Złoto i krew/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.
Nagroda.

W kilka godzin, po niefortunnej rewizji, około trzeciej w nocy, w mieszkaniu komisarza Fitzkego znajdowały się dwie osoby. Jedną z nich, był sam gospodarz — zaś drugą, Sonia.
Sonia leżała prawie nago na otomanie, bo cały strój jej stanowiła jeno batystowa koszulka, a poza jej oraz porozrzucane w nieładzie części ubrania po pokoju, świadczyły, że dotrzymała swej obietnicy. Obok niej siedział Fitzke, bez munduru, czerwony, spocony i zadowolony, a na obliczu zastygł mu wyraz nasyconej zwierzęcej namiętności. Znać było, że dla swych „rozkoszy“ nie żałowali podniety, bo opodal, na stoliku widniały dwie opróżnione butelki szampana, oraz flaszka koniaku, na pół pusta.
— Cóż — rzekła, przeciągając się lubieżnie — zadowolony jesteś z wyniku rewizji?
— Hm... no.. tak... — burknął.
— Przekonałeś się sam, że nie ukrywamy nic groźnego?
— Pewnie... — dziwnie spojrzał na nią.
Ale, kobieta nie zauważyła tego wzroku. Chciała upiec naraz dwie pieczenie. I zatuszować sprawę Korskiego i „nabić szwaba w butelkę“, przekonać go, że w firmie „Feniks“ nic złego się nie dzieje.
— Słuchajno! — wyrzekła, znów grając komedję. — Odbywają się u nas czasem różne zebrania, o których zresztą wiesz! Ale te wszystkie opowieści o podziemiach, czerezwyczajkach, torturach, lochach, należą do kategorji bajek! Toć, można chyba stwierdzić z czystem sumieniem, że nie natrafiłeś na żadne podejrzane kryjówki...
Fitzke odsunął się raptem od Soni, a głos jego zabrzmiał szorstko.
— Wiesz, Sonia! — wypalił. — Za stary ze mnie policjant, żebyś mnie uważała za durnia! Gdybym chciał, rozniósłbym na cztery wiatry tę całą waszą budę! A twoje żarciki i „kawały“ zachowaj dla kogo innego!
— Jakto? — udawała zdziwienie.
— A ten wieszak!
— Wieszak? — drgnęła i zbladła.
— I ja — patrzył jej teraz drwiąco w oczy — nawet w łajdactwach dotrzymuję słowa i dla tego cię nie zdradziłem! Ale, wasze szczęście, że to ja znalazłem się przy wieszaku a nie który z policjantów, bo przecież ich nie mogłem przypuścić do tajemnicy! I powiem ci, z kolei, że niezbyt wymyślne są te wasze „genjalne“ urządzenia.
— Nie rozumiem? — wyszeptała.
— Doskonale pojmujesz! Bo, kiedym lekko poruszył ów wieszak, przeznaczony, na pozór, do niewinnego rozwieszania futer, najprzód zauważyłem, że jest on przytwierdzony do podłogi, a następnie, że za jego naciśnięciem usuwa się jeden kafel, znajdujący się na przeciwległej ścianie...
— Tam, do czorta! — przekleństwo raptem wypadło z jej ust.
— Powtarzam, poruszyłem delikatnie i ujrzałem niewielką szparę! Zaręczam ci, że gdybym nacisnął mocniej, rozwarłoby się całe potajemne przejście! Prawda, pani Sonia! Otóż, dobrze musiałem się namęczyć, aby od tego wieszaka odwrócić uwagę panny Dulembianki i jej towarzysza! Szczególnie, gdy rozległ się ten jęk, bo dzięki wytworzonej przezemnie szparze, na górę dobiegały odgłosy z podziemi! Wszystko, chyba teraz jest jasne?
Poczuła się całkowicie pokonana i aby odzyskać swą władzę, znów postanowiła zagrać na jego zmysłach. Poderwała się z otomany i przywarła do niego obnażonemi, jędrnemi piersiami.
— Ale, ty nie zrobisz z tego użytku?
