<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Była godzina może przed zmrokiem, dzień jesienny, niebo pochmurne, cisza w powietrzu, dymy powłóczyły się po ziemi, a wrony, zwiastunki niepogody, uprzykrzenie wrzeszczały, latając niespokojne. Po ciepłych, pięknych jeszcze dniach przedłużonéj jesieni, pora poprzedzająca zimę, przykrzejsza nad nią, zdawała się przybliżać. Ale w mieście kto tam na niebo patrzy i na piękną lub brzydką porę uważa!... Im smutniéj zewnątrz, tém po domach usilniéj bawić się starają, aby o wrażeniach tych zapomniéć.
To téż w mieście, którego nie chcemy wam powiedziéć nazwiska (w jedném ze znaczniejszych miast prowincyonalnych kraju), na przekór mroczącemu się powoli niebu, chmurom i grożącéj niepogodzie, światła zapalały się powoli w oknach, sklepy oświecały mnogiemi lampami, i choć w ulicach jeszcze było dość widno, dla zamkniętych po domach już się wieczór poczynał. Nawet w małych szynkach błyskały świéce, a szejne katarynka przeciągała zwolna, wygrywając arye z Normy i Trovatora, którym niewiele nut brakło, by przypominały je w karykaturze.
W jednéj z głównych ulic, piérwsze piętro bardzo pokaźnego domu rzęsisto było oświetlone, przechodzący spoglądali na nie, niektórzy uśmiéchali się, inni ruszali ramionami, wielu przechodziło smutnych, rzuciwszy tylko okiem, jakby na to długo patrzéć nie chcieli.
Wprost naprzeciw owéj kamienicy, był domek stary z ogródkiem, nad którego drzwiami stał napis:

Piwa i przekąski.

Część ogródka przeznaczonego dla gości, w którym mimo opadających liści i grożącéj wilgoci stały jeszcze krzesła i stoliczki dla miłośników świéżego powietrza, wychodziła ku ulicy, oddzielona od niéj sztachetami zielono pomalowanemi.
Tu pod daszkiem oszklonym, przy dwóch lampkach, w zaciemnionym już kątku siedziało dwóch ludzi przed dwoma kuflami piwa.
Jeden z nich oczy zwrócił właśnie na kamienicę oświecającą się i westchnął. Westchnienie tak przystawało do téj postaci zbiedzonéj, iż w każdym razie dawało się tłumaczyć, jeśli nie teraźniejszością to przeszłością, któréj twarz i ubiór nosiły ślady.
Był to widocznie jeden z tych rozbitków żywota, którzy wyrzuceni na brzeg pusty w nocnéj godzinie, wszelką już stracili nadzieję. Człowiek był lat może pięćdziesięciu, ale nędza wieku znamiona zatarła, mógł być młodszym lub starszym, w podobném położeniu lata się nie liczą i po zawiędłéj nędzy płyną jak potok po kamieniach.
Twarz miał wychudłą, żółtą, oczy wpadłe, włosy siwiejące, broda nieogolona od dni kilku, czyniła go prawie wstrętliwie brudnym, policzki wpadłe pokrywała skóra żółta i pomarszczona, a szyja wyglądająca z pod zwiniętéj w sznurek chustki czarnéj, przypominała preparata anatomiczne. W zgasłych oczkach jego siwych nie było iskry wesela i ochoty do życia. Usta blade, zamknięte, pofałdowały się dla braku zębów. Na głowie miał kapelusz wytarty aż do białości miejscami; na sobie frak czarny, wynoszony, zapięty pod szyję, reszta ubioru stara i buty, które można było posądzić o brak podeszwy. Ukrywał téż jak mógł nogi pod sobą. Kieszenie jego fraka, kamizelki, przednie i tylne pełne były papiérów, których plik związany sznurkiem, leżał jeszcze przy nim. Oparł się o stół łokciem, patrzył na ów dom jasny i zamyślił się gorzko.
Naprzeciw niego w szaréj dostatniéj kapocie, okrągły, rumiany, połyskujący siedział mieszczanin widać lub rzemieślnik, który musiał go na piwo zaprosić. Kufel stojący przed nim był na pół wypróżniony. Spoglądał na towarzysza z pewném uszanowaniem i ciekawością, ale się do rozmowy nie porywał. Milczeli przez chwilę, a ktoby ich tak zastał, musiałby sobie mimowoli przypomniéć owe średniowieczne sztychy, wystawujące chudych i tłustych, biesiadujących z sobą. Kontrast nie mógł być wybitniejszy.
