądby miał tyle pieniędzy? zobaczymy... A ludzie?
— Sam, poważny, grzeczny człowiek; sama kobieta wielkiego tonu, a córka jak anioł!
Pani podsędkowa schwyciła się.
— Aniołek? powtórzyła ze śmiechem poglądając na męża, jak pan Porfiry nie żałuje dziś pochwał.
— W istocie to ma minę mistyfikacji! poważnie zawołał podsędek. Drwisz czy co?
— Ale uchowaj Boże!
— A więcej tam kto? spytał gospodarz.
— Syn, śliczny chłopiec!
— Cha! cha! widzę ci się wszystko podobało, krzyknął zażywając znowu tabakę zachmurzony podsędek... A cóż tam, nie słyszałeś, myślą żyć z ludźmi? będą tu mieszkali?
— Mieszkać chcą w Zakalu, ale dom na łeb na szyję przerabiają, po drodze spotykałem tylko kupy rzemieślników, szeregi fur wiozących materjały, pozakupywali, posprowadzali co gdzie było.
— O! a jaż mam wapno! zawołał podsędek niespokojny! zkądże wzięli wapna... w Zakalu się margiel nie kopie, na okolicę u nikogo bez niego się nie obejdzie...
Ledwie tych słów domówił, gdy wszedł poufalutko do salonu Moszko Hercyk, znajomy nam arędarz z Zakala i stanął przy drzwiach nizko się podsędkowi kłaniając.
Gość to był zawsze pożądany, bo pieniądze dawał, ale nigdy jak dziś, podsędek miał w ręku sposób sprawdzenia mytycznych powieści pana Porfirego, poskoczył ku niemu.
— Jak się masz Hercyk? a co tam u was nowiny, w Zakalu słyszę nowy pan?
— A mamy go! doczekaliśmy się, odpowiedział flegmatycznie żyd gładząc brodę.
— No! no! gadajże!
— Śliczny pan! rzekł Moszko, grzeczny, układny... i bogaty!
— Ba! ba! zkądże o tem wiecie?
— Znać pana po cholewach! wrzucił Porfiry.
— A! dajże mi się rozmówić! syknął podsędek, zasłaniając Moszka i biorąc go w oblężenie. I bogaty mówisz panie Hercyk?
— Juściż to ze wszystkiego widać, mówił żyd. W Zakalu dom na nowo wyporządzamy.
— O! czemuż u mnie wapna nie kupujecie?
— Właśnie po to przyjechałem.
— Żono! kochanie! daj nam wódki! obrócił się podsędek, nie bez rachuby częstować myśląc przed targiem.
— Pan Porfiry mi tu pełną głowę nagadał o nowym sąsiedzie.
— Czemu nie! rzekł żyd, jest o czem, człowiek bardzo piękny, znać z wielkich panów, grzeczny, grosza nie patrzy, jak co chce, to widać że nie przywykł się obywać. Żona także śliczna, a córka i syn daj Boże wszystkim, jak lalki.
Podsędek zażywał tabakę, ale z czerwonego przechodził w kolor siny, który zawsze oznaczał u niego bardzo zły humor i bełkotał coraz niewyraźniej...
— Hm! hm! wielka figura! kupiec z Warszawy! mówił pod nosem. Wielka rzecz Zakale! bogaty! sławny bęben za górami!
Pan Bal miał już nieprzyjaciela w podsędku, zawistnych w całym jego domu.
Zgodzono się o wapno, które potrzebował bardzo spieniężyć pan Hurkot, ale wieści przez pana Szaławińskiego i Hercyka przyniesione wstrząsły nim do głębi.
Lat dwadzieścia dom jego był pierwszym domem, on pierwszym w okolicy, a tu mu na siwe włosy przybywał obcy ktoś wydrzeć palmę. Z tego nic nie będzie! chodząc po pokoju mruczał wieczorem po odjeździe Porfirego gospodarz. To są plotki! ja się nie dam zjeść w kaszy! Ten człowiek musi mieć w sobie coś podejrzanego! To jakiś neofita! Zobaczymy, jak się z nim obejść... powinien przecież odwiedzić sąsiadów, pomyślim czy mu oddamy wizytę... Nowe stosunki powinny się zawierać z wielką rozwagą! To mogą być awanturnicy... I to pewna że im nigdzie pierwszego miejsca nie ustąpię... Jam tu pierwszy!
Zawszem był pewien, że Porfiry błazen, choć stary, ale nigdy mi to się jawniej jak dziś nie pokazało. Zapalił się do tych przybłędów i już nosa zadziera, zaczyna mi mówić mój podsędku! tego nigdy nie było! Żydowi się nie dziwuję, choć i ten rozsądniejszy tu by być powinien, ale na czyim wózku jedzie, tego piosnkę śpiewa; ale on! czas by mieć rozum.
