Złoto i krew/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.
Panna Jadzia szuka Korskiego w Gdańsku.

Panna Jadzia, jak to zostało postanowione, otrzymawszy znaczniejszą sumę na wydatki od ojca, zaraz następnego dnia przybyła z Zawiślakiem do Gdańska. Prócz nich, przyjechał również Ralf z Dordonową, gdyż tu, w razie sprawdzenia się informacji, miała nastąpić wypłata przyobiecanych pięciu tysięcy. Zamieszkali oni jednak w innym hotelu oddzielnie, gdyż mimo wykazywanej skruchy (na co zapewne wpływały i zeznania, podpisane Zawiślakowi), Dulembianka i szofer, czuli do nich nadal pogardę i obrzydzenie.
Natychmiast po przyjeździe panna Jadzia wraz ze swym towarzyszem pośpieszyła do odnośnego urzędu policyjnego. Jak ją powiadomiono w Warszawie, sprawa porwania i wywiezienia Korskiego do Gdańska, została przekazana tamtejszemu komisarzowi Fitzkemu i otrzymał on już w niej obszerne telegraficzne relacje.
Fitzke wysoki, tęgi prusak, o czerwonej od licznych kuflów piwa twarzy, powitał Dulembiankę niezwykle uprzejmie. Nienawidził on w gruncie polaków, lecz starał się tę nienawiść pokryć formami towarzyskiej uprzejmości.
— Fraulein Dulembianka... und Herr Zawiślak — wymówił, grzecznie wskazując im miejsca. — Wiem, wiem, o co chodzi... I dla tego zaraz państwa przyjąłem! Już mi doniesiono z Warszawy! Jakaś jaskinia zbójecka przy jednej z najludniejszych ulic! Langegasse! Schauderchaft! Wprost nie do wiary! Pana Korskiego porwano, bo wplątał się w sprawę Brasina, tego sowieckiego dygnitarza! Tu, do Gdańska wywożą ludzi, a ja o tem nie wiem! Doprawdy, jestem szczęśliwy, że ta sprawa wypłynęła na wierzch! Nie tylko w waszym interesie, ale i w naszym leży odbicie więźnia i zlikwidowanie bandy! A tu... jak się nazywa... pan Moren — rzekomy Ralf bowiem, a właściwie Antek Grzela poczynił i warszawskiej policji obszerne zeznania — oddał nam znakomitą przysługę!
Oburzenie komisarza było tak znakomicie odegrane, a liczne uderzenia pięścią w stół, podkreślające niektóre wykrzykniki, tak świadczyły o jego gniewie, że Jadzia aż drgnęła z radości, że na pomoc jej przychodził podobnie energiczny sprzymierzeniec.
— Co zamierza pan komisarz? — zapytała po niemiecku.
— Co zamierzam? — wykrzyknął ostro. — Działać jaknajspieszniej i nie tracić minuty czasu! My tu nie żartujemy w Gdańsku! Dziś, bezzwłocznie wieczorem przedsięwezmę rewizję i już zbieram ludzi, aby należycie obstawić cały dom...
— A czy ja mogłabym wraz z panem komisarzem udać się na tę rewizję? — nieśmiało rzuciła Jadzia.
— Ależ, oczywiście! Natürlich... Sam chciałem jej to zaproponować! Może nam pani być nawet bardzo pomocną! Pani i jej towarzysz... Herr Zawiślak! Proszę więc przybyć tu do mnie o jedenastej wieczór, do komisarjatu, bo stąd wyruszymy! Tylko, zechce pani, ze zrozumiałych względów, wszystko co powiedziałem, zachować w jaknajgłębszej tajemnicy!
Jadzia skinęła główką i wraz z Zawiślakiem, uszczęśliwiona opuściła urząd policyjny.
Lecz, ledwie zamknęły się za nią drzwi, miast dotychczasowego gniewu, szeroki uśmiech rozlał się po twarzy komisarza Fitzke.
Nacisnął dzwonek dwukrotnie. A gdy w drzwiach gabinetu ukazał się woźny, zapytał:
— Czy przyszedł już taki mały garbaty jegomość, którego kazałem wprowadzić do naszego sekretnego pokoju?