Odsunął ją lekko. Znać było, że pomimo podwójnej zapłaty, grubej łapówki i ciała kobiety, obecnie niesmak budzi w nim ta historja.
— Dziś nie zrobię użytku! — wyrzekł twardo. — Ale żądam, żeby ta cała zbójecka jaskinia została zlikwidowana! Żadnych, jęków, żadnych tortur, żadnych więźniów! Rozumiesz! Daję ci na to dobę czasu! Bo, jeśli pojutrze się tam zjawię i cośkolwiek zastanę, nie licz na moje względy! Nadal, nie mogę pokrywać podobnych łajdactw!
Pojęła, że nie żartował.
— Jutro zlikwiduję wszystko! — odrzekła zupełnie już innym tonem, porzucając poprzednie zalotne manewry. — Śladu nawet nie pozostanie po podziemiach! Zresztą, za wiele wie o nich osób!
Ubierała się teraz pośpiesznie, a on nie starał się jej zatrzymywać. Dopiero, gdy znalazła się już w futrze i w kapeluszu, gotowa do odejścia, rzuciła zapytanie, które ją nurtowało oddawna.
— Jeszcześ nie dotrzymał całkowicie obietnicy! — wymówiła. — Nie powiedziałeś, jak nazywa się ten, który nas zdradził?
— Ach! — odparł, krzywiąc się nieco. — Jeśli ci na tem zależy, to skoro obiecałem, powiem! Wyjątkowy to szubrawiec i nieszczęścia nie będzie o ile się z nim rozprawicie! Ralf Moren! Mieszka w hotelu „Continental“.
— Moren? — powtórzyła ze złym błyskiem o oczach. — Czy prawdziwe jego nazwisko nie brzmi Grzela? Nie jest on kochankiem niejakiej Dordonowej?
— Tak! Nawet razem przybyli do Gdańska!
— Ach! — wyrwał się z gardła kobiety okrzyk, pełny pasji, a mściwy grymas wykrzywił jej oblicze.
— Widzę — dodał Fitzke, obserwując tę grę twarzy — że musieli oni wam porządnie zaleźć za skórę!
Poruszyła się gwałtownie.
— Pytasz? — zawołała — Nie tylko nabrali nas na znaczniejszą sumę w Rumunji i uciekli, ale musieli podchwycić nasze tajemnice, bo skądżeby wiedzieli o domu na ulicy Langegasse i o firmie „Feniks“! Dawno, miałam ptaszków na oku, ale tak wciąż zmieniali miejsce pobytu i nazwiska, że nie można było ustalić, gdzie się znajdują! No i nie sądziłam, by byli oni, do tego stopnia niebezpieczni i szkodliwi!
— Rób, co chcesz! — burknął — Lecz pamiętaj o moich warunkach!
Sonia, na pożegnanie, dotknęła lekko wargami czoła Fitzkego. Był to „urzędowy“ pocałunek, bardzo daleki od pieszczot, jakiemi darzyła go, przed chwilą. Ale i jemu nie zależało, widocznie, na podkreśleniu ich czułego stosunku. Pakt został dotrzymany, z obydwóch stron, „handlowo“ — i rozstawali się bez żalu.
Kobieta wybiegła pospiesznie i podążyła na Langegasse do domu. Tam, pochwyciła za słuchawkę telefonicznego aparatu i jęła komuś wydawać krótkie zlecenia gorączkowo, nerwowo. Oczywiście, w formie takiej, by były one zrozumiałe tylko dla tego, który ich słuchał.
— Nareszcie! — wyszeptała, kończąc swą rozmowę, jakgdyby nasyciła swą zemstę.

Kiedy Zawiślak, o godzinie siódmej rano — umyślnie wybrał tę wczesną godzinę, aby bez przeszkód móc porozumieć się z Morenem — wybrał się do hotelu „Continental“, w którym ten zamieszkiwał, zastał tam niezwykłe poruszenie. Przed hotelem, znajdowali się policjanci, jakby zaszło w „Continentalu“ coś niezwykłego, a w hall‘u stały grupki lokatorów i służby.