Na twarzy mieszczanina malował się ów błogi spokój sumienia i kieszeni, owa harmonia bytu, która nie pragnie więcéj, nie walczy z rzeczywistością i buja swobodna; blada fizyognomia chudego wyrażała znękanie walką nieskończoną, długą i nieszczęśliwą, u progu już ostatniéj przegranéj.
— No, patrzcież no na kamienicę Leonarda, odezwał się chudy — widzicie? hę? co wy na to?
Mówiąc to uśmiéchnął się sarkastycznie, boleśnie, gorzko, i powtórzył: — Cóż wy na to?
— A cóż mam powiedziéć — odparł mieszczanin, biorąc za kufelek — cóż tu gadać? rzęsisto się świéci! rzęsisto...
— Ale co wy na to? rzekł jeszcze raz chudy. Wiecie przecie u kogo?...
— Wiem, wiem, u mecenasa Szkalmierskiego.
— A przecież go znaliście pewnie jak i ja od chłopca?...
— Znałem, czemuż nie, znałem! rzekł mieszczanin spokojnie, patrzyłem się jak to rosło, mości panie, dźwigało się, szło, no... i doszło!
— Do czego doszło? przerwał dosyć gwałtownie chudy, którego oczy się zaiskrzyły. Szkalmierski dopiéro w drodze, nie życzę mu zła, bo nikomu go nie życzę, ale Bóg wié jeszcze co będzie.
— A któż z nas swoję, czy mości panie, cudzą przyszłość odgadnąć może? spytał spokojnie mieszczanin.
— Zapewne, zapewne, z wyjątkiem ludzi co jak ja, panie Sebastyanie, doszedłem pół wieku, siwych włosów, zawsze bez butów, w nędzy, biédzie, trosce i bez nadziei, aby kiedy lepiéj było!! Ha! ha! rzekł, machinalnie popijając piwo i patrząc ciągle w oświecone okna, w których się cienie migały. Znacie mnie téż nie od dziś, panie Sebastyanie, wiecie żem był uczciwym człowiekiem, żem pracować pragnął, chciał, a potroszę i umiał, żem szedł drogą prostą, Bogu i ludziom nie narażając się, a jednak, spójrzcie na mnie, otóż do czego doszedłem uczciwością i pracą. Nie zaprzeczam ja Szkalmierskiemu uczciwości także, ani zdolności, ale wytłumaczcie mi, jak z ubogiego chłopaka, syna przekupki, któregośmy boso latającego po ulicach widzieli, w niedługich latach wyrósł o własnych siłach na pana mecenasa.
Pan Sebastyan ruszył ramionami.
— Mój panie Tramiński, albo to na świecie tak się nie dzieje? albo to wszystko można tłumaczyć i rozumiéć? albo to szczęście nic? mości panie.
— Otóż to jest, westchnął Tramiński, szczęście, los, dola, ślepy traf! Jednemu pieczone gołąbki, drugiemu ogryzione kości. I zważaj ino, panie Sebastyanie, że gdy komu pójdzie, to idzie, wolno mu nawet bąki strzelać, będzie bażanty zabijał, drugiemu się wszystko nieszczęści, i gdyby cuda robić umiał, to go za szarlatana ogłoszą.
— Tak! tak! dodał smutnie, patrzyliśmy się wszyscy na Szkalmierskiego, i ja więcéj nie rozumiem nic nad to, że ma szczęście i że go śmiało używa...
— Dobry gracz, mospanie, rzekł Sebastyan, wié, że kiedy idzie — stawić potrzeba, a gdy się nie wiedzie, to darmo, muru głową nie przebijesz.
— Nie! nie! zadumany powtórzył Tramiński, darmo i stękać na losy i rzucać się, spokojnie czekać końca i zdać się na wolę Bożą.
— Pij no mospanie piwo, bo ja myślę o drugim kufelku, mój już próżny.
— Ja drugiemu nie podołam, odparł chudy, nie przywykłem, nie pijam, a przy pracy mi to nie służy. Ot już szara godzina, a do domu przyszedłszy, trzeba na jutro sześć arkuszy przepisać — jeszcze przy łojowéj świéczce.
— Nie zaszkodzi, rzekł pan Sebastyan, to asińdzieja posili. Możebyś co i przekąsił?
Tramiński zmilczał. Mieszczanin domyślił się znaczenia téj odpowiedzi i kazał przynieść chleba, masła i szynki.