— Ja wohl, Herr Komissar! — zabrzmiała odpowiedź. — Przyszedł z jakąś bardzo elegancką i przystojną panią!
— Z panią? — zmrużył oczy Fitzke. — Poproś ich tu zaraz!
Po chwili, na progu gabinetu stanął garbus wraz z jakąś elegancką damą. Nikt, nie rozpoznałby w niej niedbale ubranej i znęcającej się w wyrafinowany sposób nad Korskim, towarzyszki Soni, z przed godziny. Zdobiło ją teraz kosztowne futro, wytworna sukienka, a woń drogich perfum biła od niej zdala. Wielkie oczy były umiejętnie podczernione, a wargi mocno ukarminowane. Sprawiała wrażenie jakiejś ekscentrycznej małżonki przemysłowca o nieco kokocim szyku, lub też filmowej, czy kabaretowej artystki.
— A pan Godin... i pani Mandelbaum, o ile się nie mylę! — wyrzekł Fitzke, przybierając wyraz urzędowej powagi. — Co prawda, wzywałem tylko pana Godina!
Kobieta obrzuciła komisarza zalotnem spojrzeniem.
— W rzeczy samej — odparła — wzywał pan, panie komisarzu, tylko pana Godina! Ponieważ, jednak chodzi zapewne, o sprawy firmy „Feniks“, a ja jestem jej szefową, on zaś tylko pracownikiem, ośmieliłam się tu przybyć, bo najlepiej chyba wszelkie nieporozumienia wyjaśnię!
— Hm... no... tak...
— Tembardziej, że Godin ma teraz w składach pilną pracę, a moja obecność, może wystarczy!
Fitzke w lot pojął, o co chodzi i było mu to bardzo na rękę.
— Also, — wymówił — twierdzi pani, że sama mi wszystko wytłómaczy Gut! Pan Godin niechaj odejdzie, a pani pozostanie!
Garbus, jakgdyby tylko oczekiwał na ten rozkaz, skłonił się głęboko, zakręcił na pięcie i znikł. Sonia zaś, weszła do gabinetu i zamknęła za sobą drzwi starannie.
— Co wy wyprawiacie! — począł Fitzke, wciąż zachowując surową minę, kiedy znaleźli się we dwójkę. — Otrzymałem meldunki, na zasadzie których należałoby was natychmiast zaaresztować!
— Co się stało? — udała nieświadomość, siadając w pozie dość swobodnej, niedaleko Fitzkego i zakładając nogę na nogę.
Lecz, ten nie patrzył na nią.
— Zawiadomiła mnie warszawska policja — uderzył silnie pięścią w stół, — że został porwany niejaki Korski! Ma on się znajdować w waszych podziemiach!
— Ależ tam mieszczą się jedynie składy futer!
Nagle maska spadła z twarzy Fitzkego.
— Słuchaj, Sonia! — zawołał brutalnie. — Przestań ty, zawracać głowę!
Lecz jej nie przeraził ten wykrzyknik.
— Ależ to tylko o polaka chodzi! — odparła spokojnie.
— Wiem, że o polaka! — mówił w uniesieniu. — Gdybyście ośmielili się postąpić w ten sposób z jakim niemcem, starłbym was w przeciągu kilku minut z powierzchni ziemi! Jeśli tolerowałem niektóre wasze sprawki, skierowane przeciwko „białym“, francuzom, lub polakom, to tylko dla tego, że nie przeszkadzały mi osobiście, a wiedziałem, że to, co się u was dzieje i nie mogliście nic knuć przeciw naszej niemieckiej ojczyźnie! Czasem, waszemi informacjami pomagaliście mi nawet, w walce z wspólnemi wrogami, polakami! Oto przyczyna, mojej pozornej łagodności! Lecz, tym razem, skandal jest za duży i nie mogę tego puścić płazem...
Ona powstała nagle z miejsca i podeszła do Fitzkego.
— Raz jeszcze zapewniam, że meldunki są mylne i nic złego u nas się nie dzieje! — wyrzekła mu prosto w oczy. — Warszawska policja jest na fałszywym tropie!