Szofer, popatrzył ze zdziwieniem, na ten dziwny ruch, ale zaprzątnięty swą myślą, przeszedł mimo podnieconych i dyskutujących z ożywieniem grupek i chciał udać się na wyższe piętra.
Zatrzymał go jednak schutzman znajdujący się w hallu.
— Pan dokąd? — zapytał.
— Do pana Ralfa Morena! — odparł, nic nie rozumiejąc — Mieszka tutaj! Nr. 114!
— Pan go dobrze znał? — zabrzmiało ostre zapytanie.
— O tyle, o ile! — wymówił Zawiślak, którego zdumiewała coraz więcej ta indagacja — Łączą mnie z nim luźne interesy! — skłamał umyślnie — Właśnie...
— No, to nie prędko odszuka pan tego Morena! — posłyszał odpowiedź — A jeśli nawet go odszuka, nie wiem, czy się z nim porozumie!
— Jakto!
— Moren — rozległo się brutalne wyjaśnienie — zamordował dziś w nocy swą kochankę, Dordonową, zapewne, aby ograbić ją z pieniędzy i uciekł!
— Niemożebne! — wykrzyknął wstrząśnięty do głębi, jakgdyby grom u jego stóp uderzył — Niemożebne!
— A jednak, tak jest! O łotr to, nad łotrami! Uciekł w niewiadomym kierunku, a co jej zabrał, nie możemy ustalić! Prowadzimy, właśnie, bardzo energiczne dochodzenie! Skoro, znał go pan, będzie musiał również złożyć swe zeznanie!
— Zamordował! Uciekł — powtórzył szofer, pochwytując się za głowę — Więc niknie i ten ostatni słaby ślad! Niepojęte! Wprost, niepojęte!
Na szczęście, szutzman, zadowolnił się kilkoma ogólnikowemi zapytaniami, na jakie zręcznie odpowiedział szofer, nie poruszając, oczywiście istoty sprawy, która go tu sprowadziła.
W kilka zaś godzin później, we wszystkich gdańskich pismach, na zasadzie komunikatu, otrzymanego od policji, przeczytać było można następującą, sensacyjną wzmiankę.
„Straszne morderstwo w hotelu „Continental“. Dzisiejszej nocy, w hotelu „Continental“, znany niebieski ptak Antoni Grzela, występujący pod fałszywem nazwiskiem Ralfa Morena, podstępnie, podczas snu, kilkoma uderzeniami noża, pozbawił życia swą przyjaciółkę, niejaką Martę Dordonową. Przybyli oboje z Warszawy i zachodzi przypuszczenie, że ukrywali się przed polską policją. Przeszłość, zarówno ofiary, jak i mordercy przedstawia się bardzo burzliwie i tajemniczo, a energicznie prowadzone dochodzenie, ujawni niebawem różne niezwykłe i wstrząsające szczegóły. Moren zamordował swą kochankę, prawdopodobnie, aby się od niej uwolnić oraz zabrać jej biżuterję i pieniądze, których ostatnio nie chciała mu dawać i na którem to tle, pomiędzy niemi dochodziło do ostrych scysji. Co więcej skradł, nie zostało jeszcze ustalone. Wraz z rzekomym Ralfem Morenem znikły i jego rzeczy. Pochwycenie zbrodniarza spodziewane jest w godzinach najbliższych!
Tyle donosiły gazety.
Och, jakżeż musiała się śmiać Sonia, kiedy czytała tą wzmiankę. Jakżeż musiała się śmiać, że tak zręcznie udało się jej, w przeciągu kilku godzin, dokonać zemsty, upozorowywując zręcznie przebieg wypadków. Nie tylko, bowiem, wprowadziła w błąd szeroką publiczność, ale i miejscową policję, a nikt nie mógł przypuścić, że „zamordowanie kochanki“ jest tylko zainscenizowaną komedją, a cały dramat został wyreżyserowany na ulicy „Langegasse“.
Tymczasem, w numerze, w kałuży krwi, spoczywała ta, która była piękną Martą Dordonową. Takim, jest często, smutny koniec awanturnic.
