<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W domu Leonarda wieczór, który tak smutno upływał w pustce Tramińskiego — obiecywał być bardzo wesołym.
Złożyło się tak iż kilku obywateli przybyło za interesami do miasta, ten i ów przebąknął że niewié co z sobą zrobić wieczorem, wiedziano że mecenas był bardzo gościnnym — jakoż nie wiele myśląc młody prawnik skorzystał z usposobienia znajomych i wszystkich do siebie na herbatę i wieczerzę zaprosił.
Trzeba wiedziéć iż wieczorki mecenasa słynęły z tego, że się na nich bardzo dobrze i swobodnie zabawiano.
Mieszkanie było obszerne, wygodne, gospodarz nadzwyczaj uprzejmy, wesół, do tego kawaler, lubiący i umiejący żyć, wiedzący co jest porządna wieczerza i jak przyzwoitych ludzi przyjmować potrzeba. Każdy wcześnie sobie ręce zaciérał będąc zaproszonym do mecenasa, a rzadko przed drugą wracano od niego do domu.
Umiał gości zabawić, rozochocić, zatrzymać, miał ten starodawny instynkt gościnny, choć był człowiek nowy i z domu go nie wyniósł.
To téż było jedno do zarzucenia mecenasowi Szkalmierskiemu że wyrósł jak grzyb i nikt z pewna nie wiedział zkąd i jak.
Rodziny jego nie znano, chodziły różne o niéj pogłoski, przebąkiwali niechętni że był dzieckiem bruku, drudzy że synem chłopa, inni że go tajemnie jakiś wielki pan protegował, który się doń przyznać nie mógł. Sam Szkalmierski jak u nas wszyscy co się na nogi dźwigną, będąc ze szlachtą, grał rolę szlachcica, mówił często — my szlachta, o rodzinie swéj nie wspominał a przyciśnięty powiadał że ma krewnych w Krakowskiem. Znać było wszakże iż z niewiadomych powodów nie rad się był szczerzéj tłumaczyć.
W miasteczku wiedziano tylko że ze szkół wyszedł dobijając się w ostatnich klasach utrzymania lekcyami, że potém gdzieś prawa się uczył, dependował u mecenasa i powoli odznaczywszy się, niezmiernemi zdolnościami, wyrobił sobie niezawisłe stanowisko. Słynął Szkalmierski z tego że sprawy najzawilsze umiał rozgmatwać, że ludzi najtrudniejszych w obejściu uchodził, że dlań nie było nic niemożliwego. Oprócz tego miano go za bardzo uczciwego człowieka. Powoli przyszedł do prawie nieograniczonego u ludzi zaufania. Zazdrościli mu starsi, ale nic zarzucić nie mogli, oprócz może, iż młody, trochę zanadto lubił hulankę — ale któż w młodości tego grzechu do wyrzucenia sobie nie miał. Nie ciskano więc kamieniami za to.
Drugim zarzutem, jaki mu czasem pocichu czyniono, że pieniądze lubił, ale téż dodać należy, że ich nie szczędził i używał.
Życie które prowadził w istocie zadziwiającém było nawet w tak pracowitym i zamożnym człowieku, przy największych dochodach. Szkalmierski od kilku lat żył po pańsku, coraz rozszerzając skalę swojego zbytku.
Gości już było pełno na górze i wesoła wrzawa dawała się słyszéć aż w sieniach, ilekroć drzwi od bawialnych pokojów się otworzyły, gdy powóz, widocznie wiejski, stary wygodny kocz, ciągniony parą koni rosłych w uprzęży skromnéj zatrzymał się przed kamienicą Leonarda. Z powozu głos się dał słyszéć.
— Stój — to tu!
Głowa wyjrzała ku oknom oświeconym.
— Ale tak — to tu.
Z kocza wysiadł powoli otyły mężczyzna, któremu służący w liberyi podał rękę, i o lasce powoli poszedł na wschody. Człek był niemłody, widać stare grzechy noszący w nogach, po polsku, bo mu jakoś ciężko iść było, spiérał się na lasce i stękał nieco. Twarz okrągła, rumiana, bez wielkiego wyrazu, niby dobroduszna a w fałdach uśmiechu kryjąca nieco chytrostki, — nic nie mówiła zrazu. Trzeba się w nią było dobrze wpatrzéć aby w niéj więcéj niż na codzień ludziom dawała wyczytać.
Wąs zakrywał usta, pod nim co się działo, zgadywał kto mógł, oczy brwi rozrosłe zasłaniały, i złapać ich wejrzenia nie było łatwo.
Jeszcze nie doszedł do końca wschodów poważny gość, gdy się drzwi otworzyły i gospodarz, który zapewne słyszał powóz zachodzący, wyszedł na jego spotkanie.
Szkalmierski wyglądał więcéj na ładnego chłopca, którego powołaniem jest zabawa wesoła, niż na pracowitego prawnika. Ubrany wytwornie, pięknéj postawy, ślicznych rysów twarzy, regularnych a chłodnych, brunet uśmiéchnięty, zdawał się należéć raczéj do złotéj młodzieży, niż do grona juriskonsultów. Ale to właśnie stanowiło jego pociągającą oryginalność, że chociaż prawnik, był człowiekiem salonowym, że nie nudził nikogo, że się niezmiernie podobać umiał kobiétom i z każdym żyć, mówić, obejść się, tak iż go w godzin kilka oczarował.