— Jegomość mi, rzekł, przytykając usta do drugiego kufla, zadałeś pytanie, dlaczego się Szkalmierskiemu powodzi, a ja bym téż zapytał was, coście zgrzeszyli, że wam Pan Bóg nie daje szczęścia.
— Dopiéro bym był w kłopocie chcąc was objaśnić, śmiejąc się boleśnie odpowiedział chudy Tramiński. Znacie mnie z dawnych lat, wiecie moje życie, bo ono całe jak na dłoni; pracuję od rana do mroku, od nałogu mnie pan Bóg uchronił, leniwy nie jestem, alem się nigdy wybić nie mógł. Powiécie albo pomyślicie: niezdatny, a! i jabym to sobie sam powiedział także, ale czemuż się mnie radzą ci, co za zdolnych uchodzą, na co im jestem potrzebny?
— Ot! ot! zawołał pan Sebastyan porywczo — bo się asińdziéj sprzedać nie umiesz.
— Otóż trafił-ci, rzekł poważnie Tramiński, sprzedać się nie umiem i nigdy się nie sprzedaję, a nadewszystko nie frymarczyłem sumieniem, jak drudzy.
— No — a Szkalmierski? spytał mieszczanin.
— Nie wiem, to ci i nie powiem, uczciwym być może, ale giętki, miękki, usłużny, pochlebiać umié, milczéć, kłaniać się doskonale nauczył, ma nos, ma węch, i sprzedać się potrafi.
Gdy to mówili mrok się zwiększył, okna kamienicy jaśniały coraz mocniéj, a kilka powozów zatoczyło się przed nią, i ludzi pieszych nie mało weszło przez wrota do domu.
— Cóż to on gości przyjmuje dziś, czy co? spytał pan Sebastyan.
— Dziś i bardzo często, rzekł Tramiński, bywają u niego wszyscy, począwszy od prezesa trybunału, najmajętniejsi obywatele, najwyżsi urzędnicy. Dom gościnny otworem, obiady, wieczory, kolacye...
— I jakże mu na to wszystko starczy? spytał mieszczanin.
— Otóż to zagadka — wzdychając odparł stary, musi miéć dochody. Juściż wiemy, że syn przekupki majątku nie odziedziczył; matka po dziś dzień żyje, choć się nie pokazuje przy gościach. Niedawno dependował, chodził pieszo, a teraz, i to w krótkim czasie, dom pański, powóz, koń, lokaj, kucharka najlepsza. W ulicy go zobaczywszy, myślałbyś że hrabiątko, elegancik, suknie mu robią w Warszawie, wygląda jakby się na złocie urodził. Co więcéj wam powiem, wiarę ma nieograniczoną, w sprawach się go radzą wszyscy, powierzają mu kapitały; żaden interes ważniejszy bez niego się nie obejdzie.
— I z każdego téż korzysta!!
Po chwili mieszczanin dodał, zwracając się do milczącego Tramińskiego.
— Wszak go osobiście znacie?
— Od dziecka.
— A nie próbowaliście jego szczęścia się uczepić? hę?
— Nie — rzekł stary, to się na nic nie zdało. Był czas, żem ja mu bułki kupował, gdy głodny ze szkoły powracał, ale teraz albo by się on mnie wstydził... albo... Ale dajmy temu pokój!
— Udaje że was nie zna? nie widzieliście go?
Tramiński milczał chwilę, jak gdyby mu nie łatwo szło zdobyć się na wyznanie.
— On mnie widzi i nie widzi. Zaprzéć się nie chce i przyznaćby się nie rad. Ja mu téż napiérać się nie myślę. Było tak raz, że prędko memoryał jakiś potrzebował przepisać, gwałt był wielki; nie miał komu dać. Przysłano go do mnie. Ja roboty żadnéj nie odrzucam, wziąłem i tę. Ale nazajutrz gdym ją przed naznaczoną godziną odnosił, spotkałem na wschodach już dependenta, który odebrał arkusze, zapłacił, abym przypadkiem aż do mecenasa nie doszedł. I powiem ci, panie Sebastyanie, goły a biédny, nie lubię się nabijać, mam swoją dumę, nie zegnę karku przed lada pyszałkiem.
— A widzisz! rozśmiał się Sebastyan, otóż i to racya dlaczego ci się nie wiedzie.
— Może, rzekł Tramiński, ale téż już dziś po pięćdziesiątce, ha! aby tylko dożyć końca, wszystko jedno.
Piwo znać jakoś biédaka rozochociło, podparł się na łokcia, a widząc że mieszczanin słucha z uwagą, mówił jakby na wpół sam do siebie.