Zawiślak, natychmiast, gdy tylko zwolnił go schutzman od swych natarczywych zapytań, pobiegł zdenerwowany i blady do swego hotelu. W hotelu tym zamieszkiwał wraz z Dulembianką, a jej pokój był odległy o kilka numerów od jego pokoju.
Gwałtownie zastukał do jej drzwi.
Była już ubrana i z niecierpliwością oczekiwała na wynik rozmowy z Morenem.
— Co się stało? — zawołała spostrzegłszy jego zmienioną twarz, kiedy wszedł do pokoju.
— Moren, uciekł! — odparł krótko — Zamordowawszy przedtem Martę!
— Boże! — zawołała, niemniej wstrząśnięta tą wieścią, niźli przedtem szofer — Czyż to możliwe? Zamordował Martę? Z jakiego powodu?
— Policja twierdzi — wyjaśnił — że uczynił to, aby ją ograbić z pieniędzy i kosztowności! Zabił Dordonową w nocy i znikł, bez śladu! Wprost, odchodzę od zmysłów! Toć, on jedynie mógł dopomóc do odszukania Korskiego i wyjaśnić zagadkę domu przy ulicy „Langegasse“!
Jadzia chodziła teraz wielkiemi krokami po pokoju, niezwykle wzburzona. Raptem przystanęła przed Zawiślakiem i spojrzała mu prosto w oczy.
— Jeśli tak jest — wyrzekła — to Moren byłby jednym z największych łotrów świata i z palca zostały wyssane wszystkie jego informacje! Tylko...
— Tylko? — powtórzył i wpijał się w Jadzię wzrokiem, niby oczekując, że wypowie ona myśl, która i jego dręczyła. Tylko...
— Nie rozumiem celu tej zbrodni! — z piersi Dulembianki wyrwał się okrzyk — Policja twierdzi, że ograbił on Martę z biżuterji? Ależ ona nie posiadała cenniejszych klejnotów! Zaledwie, tanie pierścionki, warte grosze! Co zaś się pieniędzy tyczy? Udawali, że są w ostatniej potrzebie! Chyba, że Marta zręcznie grała komedję i miała oszczędności?
Gwałtownie zaprzeczył.
— Ona nie miała oszczędności!
— Więc?
Chwilę, w milczeniu, patrzyli na siebie.
— Powtarzam — pierwsza poczęła rozważać — nie pojmuję celu tej zbrodni? Moren miałby zamordować Martę, bo mu zawadzała, podczas gdy, naprawdę nie zawadzała mu w niczem? Aby ją ograbić z nieistniejącej biżuterji i pieniędzy? Wszystko to brzmi nader podejrzanie!
— Tembardziej — dodał Zawiślak — że Moren był za sprytny na to, by popełnić przestępstwo tak, aby natychmiast na niego padło podejrzenie!
— Tedy?
— Obawiam się mocno — powoli wymówił — że nie jest on zbrodniarzem, a ofiarą przestępstwa! Martę zasztyletowano a jego porwano, bo zdradził tajemnice domu przy ulicy Langegasse, w obawie, iż może dostarczyć nowych informacji! Reszta, to tylko pozory!
Poruszyła się gwałtownie.
— Wprost z ust, wyjął mi pan te słowa! — zawołała w podnieceniu. — Morderstwo to świadczy tylko o tem, że pragnięto usunąć niedogodnych świadków, lub też ukarać ich za zdradę! Świadczy również, mojem zdaniem, że Ralf nie kłamał i wskazał nam prawdziwy trop! Ten przeklęty dom, posiada podziemia, na które, w czasie rewizji, nie umieliśmy natrafić! A w tych podziemiach znajduje się Stach! Kto wie, tylko, czy jeszcze żywy!
Szofer skinął głową.
— Oto i moje przekonanie — rzekł.
— Więc, pędźmy do komisarza Fitzkego! — rzuciła pośpiesznie. — Nie traćmy czasu! Musimy go powiadomić o naszych przypuszczeniach!
Ku wielkiemu jej zdumieniu, zaprzeczył.