Gdy wymawiała te słowa, jej palce powoli otwierały torebkę, wyjmując z tamtąd spory zwitek banknotów. Paczka ta, legła niby niechcący na biurku, w pobliżu ramienia Fitzkego.
Udał, że jej nie widzi.
Będę musiał zarządzić rewizję! — oświadczył.
Podsunęła paczkę.
— Rewizja może nic nie wykryć!
Teraz dopiero spojrzał na banknoty.
— Ile? — rzucił krótko, cynicznie.
— Pięć tysięcy guldenów! — padła spokojna odpowiedź.
— Pięć tysięcy! — powtórzył i nakrył paczkę jakiemiś leżącemi przed nim aktami.
Mimo to, twarz Fitzkego nie zdradzała zadowolenia. Zerkał on jakoś z pod oka na Sonię. Ona, pochylona teraz nad nim, uśmiechała się wyzywająco.
— Więc... — szepnęła, ocierając się o niego lubieżnie.
— Mało! — nagle wymówił. Twarz mu poczerwieniała, a we wzroku, którym obrzucał zmysłową urodę kobiety, zagrały błyski zwierzęcego pożądania. — Mało...
Pojęła.
— Chcesz — z jej ust wybiegły namiętne wyrazy — abym się stała znów twoją kochanką? Chcesz przepędzić zemną noc, wśród szału i wyrafinowanych pieszczot? Czyniłam to już nie raz i chętnie to dziś uczynię! Ale pod jednym warunkiem...
— Mianowicie? — burknął zdziwiony, nie przewiedziawszy tego oporu.
— Dopiero po rewizji przyjdę do ciebie, jak ostatnim razem, do mieszkania i przepędzę z tobą tyle czasu, ile zechcesz! Lecz ty zato...
— Co mam uczynić?
— Wydasz mi nazwisko tego łotra, który zdradził warszawskiej policji naszą kryjówkę! Musisz je znać, a i ja z niem zapoznałabym się bardzo chętnie!
Teraz wyraz okrucieństwa zamigotał w jej oczach i wpijały się uporczywym wzrokiem w twarz Fitzkego. Znać było, że uczyni wszystko, byle móc nasycić swą zemstę.
— Ach, — odrzekł, krzywiąc się lekko i już rozważając w myślach rozkoszne chwile, jakie go oczekiwały z tą wspaniałą kochanką. — Jeśli ci tylko o to chodzi, to gdy przybędziesz do mnie, chętnie ci podam te nazwisko.
O godzinie jedenastej wieczór, jak zostało umówione, Jadzia wraz z Zawiślakiem przybyła do policyjnego urzędu, a później w towarzystwie komisarza Fitzkego i całej czeredy schutzmanów, wyruszyła na ulicę Langegasse, gdzie mieściła się tajemnicza firma „Feniks“.
Kiedy przybyli, dom, znajdujący się w pewnem oddaleniu od ruchliwych dzielnic, wydawał się całkowicie uśpiony i nic nie znamionowało, by czuwali w nim mieszkańcy. Okna były szczelnie pozasłaniane okiennicami i z nikąd nie sączył się najdrobniejszy promień światła.
— Obstawić ze wszystkich stron tę budę! — padł rozkaz komisarza — A ja tam zadzwonię! I uwaga! Bo niejedna nas może spotkać niespodzianka!
Grał swą rolę gorliwego policjanta znakomicie i choć, w duchu śmiał się z tej rewizji, na pozór był niezwykle przejęty.
Zadzwonił energicznie u frontowego wejścia raz, drugi i trzeci. Dopiero, po natarczywem dzwonieniu, rozwarły się drzwi, a na progu ukazała się napół ubrana kobieta. Była nią Sonia — Boże! — zawołała symulując przerażenie na widok policyjnych mundurów — Rewizja! Cóż to znaczy? A ja sama jestem w domu! Wszyscy moi pracownicy odeszli, pozostał tylko stary woźny!
W rzeczy samej, z za jej pleców wyglądał jakiś niepokaźny mężczyzna. Nie był nim jednak ani garbus, ani nieznajomy w ciemnych okularach.