— Długo, długo, śniło się w życiu to co i drugim śni się ludziom, dom, rodzina, żona, dzieci, dostatek, krescytywa... ale powoli, powoli wszystkiego tego się wyrzec los kazał. Westchnąłem, wola Twoja! Nie czas o siwych włosach życia poczynać, a jak mówi przysłowie, kto do dwudziestu głupi, do trzydziestu nie żonaty, do czterdziestu niestateczny, do pięćdziesięciu nie bogaty, temu już...
— Przysłowie mówi inaczéj.
— Być może, obojętnie ręką machając rzekł Tramiński, dosyć że ono mówi iż są w życiu kresy, po za które nadzieja jak ryba konserwować się nie może.
Pan Sebastyan się rozśmiał.
— Ale bo ty znowu, mości panie, wszystko widzisz czarno.
— Oczy mi żałobą zaszły.
— Napij się piwa!!
— Zajdą tylko łzami po niém, rzekł stary, mówmy o czém inném.
Ale już o niczém nie mówili i mieszczanin po chwili z ławy powstał.
— Kochany Tramiński, a będzie jutro moje podanie?
— Czym to ja kogo zawiódł kiedy? spytał chudy wstając także.
— I napiszesz już jak się patrzy, żeby mi mój interes zrozumieli?
— A no... jeśli we mnie wiary nie macie?
— Ale jakto? co? oburzył się pan Sebastyan, już-ci wiem, że wy to potraficie i lepiéj jak drudzy, ale czyście ino dobrze zrozumieli o co mi szło, bo umowa z panem Floryanem była.
— Nie trudźcie się już, przerwał stary, interes wasz już lepiéj znam niż wy, a jutro na godzinę dziesiątą miéć będziecie wasze podanie.
Podali sobie ręce, pan Sebastyan wziął z kąta trzcinę, Tramiński papiéry ze stołu i wysunęli się z piwiarni w ulicę.
Tu sam pozostawszy, Tramiński zwolna przeszedł na przeciwną stronę ulicy i jakby się chciał napaść widokiem domu w którym Szkalmierski mieszkał, zbliżył się ku jego wrotom rozpatrując. Ludzi dużo płynęło właśnie na proszony widać wieczór do mecenasa, a byli to wszystko honoratiores miasta, po których postawie, zaokrąglonych figurach, ubiorze, poznać było łatwo zamożnych i nie bratających się z lada kim.
Szli parami, pojedynczo, po kilku, a wszystko to tonęło w bramie oświeconéj, po któréj stronie prawéj widać było drzwi szklane i przez nie wschody piękne, wysłane dywanem, oświecone lampami, wiodące na piérwsze piętro.
Tramiński przez chwilę z zaciśniętemu usty przypatrywał się przechodniom, ale ukryty w cieniu. Na twarzy jego malowało się jakby politowanie jakie, a nie zazdrość i gniéw. Rysy zdawały się mówić: — Długo to potrwa?? Ufasz doli, czy cię ona nie zawiedzie? Jesteś że szczęśliwym, choć się być nim nie wydajesz?...
Dwóch ludzi zatrzymało się na chodniku.
— Idziesz do Szkalmierskiego? zapytał jeden.
— A ty?
— Ja także, pójdziemy razem.
— Prosił cię na wieczór?
— Naturalnie.
— Ma być mnóstwo osób.
— No, proszę cię, powiédz mi otwarcie, czy ty rozumiesz jak ten człowiek do tego doszedł? do téj konsyderacyi, wiary ślepéj, do tego znaczenia i do tych dostatków?
— Ja tak dobrze jak ty tego nie rozumiem. Ma szczęście, bo nie powiem żeby znowu talent był tak nadzwyczajny. Na oko zdaje się bogatym.
— Uważałeś co za apartament! usługa! wino! przyjęcie! cygara! Wszak ci wiemy co to kosztuje; osób tyle bywa.
— Jakże nie! ale co nam w to wchodzić, jak to wszystko przyszło i jak pójdzie. Ludzie gadają różnie. Ha! tymczasem dom wcale przyjemny, gospodarz miły i grzeczny.
— Mówisz że to syn przekupki.
— Ale czybyś poznał? ma pozór jak najlepiéj wychowanego człowieka. Nawet hrabia Z... i pani baronowa przyznają mu wielką dystynkcyą, umié się znaléźć.