Dosyć, że tak cały wieczór rozmyślał pan podsędek dosyć zakłopotany, nabierając jednak jak mógł otuchy, gdyż za przesadzone wielce uważał doniesienia sąsiada i żyda.
— Kiedy tak, rzekł nareszcie, biorąc ogromny niuch tabaki z przechyleniem głowy, przed adwentem jeszcze dam wieczór i zakasuję tego jegomości. Wapno sprzedane, zieleniak jest, cielęcina się kupi, niechaj znają że umiem się pokazać kiedy chodzi o honor! Zobaczymy kto tu pierwszy być ma, czy ten jakiś przybysz niewiadomego rodu i pochodu, czy ja z dawna osiadły i rej wodzący w okolicy.
Były to tylko marzenia, ale jak pełne groźb dla przyszłości!
Pan Porfiry nie ograniczając się Dębnem, przed wieczorem jeszcze pospieszył chcąc odwiedzić koniecznie państwa Dankiewiczów w Burkach, pana Teofila Zmorę w Brogach, a zanocować u Jasia Pancer’a.
Państwo Dankiewiczowie byli to ludzie średniego wieku, jednej wioski nadkąszonej dobrze dziedzice, bezdzietni. Sama pochodziła z Kościńskich i była pewna, że familja jej wielkim jaśniała splendorem. Dworek u nich pod słomą, staroświecki, ale drzwi jego stały otworem, aż się spaczyły, poczciwe to były serca, ale... ludzkie. Obojgu dokuczała próżność. Walcząc o lepsze z państwem podsędkowstwem nadtracili się już dobrze i nie przestawali boju.
Domy Hurkotów i Dankiewiczów były na stopie sąsiedzkiej przyjaźni, choć w istocie po cichu się gryzły. Dziwił się pan podsędek, że Dankiewicze mogli nawet na jednej wiosce pomyśleć o wydzieraniu im prymu; szeptali ci znowu, że dwie wioski z długami na troje dzieci nie są tak wielką rzeczą, a sama pani powtarzała, że jest z domu Kościńska. W kościele, na zabawach, panie usiłowały zabrać pierwsze miejsca, i ta która ustąpić musiała drugiej, mocno się tem gryzła, tak że bywały choroby. Sami panowie pod serdeczności pozorem kryli stare urazy, podsędek brał wszędzie górę z tytułu swego, a Dankiewicz ustępował do czasu przysiągłszy że choćby wszystko stracił na urzędzie, koperty się lepszej dorobi.
— Co to podsędek, mawiał; cóż to podsędek?... nic! czczość! Wolę nie mieć żadnego niż taki nędzny tytulik, to śmiechu warto.
Państwo Dankiewiczowie więc nie byli bez niepokoju zasłyszawszy o przybyciu nowego dziedzica do Zakala; sam zamyślał przeczuwając, że Zakale weźmie się z Dębnem za ręce, a Burki pójdą w komysz.
Na takie właśnie aprehensje nadjechał wózek Porfirego, który tu był poufale i serdecznie, przybierając zawsze swój ton wyższy...
Dankiewicz, chuderlawy mężczyzna, który miał w twarzy nerwową drżączkę, wykrzywiającą mu jeden policzek, blady, ruchawy, ciemnego włosa, oliwkowej cery, trzaskając drzwiami wybiegł na ganek swego dworku wołając:
— Jak się masz kochany sąsiedzie? w sam czas trafiłeś na herbatę, samowar kipi, żonka ma nalewać.
Weszli na prawo do saloniku, który był znacznie mniejszy od Hurkotowskiego i cale inaczej wyglądał; choć mniej w nim pretensji, więcej było wdzięku. Sprzęt pamiętał dawne czasy, krzesła wyginane, kanapki bronzowemi gwoździkami i czarną wybite włosiennicą, stoły stosowne, obrazy familijne i kilka poczerniałych mazanin na ścianach ubierały go mile. Na oknach kwiaty, pstre firanki z białą fręzlą, wszystko aż do dawnych drewnianych futryn, niegdyś obiciem wypełnionych, było harmonijne w starym dworku. Ale znać też było niedostatek, który dziurami przeglądał. W drugim pokoju, podobnym pierwszemu, wrzał już samowar, a na kanapce z pończoszką w ręku, z wielkim brylantowym na palcu pierścieniem, siedziała pani Dankiewiczowa z domu Kościńska, miłej dosyć twarzy, wielkich tonów kobiecina, trochę ułomna, co jednak starannie ukrywała. Podsędek zawsze w cztery oczy z żoną nazywał tę parę kulawemi turkawkami, chcąc przez to wyrazić obojga defekta i obojga miłość, w istocie przykładną.