— Proszę nas wpuścić do środka! — ostro wymówił Fitzke, nie patrząc na Sonię — Mam nakaz przeszukania firmy „Feniks“. Pani jest właścicielką? Tak? Pani Mandelbaum?
— Ja... ja... — bełkotała, niby najlepsza aktorka — Moje nazwisko brzmi Mandelbaum! Lecz, o cóż jestem oskarżona?
— Zaraz się pani dowie! — wyrzekł, odsuwając ją z przejścia nieco brutalnie — Trzech policjantów pozostanie przed domem, a reszta za mną! — wydał komendę — I pilnujcie, żeby mi się stąd mysz nie wyślizgnęła!
Nie zważając na jej protesty, wszedł do środka z Jadzią, Zawiślakiem i schutzmanami.
Rozpoczęło się drobiazgowe zwiedzanie gmachu.
Góra nie przedstawiała nic osobliwego.
Było tam kilka sal, ciągnących się jedna za drugą, urządzonych sklepowo, z szeregiem wielkich, oszklonych szaf, zapełnionych futrami, a wzdłuż ścian biegły drewniane kontuary. Za temi salami szły pokoje biurowe, a za niemi prywatne mieszkanie Soni. Nie dawał się tu zauważyć żaden podejrzany szczegół, zresztą i Jadzia poczytywała zwiedzanie góry jeno za przedwstępną formalność.
— Moren wyraźnie wspominał o lochach! — uporczywa myśl świdrowała w jej główce.
Podczas, gdy Sonia dalej biadała, wciąż powtarzając, iż nie pojmuje, co sprowadziło te policyjne najście, Fitzke, jakby odgadując myśli Dulembianki, nagle skomenderował:
— A teraz do podziemi! Proszę nam pokazać podziemia!
— Ależ, jaknajchętniej, panie komisarzu!
Znów powrócili do przedsionka, a stamtąd wąskiemi, kręconemi schodkami, zeszli o pół piętra, na dół.
— Światło!
Zabłysło światło. Podziemia wyglądały, jak każda wielka pracownia, w składzie futer. Długie, niskie salki z porozstawianemi stołami, a na nich przeróżne skóry wyprawione i niewyprawione. Następnie, liczne skrzynie zapełnione towarem. Gdzie nie gdzie szafa, lub wielkie wieszaki.
Widok tych suteryn, tak na pierwszy rzut oka był niewinny i tak nic nie zdradzało, by mogły one ukrywać coś groźnego, że wnet w mózgu Jadzi zrodziło się przypuszczenie.
— Musi się tu znajdować jakieś potajemne przejście do tych lochów!
Ale Fitzke rozwijał gorączkową działalność.
— Przetrząsnąć mi wszystko! — zawołał.
Szutzmani rzucili się pospiesznie naprzód, spełniając ten rozkaz. Odsuwano stoły, wywracano paki, wszystko daremnie. Sam Fitzke a wraz z nim Zawiślak i Jadzia badali wyłożone kaflami ściany oraz obitą linoleum podłogę — nie osiągając najmniejszego rezultatu. Wreszcie, po godzinnych może poszukiwaniach, przystanęli zniechęceni, a na twarzyczce Dulembianki odmalowało się wielkie rozczarowanie.
— Czyżby pomylił się Moren? Lub umyślnie wprowadził ich w błąd, chcąc zyskać na czasie, lub uniknąć odpowiedzialności za swe sprawki?
Również i komisarz, spoglądając na Jadzię, kręcił jakoś bezradnie głową.
— Fałszywe informacje?
Natomiast, na twarzy Soni, poczynała się zarysowywać coraz większa pewność siebie.
— Pokazałam, panu komisarzowi — wyrzekła — całą moją firmę i składy! Przetrząsnęli ją, panowie, jaknajstaranniej i okazuje się, że „Feniks“ nie ukrywa nic straszliwego! Lecz, czy wolno mi teraz zapytać, czemu zawdzięczam tę nieoczekiwaną wizytę?
Jadzia nie wytrzymała.