Weszli w bramę, Tramiński ruszył ramionami. Oczy jego trafem padły na przeciwną stronę ulicy, którą oświécał rewerber i smuga światła padająca od okien mecenasa. Na chodniku tym, przy murze stała kobiéta, i jak on zdawała się wkuta, pociągnięta widokiem téj kamienicy, od któréj wzrok się jéj oderwać nie mógł. Tramiński teraz już w nią się tylko wpatrywał, ale ona nie widziała co się koło niéj dzieje, patrzyła na okna i zapominać się zdawała o wszystkiém. Potrącali ją przechodzący, popchnął nie jeden, nie odwróciła się nawet.
Była to kobiéta młoda, z twarzą bladą, łagodną i miłą, nie uderzającą pięknością nadzwyczajną, ale pełną uroku smutnego. Ubrana była więcéj niż skromnie, jak pracowite, skromne dziéwczę wracające z roboty, na ręku miała koszyczek, parasolik w drugiém.
Typ téj twarzy nie był pospolity — oczy miała niebieskie, nosek prosty, usta małe, rysy regularne, czoło dosyć wyniosłe. Całość była wdzięczna. Młodość i wesele zawcześnie znikły z tego oblicza, na którém uśmiéch rzadkim był gościem.
Patrzyła tak długo, w oczach zakręciło się coś jak łza, zabłyszczały mocniéj, spuściła głowę, ale w téj chwili stary Tramiński właśnie podszedłszy, cicho i grzecznie ją pozdrowił.
Dziewczę wzdrygnęło przestraszone.
— Cóż to tak panna Tekla się spóźniła? odezwał się do niéj.
— Ja? ja?.. pośpiesznie odpowiedziała, ja, miałam w magazynie robotę, a że przy mnie i dozór, nie mogłam odejść póki się wszystko nie przyprowadziło do porządku.
— No, to teraz i ja i panna Tekla możemy powracać razem, bo to droga jedna. I ja się przypóźniłem, rzekł Tramiński. Widzę że panienka się zapatrzyła na dom Leonarda, a to tam wieczór czy coś.
— Ja! ja nie zapatrzyłam się wcale, proszę pana, rzekło dziéwczę nieco zmieszane. Cóż to tak ciekawego?.. tylko tak. A cóż mnie tam obchodzi wieczór, zabawy, i...
Ale głos zdradzał pomieszanie.
— A! czasem człowiek mimowoli się, ot jak i ja, zagawroni na dom który wygląda weselej.
— Ale czyż wszystko co tak wygląda jest w istocie wesołe? odpowiedziała panna Tekla uspokojona.
— Zapewne! zapewne! rzekł Tramiński, ale bądź co bądź, miléj to wejść, wracając od pracy, do domu gdzie nas czekają, witają, garną się do nas, niż — jak ja, jak wy do pustéj stancyjki, gdzie niéma żywego ducha. Człowiek ludzi potrzebuje.
— Pan się trochę myli — spokojnie odpowiedziała panienka, myśląc że mnie już tam w domu nikt nie czeka. Prawda to żem sama na świecie, ale mieszkam obok gospodyni domu, poprzyjaźniłyśmy się, to ludzie prości, nie dumni. Dzieci kilkoro, przywiązały się do mnie, ja do nich, więc już człowiek nie sam, mój panie Tramiński.
— A toć panienka szczęśliwsza odemnie, rzekł stary wzdychając — do mnie nawet kot się nie przywiąże. Probowałem zapoznać się z gospodarstwem mojém, z sąsiadami, gdzie tam!!
Panna Tekla spojrzała na biédaka, który głowę spuścił na piersi i szedł sam postrzegłszy że przeciwko swojemu zwyczajowi nadto tego dnia, jakoś z ucisku serdecznego, przed ludźmi się naspowiadał. Zawstydził się słabości swéj. Przeszli tak Grodzką ulicę, na progu kamienicy[1] mieszkała Tekla, czekała na nią w istocie dzieweczka kilkuletnia i ze śmiéchem wesołym rzuciła się ku niéj, wołając Teklusia! Teklusia!!
Tramiński milczący ukłonił się jéj grzecznie i powoli powlókł się daléj.
Ulica stawała się coraz ciemniejszą, i puściejszą, drobny deszczyk kropić zaczynał, stary przyśpieszył kroku i wszedł nareszcie do dosyć wielkiéj, ale niedbale utrzymanéj kamienicy. We wrotach ani na wschodach nie widać było jeszcze światła, a w oknach domu przez szyby zakopcone rzadko gdzie błyskało blade.