Skłonieniem głowy poważnem powitała pani domu gościa, który ze zwykłą przesadą się jej ukłonił i podała mu białą rączkę do pocałowania.
— Zkądże wiatry szczęśliwe przynoszą pana? spytała.
Tak się rozpoczęła rozmowa, najprzód od Hurkotów, potem przeszła na Zakale. I tu opowiadania już coraz kwiecistszego słuchano z zajęciem osobliwem. Pan Porfiry, który się coraz lepiej wyuczał i coraz ozdobniejszy tworzył opis salonu w Zakalu, z pociechą ujrzał że wielkie wywarł wrażenie.
I była chwila milczenia długiego, aż się sama pani ozwała:
— Cóż podsędek na to?
— A! podsędek! zawołał gość, myślę że dosyć mu nie w smak nowo-przybyły, bo podobno ciężko z nim będzie pójść w zawody, a chciałoby się utrzymać.
— Śmieszna próżność ludzka, z uśmiechem powagi pełnym i litości odparła z domu Kościńska, zawsze chce się być pierwszym, nawet gdy się drugim być nie może.
Mąż chrząknął, nie chcąc żeby się żona bardzo z tym przedmiotem przed Porfirym wygadywała.
— Dla czegoż zaraz niechęć do tych ludzi? mówiła dalej pani, uważałam że Hurkotowie już im ich kupiectwo, ich pieniądze wyrzucają i ród gotowi mieć w podejrzeniu. Ja przeciwnie, radam ich poznać, a póki nie znajdę złego, nie będę się go domyślała.
— Ślicznie moja Kasiu! cudownie! porwany tykiem swym z trzęsącą twarzą zawołał mąż, to mi złote słowa!
Porfiry poklasnął także; a wypiwszy herbatę, bojąc się mroku, pożegnał Dankiewiczów i poleciał z kolei do pana Teofila Zmory.
Wiemy już, że to był krewny Sulimowskich, a per consequens miał się za coś lepszego od innych. Był to stary kawaler ale młodzika udający, wielki elegant we wszystkiem, wielki koniarz, i że się kiedyś uczył na skrzypcach, był pewien, że pierwszym po Lipińskim jest skrzypkiem w kraju. Bez skrzypców się nie ruszał.
Dwór przerobiony ze starego lamusu na gotycką architekturę mocno zębatą, spiczastą i wieżyczkowatą, wyglądał zdaleka zwodząc podróżnych co go czasem za kościołek brali. W Brogach ton był wielki i pan Porfiry tu spadał na niższy, bo go Teofil traktował dosyć grzecznie, ale nigdy nie dopuszczając do poufałości.
Jakoż i najtyczanka nie z takim tu zajechała hałasem i pan jej wysiadł skromnie, a wszedł do pokojów bez fanfaronady. W drugim przy zielonym stoliku i szklankach herbaty zastał gospodarza, z Janem Pancerem i panem Hubką grających w preferansa.
Powitano go różnie: Zmora uprzejmie, ale zdaleka, Jaś rzęsisto obsypując całusami, Hubka ze śmiechem który mu wiecznie towarzyszył w złej i dobrej doli.
Rzućmy okiem na graczów.
Pan Teofil, niegdyś piękny mężczyzna, co jeszcze znać było, ubrany od niechcenia ale z wielkiem staraniem, miał włosy i wąsy widocznie farbowane, twarz świeżo opaloną, ubiór wykwintny i bijący w oczy. Guzy koszuli, spinki u rękawów błyszczały brylancikami, dewizka zegarka była emaljowana, kamizelka aksamitna, ale mimo te barwne skrzydełka motyle, motyl miał lat czterdzieści i pięć.
Obok siedzący pan Jan Pancer, vulgo Jaś zwany, był to niegdyś także szaławiła, co siwiejąc zapomniał, że czas było przybrać inny ton, inne życie. Hulaka, sławny śpiewak piosnek polskich i francuskich, dobry jeździec, kobieciarz choć szpakowaty, miał twarz bladą, wygoloną, włosy krótkie, uśmiech miły i trochę otyłości. Trzeci gracz pan Hubka, ex-komisarz, dziś bogaty właściciel, gruby, tłusty, z nosem jak gruszka, z twarzą pospolitą, włosami na tył zarzuconemi, pierścieniami na palcach, wchodził dopiero w obywatelstwo, i że niełatwe wysłowienie zastępował śmiechem, miano go za dowcipnego, bo są ludzie którym do śmiechu dosyć, jak do ziewania, żeby gdzie usta zobaczyli otwarte.