— Nie radziłbym tego czynić, w żadnym wypadku!
— Nie rozumiem!
— Nie ufam Fitzkemu! — wyjaśnił, jakby wypowiadając głęboko ukrytą myśl. — Zepsułby wszystko.
— Zepsułby wszystko? — dziwiła się coraz więcej.
Przybliżył się teraz do niej i jął cicho szeptać, jakgdyby kto mógł ich podsłuchać.
— Panno Jadziu! Mimo całej energji, wykazywanej podczas rewizji, przez Fitzkego, nie podobało mi się jego zachowanie! Chwilami, wydawało mi się nawet, że jest on rad, że nie wykryto nic w firmie „Feniks“. Pani była wyjątkowo zdenerwowana, więc nie obserwowała go bacznie, ale ja nie spuszczałem oka z komisarza...
— Co pan mówi? — drgnęła.
— Nie dałbym trzech groszy zato, że został przekupiony i szedł ręka w rękę z ową właścicielką „Feniksa“, panią Mandelbaum! A najwięcej uderzyły mnie pewne szczegóły, kiedy zwiedzaliśmy składy, znajdujące się w suterynach! Specjalnie, jeden wieszak!
— Wieszak? — powtórzyła nie pojmując.
— Na pierwsze spojrzenie — tłomaczył — niewinny drewniany wieszak, służący do rozpinania futer! Otóż Fitzke, niby od niechcenia położył swoją dłoń na nim, a naprawdę, coś majstrował koło niego! Spojrzałem, że lekko go poruszył, a wtedy rozległ się ten jęk, czy też głos, jaki i pani posłyszała. Głos ten musiał dobiec i do słuchu komisarza, bo dalej spostrzegłem, że zmięszał się on bardzo, poczerwieniał i zerknął niepewnie na tę Mandelbaum. A gdy głos, nie powtórzył się więcej, oboje, niby odetchnęli z ulgą. Później, kiedym chciał się zbliżyć do owego wieszaka, odepchnął mnie prawie szorstko i prędko oświadczył, że nie warto dalej szukać i rewizja nie wykryje już nic więcej! Pojmuje pani, teraz?
— W takim razie... — nie śmiała dokończyć swej myśli na tyle ona wydała się jej potworna.
Wypowiedział ją, natomiast, Zawiślak.
— Wieszak ten otwiera wejście do lochów! Wiedział o tem Fitzke, lub też przypadkowo natrafił na tę tajemnicę! Przysiągłbym na to. Bo, wszystkie te przypuszczenia, które luźno krążyły w mej głowie zamieniają się w pewność po zamordowaniu Marty i porwaniu Morena. Oto, dla czego twierdziłem, że nie wolno uprzedzać szwaba, w żadnym wypadku!
Z rozpaczą załamała ręce.
— Więc, cóż czynić! Kto nam dopomoże? Jesteśmy zgubieni!
— Najlepiej — odrzekł — pomogłyby nasze polskie władze. Ale, zanim zdążymy je powiadomić i przedstawić dowody, a raczej poszlaki i posądzenia, może upłynąć sporo czasu i będzie za późno! Tu, każda sekunda jest droga! Nie chcę straszyć! Lecz, wedle mego zdania, o ile dotychczas pan Korski nie zginął, to w najbliższej przyszłości zginie!
Jadzi pociemniało w oczach, a wielkie łzy jęły spływać po policzkach. Przypadła do Zawiślaka i kurczowo pochwyciła go za ramię.
— Co robić? Co robić?
— Ratunek byłby jeden! — odparł, wypowiadając, zamiar widocznie, niedawno powzięty. — Samemu zakraść się do firmy „Feniks“ i raz jeszcze ją przeszukać! Szczególniej, zbadać tajemnicę wieszaka! Jest to projekt wprost szaleńczy, lecz innej rady niema!
— Pan, zdecydowałby się na to?
— Już się zdecydowałem! — oświadczył z mocą. — Udam się tam, dziś w nocy!
Popatrzyła nań, z niewymowną wdzięcznością.
— Pójdę z panem! — zawołała.