Stary widać znał dobrze wschody, bo się, znalazłszy poręcz, począł bez namysłu drapać na górę. Dopiéro na piérwszém piętrze kaganek jakiś mdło oświécał kilkoro drzwi niepozornych. Wschody coraz się stawały gorsze i znowu ciemność na nich zupełna. Okna które oświetlały je we dnie, wychodziły w dziedziniec i chmurnego wieczora niewiele dopomagały. Na drugiém piętrze Tramiński zapalił małą świéczkę którą miał przy zapałkach i szedł jeszcze na trzecie. Było to raczéj już tylko poddasze, nizkie, brudne. Wiatr przewiewał pootwieranemi, czy wytłuczonemi oknami. Kilkoro drzwiczek stało zapartych i milczących, nigdzie głosu i życia znaku.
Tramiński znalazł swoje, dobył klucz i, strzegąc świéczkę od zagaszenia, wszedł nareszcie do tego, co się zwało jego mieszkaniem. Można jednak było, po człowieku sądząc, gorszego się jeszcze spodziéwać. Piérwsza izdebka stanowiła niby przedpokój i skład rzeczy w pewnym utrzymanych porządku. Druga dosyć obszerna, uboga była ale czysta. Malował się tu człowiek spokojny i nawykły do ładu w nędznym tym sprzęcie troskliwie ustawionym i nie rażącym, chyba ubóstwem i starością.
Sprzęt ma téż swe przeznaczenie i losy. Często bardzo z pałaców przechodzi on stopniami, powoli aż na ten strych na którym się łamie i kona. Nie jeden stół królewski służył potém wyrobnikowi, nie jedno krzesło pięknéj pani mieściło wyrobnicę zmęczoną. Cała zastawa mieszkania biédnego Tramińskiego z podobnych wygnańców była złożona. Każdy stołek, komódka, szafka, stół były innego pochodzenia, wieku, wartości i fizyognomii. Nie raziło tu nic nowego, ale starość to była nieodrażająca kalectwem i litościwie utrzymana. Wprawdzie pozłota zlazła z fotelu biało niegdyś lakierowanego, który miał jednę nogę misternie dorobioną i ani pomalowaną, w drugim nie wszędzie utrzymała się politura, na kanapce żółty ryps przybrał ton płowy i nieokréślony, ale razem wzięte mieszkanie stosowném było dla człowieka a nędza jego miała pozór przyzwoity i uczciwy.
Zaledwie Tramiński wszedł, świecę sobie zapalił, i papiéry złożywszy na stoliku, zabiérał się do przemiany ubioru, gdy w piérwszym pokoiku zapukano, drzwi skrzypnęły i powolny krok się dał słyszéć zmierzający do głównéj izby.
— Kto tam??
Odpowiedzią był — dobry wieczór! z uśmiechem wesołym rzucony. Jakby na przekór narzekaniom na osamotnienie zjawił się gość, choć wcale na ten raz nieproszony i bodaj nie w porę.
Tramiński podniósł głowę i spojrzał z widoczném nieukontentowaniem.
We drzwiach na pół przechylony, jak gdyby się wnijść bez pozwolenia obawiał, stał wysmukły, przerosły, bladéj ale przystojnéj twarzy młody chłopak. Filuterna jego mina zdradzała spryt wrodzony i ochotę do swawoli. Mimo młodości zmęczenie i zużycie wczesne malowało się na twarzy wysmukłéj, w któréj tylko dwoje oczu czarnych świeciło jak węgle. Czupryna rozczochrana, surducina spięty na jeden pozostały guzik, niemogący pokryć braku kamizelki i zbrukanéj koszuli, spodnie oszarpane, buty zabłocone, kijek pod pachą, dopełniały całości doskonale uosabiającéj włóczęgę i prawdziwego łobuza.
— To ja, to ja, jegomościuniu, niech się jegomość nie gniewa.
— Znowu tutaj! zawołał Tramiński.
— A no, cóż robić, słowo honoru jegomościuniu, nie winienem, niech tylko pan mnie posłucha, wytłumaczę się żem niewinny jak nowonarodzona dziecina, ale mnie los ściga, ah! westchnął.
— Tak! ktoby ciebie słuchał, zawołał Tramiński, ktoby ci wierzył, potrafiłbyś mu zawsze dowieść że do kozy się dostajesz niewinnie, żeś niewinnie obdarty, pobity, pijany i rozłajdaczony.
Młody chłopak podniósł z komicznym giestem ręce do góry z czapką, razem która podobniejszą była do starego gałgana znalezionego na śmiecisku niż do pokrycia głowy porządnego człowieka.