Podano herbatkę, rozmowa się wtoczyła zaraz na Zakale; wszyscy trzej rzucili karty, tak ich zajął pan Porfiry jednem słowem — byłem w Zakalu!
Pytań stosy nań spadły, a po raz trzeci czy czwarty powtarzając wydanie swego opisu, znacznie tu udoskonalone i poprawne, publiczności udzielił.
Usta byty otwarte, zdumienie widoczne, myśli przelatywały po czołach jak jaskółki przed burzą.
— Cóż ty nam śpiewasz z wysokości, zawołał gospodarz... kochany panie! zdaje mi się żeś trochę wezwał w pomoc wyobraźni, na której ci nie zbywa. Miałżeby to być zaczarowany pałac?
— Tak się on wyda, odparł ubodnięty gość i tonem gospodarza i niedowierzaniem jego, tak się wyda przy naszych szlacheckich domkach.
— A to co, nie szlachecki dom także?
— Powiem panu, że zakrawa na pański, tyle tam gustu i przepychu.
— Więc to coś bogatego? spytał Jaś Pancer, i może nam dawać smaczne objadki i winko...
— Lepsze niż Dankiewiczów zieleniak, przerwał Porfiry śmiejąc się z konceptu, rad że mu chórem wtorował Hubka.
— Że bogaty to ani słowa, z wysoka zawsze, rzekł gospodarz przeglądając się w zwierciadle, co miał we zwyczaju, pilnując się w ten sposób żeby nagle nie postarzeć — Sulimowski mi mówił, że był raz u niego na objedzie i nie mógł się naopowiadać dostatku.
— Widać że bogaty, cicho rzekł Pancer, kiedy tak dobrodusznie dał się ociąć hrabiemu, który wziął z górą pół miljona za Zakale, nie warte trzechkroć może. Daruj że mówię na kuzynka.
— O! ja kuzynka tego znam dobrze! uśmiechnął się Zmora, mieliśmy z sobą roboty familijne... to dosyć!
— Ale cóż to za człowiek? spytał Hubka uśmiechając się.
— Poczciwiec, jeśli ci o to idzie, odparł gospodarz, bogaty...
— Szlachcic? powtórzył ex-komisarz, który często o szlachectwo pytał, żeby się swojem potwierdzeniem już pochwalić.
— Nietylko szlachcic, rzekł gospodarz, ale nawet ma i może słuszną pretensję do wielkiego rodu.
— Jak żyję nie słyszałem o Balach.
— Prócz w lesie, rzekł Pancer...
— W swoim już krewnych nie znajdzie, dowcipnie poparł Zmora, Sulimowski mu kuzynków wysłał do Gdańska.
— No! a jakże wyglądają? spytał Jaś siwy, Jejmość czy stara? córeczka podobno jest?
— Jejmość, ni stara ni młoda, przystojna jeszcze...
— Na głodny ząb... wrzucił Pancer.
— Ale córeczka! wykrzyknął Porfiry.
— Załóżcie się ze mną, przerwał Zmora, że pan Szaławiński już o niej myśli!
Hubka parsknął śmiechem takim, że mu karty z rąk poleciały.
— A gdyby? dumnie odparł gość, cóż to by było tak dziwnego?
— Kochany panie Porfiry, rzekł Zmora, a latka?
— Wszakżem młodszy podobno...
— Od kogo?
— Ej nie rachujmy się.
— Gospodarz się zmarszczył i odmienił rozmowę żywo. No! opiszże córkę, rzekł.
— Dość powiedzieć aniołek!
— Ba! aż tak! zawołał Jaś, to coś podejrzanego kiedy ją tak chwalisz. Ładniejsza tedy od Hurkotównej?
Wszyscy się rozśmieli, bo córka starsza podsędka zbyt była do niego podobną, żeby ładną być miała.
— Żartujesz Jasiu! ale jak ją zobaczysz!
— No to co? westchnę tylko wołając non nobis! non nobis! Ba! gdyby nie siwizna!
— Cha! cha! cha! poparł Hubka, a mnie gdyby nie grubizna!
— Jak zaczniecie się nią rzucać, rzekł Zmora, ciężar spadnie na mnie.
— Dla czegożby nie, dodał Jaś, jeszcześ młody.
— Do djabła to jeszcze!
— Przystojny, miły, nie ubogi.
— I tam dalej, i tam dalej, bo się pochwał boję gorzej połajania... Pomagasz?
Gra stała się żywszą, ustała rozmowa, a pan Porfiry zapalił fajkę, i spokojniejszy usiadł obwiózłszy po okolicy swoję wiadomostkę, z którą się popisał najpierwszy.
Łatwo teraz będzie pojąć jakie wrażenie ukazanie się państwa Balów miało zrobić w okolicy i jakie tu czekało ich przyjęcie.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.