— Pani, ze mną? — zastanawiał się chwilę, podziwiając jej odwagę. — A czy nie zawiodą panią nerwy? Toć, nie jedna tam oczekuje niespodzianka i na niejedno, należy być przygotowanym!
Zaprzeczyła gwałtownie.
— Panie Zawiślak! Błagam pana, niechaj pan zabierze mnie ze sobą! Jestem wysportowana, zwinna, byle czego się nie przestraszę! Umiem władać bronią, strzelam dość celnie! Nie będę panu zawadą, a pomocą! Szczególniej, że wśród tych bandytów znajduje się kobieta i nie wiem dla czego, odnoszę wrażenie, że jest ona hersztem tej szajki! Och, nie ulęknę się i chętnie do walki z nią stanę!
— Skoro pani tego tak pragnie — odrzekł, nie śmiąc jej odmówić — pójdziemy razem!

Jak zostało postanowione, zakradali się do domu przy ulicy Langegasse, około północy. Sprzyjała im ciemna noc, bezgwiezdne niebo, a willa, w której mieścił się „Feniks“, tonęła w mroku i czyniła wrażenie uśpionej.
— Byle nas nie przyjęto za przestępców i nie pochwycono! — szepnął Zawiślak i zbliżył się do jednego z parterowych okien.
Sprzyjało im jednak, szczęście. W pobliżu nie widać było przechodniów, nie pojawił się żaden patrol policyjny, a szofer, z wprawą zawodowego włamywacza, wytłoczył okno i wskoczył do środka domu.
— Teraz pani kolej! — wyciągnął w stronę Jadzi ręce i wnet znalazła się obok niego.
Przez chwilę nadsłuchiwali uważnie. Lecz nic nie mąciło ciszy dokoła i nikt nie zauważył, że intruzi wtargnęli do środka tajemniczej willi.
— Potwierdza to tylko moje przypuszczenia! — mruknął Zawiślak. — Parter jest teatralną dekoracją, a wszystko odbywa się w podziemiach! Tam zastaniemy, tutejszych mieszkańców.
Ostrożnie, świecąc sobie latarkami, przebyli górne pokoje, znane im, z wczorajszej rewizji, nie napotykając po drodze żywego ducha. Kręconemi schodami, bez przeszkód, dostali się na dół i wreszcie, Zawiślak znalazł się około wieszaka, który go interesował najwięcej.
— Proszę oświetlić przeciwległą ścianę! — rozkazał Jadzi.
A gdy skierowała tam promień latarki, nacisnął wieszak i wnet z jego piersi wyrwał się cichy okrzyk.
— Wszystko się zgadza!
Bo wnet usunął się jeden z kafli, któremi była wyłożona szpara, ukazując wąską szczelinę. A gdy szofer, mocniej poruszył wieszak, szczelina zamieniła się w potajemne, wąskie przejście.
— Tam! — szepnął — Tam wejdźmy! Proszę przygotować broń!
Wślizgnęli się do małego korytarzyka, trzymając w rękach browningi. Znajdowały się w nim schodki, wiodące dokądciś na dół, a zdala dobiegało światło.
Powoli, na palcach skradali się naprzód i niewielka od owego światła dzieliła ich droga, gdy szofer raptem przystanął i pochwycił Jadzię za ramię.
— Słyszy pani?
Dobiegły ich teraz wyraźnie odgłosy. Jakby kłótni. Czy też ktoś wołał o ratunek.
— Słyszy pani? — szepnął.
Z niepokojem starała się pochwycić dobiegające zdala okrzyki.
Raptem zadrżało w niej wszystko.
— Ależ, to głos Stacha! — z jej piersi wydarł się jęk. — Grozi mu wielkie niebezpieczeństwo, lecz, Bogu dzięki, żyje!
— Żyje! — powtórzył głucho Zawiślak. — O ile jednak nie podążymy na ratunek, za kilka minut żyć przestanie! Niechaj się dzieje, co chce, śpieszmy mu z pomocą!
Bez wahania, ściskając w dłoniach browningi, rzucili się naprzód...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.