— Najwyraźniej nam powiedziano — wykrzyknęła i sama nie wiedziała, kiedy jej się wyrwał ten wykrzyknik — że tu musi być przejście do lochów...
— Jakich lochów? — na obliczu Soni odbiło się znakomicie udane zdziwienie.
— Tych, w których...
Ale, „szefowa“ „Feniksa“ nie pozwoliła dokończyć Dulembiance.
— Nie wiem kim jest ta pani — padł jej ostry wykrzyknik — i nie pojmuję o jakich lochach wspomina! Jesteśmy niewinną firmą, handlującą futrami i ktoś ośmiela się na nas rzucać brudne kalumnie! Co to wszystko znaczy, panie komisarzu?
Fitzke stał teraz z miną, tak na pozór, rozczarowaną i głupią, że każdy byłby przekonany, że zawiódł go srodze i zmartwił wynik rewizji.
— To się wyjaśni! — ogólnikowo mruknął.
Patrzyli przez chwilę na siebie z minami mocno niewyraźnemi, Fitzke miał już wydać policjantom rozkaz powrotu a Sonia kuła w swej głowie frazesy, mające jeszcze bardziej podkreślić jej oburzenie, gdy wtem Zawiślak, stojący obok jednej ze ścian, zawołał:
— Co to? Proszę o chwilę ciszy...
Wszyscy zamilkli a Jadzia wpiła się oczami w Zawiślaka i niespodziane drgnęła. Wydało jej się najwyraźniej, że skądciś, — skąd bliżej określić nie mogła — dobiega rozpaczliwy jęk, lub wołanie o pomoc. Wołanie człowieka, któremu zagraża straszliwe niebezpieczeństwo i w śmiertelnej męce wzywa o ratunek.
— Cóż się stało? — zapytał Fitzke.
— Panie komisarzu! jęła pospiesznie, gorączkowo wyrzucać z siebie — Posłyszałam doskonale czyjś głos... Jakby jęk... Albo skargę, dręczonego człowieka...
— Niemożebne? — zdumiał się Fitzke i lekko się zmieszał — Wydawało się pani...
Czyżby przez jaki nieoczekiwany wypadek miała się zepsuć cała, tak znakomicie ułożona komedja? Bo i on posłyszał ten przytłumiony jęk. Sonia zagryzła wargi, lecz nie tracąc tupetu zawołała:
— Jęk? Przyśniło się pani! Któż tu jęczeć może, w pustych składach futer? Kot chyba jaki miauczał na dachu!
Zawiślak popatrzył na Jadzię.
— I ja miałem, wrażenie — wymówił — że ktoś zdala wołał o pomoc!
Fitzke sponsowiał.
— Więc dalej szukajmy! — wykrzyknął — Szukajmy, choć dotychczas nie udało się nam nic wykryć!
Znów, rozpoczęły się żmudne badania oraz opukiwania ścian i podłogi — i znów, bez żadnego wyniku. Ale, mimo, że teraz zarówno Jadzia, jak i szofer pilnie nadsłuchiwał żaden podejrzany odgłos, nie dotarł do ich słuchu. Czyżby, w rzeczy samej, wydawało się im tylko lub też dręczony człowiek, niespodzianie zamilkł?
Tymczasem Fitzke nieznacznie odetchnął. W ślad za nim i Sonia, a na jej twarzy znów zarysował się uśmiech. Byli spokojni, że krzyk się nie powtórzy i dalej mogli grać komedję — Niemiec rozkrzyżował, z wyrazem zniechęcenia ręce.
— Nic!
— Bo i nic być nie mogło! — wyrzekła czelnie szefowa „Feniksa“ — Cóż, uspokoili się, państwo?
Podejrzenie nadal kiełkowało w duszy Jadzi.
— A jednak... — szepnęła.
— I jabym, przysiągł, że słyszałem jęk! — dodał szofer.
Fitzke wzruszył tylko ramionami. Zbliżył się do Dulembianki i cicho wymówił.
— Halucynacja! Pojmuję!... Jest pani silnie zdenerwowana, bo chodzi o jej narzeczonego! Słyszy pani wszędzie jego głos, lub głosy dręczonych ludzi! Lecz celu nie mają dalsze poszukiwania! Tu napewno nic nie znajdziemy, ani nie natrafimy na jego ślad!