— O! o! jegomościuniu, już się gniewasz na swojego nieszczęśliwego Wilmusia, a Wilmuś niewinien! przysięgam, chciałem pracować znowu i wyjść na porządnego człowieka, ale, fatum, jak mówili w szkołach — fatum.
Tramiński pogroził mu na nosie.
— Tak! w to bijesz boś słyszał że ja na los narzekałem, chcesz mnie wziąć ze słabéj strony. Nic z tego nie będzie. Ja stary, ze mną co innego, tyś młody, silny, zdrów ale szaławiła i rozpustnik. Idź że mi z oczów, idź, nie mam czasu słuchać twojego błaznowania, mam robotę. Mówiłem ci ostatnim razem dając na drogę do Warszawy, żebyś mi więcéj nie pokazywał się na oczy, jeśli się nie poprawisz.
— Śliczna poprawa, dodał, przypatrując mu się, odarty, oszarpany, pobity i już z powrotem. Nie ma na to ratunku: zginiesz w rynsztoku.
Wilmuś mimo groźb starego Tramińskiego ciągle czapkę trzymając w ręku wsunął się do izby, twarz jego uśmiechała się ciągle. Porwał gwałtem rękę opiérającego mu się starca, pocałował ją i zawołał.
— Dobrodzieju najmiłościwszy, nie gniewaj się, nie sekuj, nie gdérz, stój, czekaj, wiele ci czasu nie zajmę. Słowo honoru, parole d’honneur, jak cię kocham. Ale dajże mi się wytłumaczyć i sprawę moją przedstawić. Żaden sąd nie potępia niewysłuchanego.
— Daj mi pokój.
— A! jegomościuniu! jesteś zły na mnie, a ja cię kocham. Wilmuś cię kocha jak ojca. Chyba sobie uszy pozatykasz bawełną, inaczéj nie pójdę aż się oczyszczę, toć i mnie o mój honor idzie.
— Honor! powtórzył ruszając ramionami Tramiński, honor, starczyłoby ci uczciwości.
— Co to jegomość myśli — przerwał Wilmuś, goły, bez butów ale jestem honorowym człowiekiem. Wszystko ten los przeklęty robi; nie winienem.
Tramiński rękami uszy zatulił.
— Musisz mnie jegomość słuchać, to nic nie pomoże, ja o nic nie proszę. Pozwolisz się wyspać w przedpokoju to dobrze, nie, to pójdę gdzie do żyda na ławę, ale muszę się uniewinnić przed moim dobroczyńcą.
Tramiński tymczasem układał papiery na stole i szedł po lichtarz z umbrelką stojący na zapieczętowanym od wieków kominie.
Qui tacet conscentire videtur, rzekł Wilmuś śmiejąc się — jak czkawka odbija mi się szkolna łacina. Hej! hej! ktoby to na mnie spojrzawszy powiedział że tak pięknie trzecią klasę skończyłem, nim mnie ze szkół wypędzili. A dalibóg niesprawiedliwie, ślusarz zgrzeszył a kowala powiesili. No, ale to stare dzieje.
— Z łaski jegomości miałem o czém piechotą odbyć podróż do Warszawy, mówił Wilmuś.
— Jegomość — przerwał nagle, pozwoli mi usiąść bo nogi mam przebrzękłe.
To rzekłszy i nie pytając już o pozwolenie, Wilmuś rzucił się na stojące krzesło, szybko pozdejmował buty i został z nogami poobwijanemi w szmatki wcale nieeleganckie. Tramiński się obejrzał, ale nie powiedział nic, ramionami tylko ruszył.
— Jegomość sobie myśli — bezwstydny! ale żebyś wiedział jak nogi mnie bolą! Na lewéj pęcherze takie.
— Ale ja mam robotę, trutniu jakiś! oburzył się Tramiński.
— No dobrze, przecież jeszcze pióra niepotemperowane, papier nie ułożony, a ja z moją historyą w pół kwadransa skończę.
Otóż jegomościuniu, pożegnałem nasze miasteczko bez żalu, tylem tu guzów nabrał i głodu namarł! Podróż mogła być filozoficzna i sentymentalna, miałem na filozofią chléb a za sentyment kiełbaski. Nawet niebo zdawało się sprzyjać moim cnotliwym przedsięwzięciom, bo ranek był pogodny. Wyszedłem i stanąwszy na wzgórzu odwrócony ku miastu, pokazałem mu figę. Nie chciałem się zdobywać na mowę któréjby nikt nie słyszał oprócz wrony siedzącéj na wierzbie, a także po swojemu rzucającéj na ludzkość anathema!
— Długo ty tak pleść będziesz? spytał Tramiński.
— Nie — nie, ale przecież, jegomościuniu, nie mogę w prostych słowach jak ostatni gbur opowiedziéć historyi, winienem coś dostojności méj, najlepszego ucznia trzeciéj klassy o mało nie zaszczyconego medalem.
— To szczęście że go nie dali — przerwał bramiński — byłbyś go przepił w szynku.
— To niezawodna, rzekł Wilmuś, bo na cóż mi się zdał medal, kiedy nie ma chleba?
— Piérwszy dzień podróży był jeszcze bardziéj filozoficzny niż sentymentalny, obrachowywałem się aby nie pozywając Opatrzności, któréj późniéj miałem potrzebować, przybyć proprio sumptu do Warszawy. Nocowałem na sianie w stodole i ta spartańska determinacya stała się przyczyną nieszczęść moich. Noc była zimna, nazajutrz obudziłem się skostniały, a wiedząc iż febra jesienna jest śmiertelna i że choroba ta lubi takich ściskać chudopachołków co się jéj obronić nie mogą, — uciekłem się do lekarstwa, wypiłem kieliszek szpagatu. Piérwszy tylko krok jest trudny, po drodze było kilka karczem, chciałem sprobować czy wódka wszędzie jednaka, do obiadu, to jest raczéj do południa stoknęłem pięć lub sześć, liczby dobrze nie pamiętam. Ale zato szedłem olbrzymiemi krokami.
— No i wieczorem spało się w rowie?
— A nie, do tego nie doszło, mówił Wilmuś spokojnie. Nad wieczór ukazała mi się austerya, bardzo porządna, z komina się kurzyło, w oknach łyskało, muzyczka brzmiała w izbie szynkowéj. Ludzi było pełno. Wszedłem. Nie mogę inaczéj powiedziéć tylko żeśmy się bawili bardzo dobrze, towarzystwo nie było wytworne, po większéj części bez rękawiczek i boso nawet, ale humor doskonały. Była kiełbasa z jajecznicą, piwo, wódka, tańce, ale licho przyniosło kilku gburów. Od słowa do słowa przyszło aż do pięści, wyrzuciłem dwóch za drzwi, jednemu nabiłem sińca, i z tém poszedłem spać, bo się sprawa zagodziła. Ale mnie to kosztowało, tak że zbliżając się do Warszawy miałem tylko sześć groszy. Filozofia zastępowała resztę funduszów ulotnionych, wprost poszedłem do majstra, do którego miałem rekomendacyą.
— Ale jegomość mojéj podróży nie słucha, przerwał Wilmuś obaczywszy że stary pisał.
— Nie mam po co czasu tracić, odparł Tramiński — wiem już z góry widząc cię tu, żeś breweryę jakąś zrobił, że cię majster wypędził i przywlokłeś się tu nazad, gdzie znowu, to samo co przed tém życie będziesz prowadził.
— Niezupełnie tak było, ale coś w tym rodzaju — odezwał się z głębokiém westchnieniem Wilmiś — łatwo to odgadnąć los nieszczęśliwego człowieka. A przecie jegomościuniu, tylko że gadać nie chcę, ale należę do bardzo porządnéj familii, na co jéj wstyd sobą robić. Odepchnęli oni mnie, to ja na nich pluję. Tylko mi poczciwéj matki żal.
Wilmuś się zasępił, Tramiński pisał.
— Jegomościuniu, rzekł, podnosząc bolącą nogę, ja dziś doprawdy od rana nic nie jadłem.
— Ale piłeś?
— Jeden maleńki kieliszeczek i to mnie przy życiu trzyma, ale czuję jak mi się w kiszkach zwija, a grosza przy duszy nie mam. Gdyby choć kawałeczek chleba, a broń Boże z masłem, byłbym szczęśliwy, poszedłbym do piérwszéj izby spać i nieprzeszkadzałbym dobrodziejowi pisać.
Tramiński począł mruczéć, zżymać się, poszedł do szafki, dobył z niéj chleba kawałek i séra, oddał je chłopcu który go w rękę pocałował i powrócił milcząc do roboty.
Wilmuś podskakując na jednéj nodze, przeniósł się milczący także do piérwszéj izby, drzwi zaryglował, słychać było jak sobie mościł posłanie, a w pół godziny rozległo się głośne chrapanie.
Tramiński pisał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej powinno być gdzie mieszkała lub w której mieszkała.