Jadzia zamilkła a jeno w jej oczach kręciły się łzy. I ona, poczynała nabierać przekonania, że uległa jakiemuś omanowi zmysłów. Toć Fitzke tak gorliwie dokonywał rewizji i taką wykazał energję, że nie ustąpiłby łatwo, gdyby coś podejrzanego zauważył!
— Wracajmy! — padła komenda.
A gdy znaleźli się, poza obrębem domu, przeprowadzeni coraz więcej aroganckiemi wykrzyknikami Soni, Fitzke przystanął na ulicy, otarł pot spływający z jego czoła i rzekł, zwracając się do Jadzi i Zawiślaka.
— Widzicie, państwo, że uczyniłem wszystko, co leżało w mojej mocy! Postąpiłem tak umyślnie, bo nieraz oskarżają nas, że nie wykazujemy dość gorliwości, gdy chodzi o polaków. Mogła pani przekonać się sama! Niestety jednak, firma „Feniks“ choć może i utrzymuje handlowe stosunki z sowietami, jest zgoła niewinną firmą! Miałem oddawna ją na oku, lecz dziś stwierdziłem, że niesłuszne są moje posądzenia!
Jadzia, opuściwszy główkę do dołu, milczała.
— Tak, proszę pani — mówił dalej niemiec — nie w Gdańsku, musi pani szukać swego narzeczonego! Widocznie gdzieindziej wywiozły go te łajdaki! A informator, ów Ralf Moren, kłamie i kręci, z nieznanych mi bliżej względów! — Fitzke nie wiedział, oczywiście, ani o zajściach w Warszawie, ani na jakich warunkach Moren zdradził swoją tajemnicę Zawiślakowi. — Zatrzymał się on, zdaje się tutaj w hotelu „Continental“? Jutro, wezwę go do siebie i dobiorę mu się do skóry!
Trzasnął w pięty, ucałował rączkę Jadzi, poczem zamaszyście uściskał dłoń Zawiślaka.
— Gdybym, w czemkolwiek mógł być pomocny — rzucił na pożegnanie — zawszę służę. A z Morenem ja pogadam!
Zasalutowawszy, skinął na policjantów i wnet znikł wraz ze swem otoczeniem w nocnym mroku.
Jadzia wraz z Zawiślakiem, patrzyli mu długo wślad, wciąż niby przykuci do miejsca, stojąc przed domem, w którym mieścił się „Feniks“. Obchodziło ich teraz mało, czy komisarz spełni swą pogróżkę i dobierze się Morenowi do skóry, czy też ten ujdzie wolno.
Wzrok ich wciąż błądził po tajemniczym domu, który niesamowicie przed niemi wyrastał, w słabem świetle latarni ulicznych. Choć zdawało się, że zwiedzili go tak, iż poruszona została każda szpilka i niemógł on ukryć żadnych sekretów, w ich duszach wciąż panował niepokój, a dziwne przeczucie powtarzało.
— Tam... tam...
— A jednak — nagle wyrzekła stanowczo — niech Fitzke gada, co chce słyszałam wyraźnie jęk! Choć z drugiej strony...
Szofer, który zastanawiał się nad czemś od dłuższej chwili, raptem zmarszczył czoło, a ostre błyski zagrały w jego oczach.
— Moren nie jest tak winien — wyrzekł niespodzianie — jakby to na pierwszy rzut oka wydawać mogło! I bodaj, nie prowadził z nami podwójnej gry! Tylko... Tu zachodzą jakieś inne kombinacje.
— Jakie?
— Nie wiem? Sam nie wiem? Ale, wyczuwam coś podejrzanego...
— Sądzi pan? Że jednak Stach...
— Powtarzam, nic nie wiem! Ale, zanim Fitzke zdąży zawezwać Morena, ja pierwej postaram się z nim porozumieć!
Niestety, nie udało się Zawiślakowi spełnić tego zamiaru i z Morenem nie rozmawiał już nigdy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.