— Panie prezesie dobrodzieju, co za łaska, prawdziwie, pragnąc miéć to szczęście widzenia go u siebie, spodziéwać się nie śmiałem. Serdeczne dzięki.
— Mój mości dobrodzieju! odparł nieco zasapany gość — nie ma za co!
— Ja to mu zawdzięczam że wieczór mogę spędzić w tak miłém towarzystwie.
Prezes zrzucił palto, ukazał się w surducie czarnym, za który przeprosił jeszcze w progu i wszedł do salonu, już bardzo ożywionego.
Dwa stoliki do kart stały w nim przygotowane, męzkie towarzystwo paliło cygara wyborne, służący w liberyi obnosił herbatę i ciasta.
Salon choć w kawalerskim domu był pięknie i z wielkim urządzony smakiem. Kwiaty ubiérały go dobrze, a choć sam gospodarz nie był muzykiem, (acz lubił muzykę) — nie brakło nawet palisandrowego fortepianu. Meble naturalnie okryte były ciemno-czerwonym aksamitem, dywany świetne rozścielały się na posadzce.
W lichtarzach i świecznikach u ścian gorzało światło rzęsiste. W prawo widać było gabinet, pracownią gospodarza wytwornie urządzoną, z pięknemi szafami, wzpaniałém biurem, i wygódkami wszelkemi. W lewo przyćmiony pokój sypialny obszerny, służył za dodatek do salonu. Za nim jeszcze domyśléć się było można kilku pokojów.
Zaledwie wszedł prezes i zajął honorowe miejsce na kanapie, gospodarz sam przyprowadził mu służącego z herbatą, z ciastami, przysunął pudełko cygar, i otoczył go jak największą troskliwością. Sam nawet na chwilę, mimo obowiązków gospodarskich przysiadł przy nim, bawiąc rozmową.
— Patrzaj no mój Filipie — odezwał się maleńki jegomość stojący we drzwiach gabinetu, do wysokiego, bladego, ospowatego pana, który stał zamyślony trzymając obie ręce założone pod poły fraka — patrzaj no — jak mecenas emabluje przy prezesie — hę? co ty mówisz na to?
Ospowaty uśmiéchnął się prawie pogardliwie. — Juściż łatwo się domyśléć słowa téj zagadki, rzekł, za kogóż mnie masz, kochany radco?
— Za nader dowcipnego i domyślnego człowieka, jakim pan jesteś, kochany doktorze, odparł pan radca. Ja i ty widziémy bardzo dobrze do czego to zmierza, ale drudzy, ręczę ci, są w rogu.
Rozmawiający powoli cofając się z salonu, weszli do pracowni gospodarza. Doktór rozglądał się po niéj uśmiéchając szydersko.
— Ma gust ten człowiek, nie można powiedziéć inaczéj, rzekł do radcy — ale zkąd on na to wszystko bierze? Jak mu stać na dom taki, na przyjęcia, konie, sługi.
Ruszył ramionami. — Enigma! dodał.
— Kochany doktorze, odparł radca, dla ciebie, co tak znasz ludzi, zbytek ten nie powinien być zagadką. Wiesz na jaki lep się bierze łatwowiernych, to są kosztowne świecidła, na które łowią się ryby jak na wędę. Zbytek, coby powinien zaufanie odejmować, u nas je daje. Patrzą się na bogactwo zewnętrzne i domyślają zamożności któréj może nie ma. Więc to po prostu kapitał nakładowy.
— Tak to i ja rozumiem, ale mimo to, mówił doktór, jak starczy na wszystko trudno pojąć.
— Szczęści mu się.
— Zręczny, bardzo zręczny, zdatny bardzo, a przecież, ja co go pamiętam bez butów.
Ruszył znowu ramionami ospowaty — radca się uśmiechnął.
— Albo się bardzo mylę, albo ten taniec około prezesa nie jest bez kozery.
— Tak, ale i pan prezes, choć wygląda na brzuchatego symplicyusza, nie da się łatwo w pole wyciągnąć. To nie może być.
— Wszystko być może.
Oba wyszli znowu powoli do salonu. Tu scena się była nieco zmieniła. Prezes zasiadał do wista, gospodarz go sadowił, dobierał mu partnerów i zabiegał aby nic ku wygodzie nie brakło.
Tymczasem towarzystwo wesoło rozprawiało, a gdyby uprzejmy gospodarz większą część rozmów podsłuchał, zdziwiłby się nie mało, bo ci co mu się jak najprzyjaźniéj uśmiéchali, ściskali go... na stronie potroszę szydzili lub nie mogli się powstrzymać od złośliwych spostrzeżeń. Każdy z przyjaciół znajdował jakąś śmiészność w przyjęciu, w przepychu i zbytku, i jedni pod pozorem ubolewania, drudzy nie kryjąc zazdrości ironicznie ostrzeliwali człowieka co ich z nieporównaną grzecznością w domu swoim przyjmował.
W chwili gdy gospodarz sadzał do zielonego stolika najdroższego swego gościa, prezes pochylił mu się do ucha, biorąc go czule za rękę.
— Mój mości dobrodzieju, gdy skończym trzy roberki będę miał z nim coś do pomówienia na osobności, maleńki interesik.
— Ale jeśli pan prezes każe, odparł pochylając się ku niemu Szkalmierski, to ja mogę mu służyć w domu, w któréj godzinie naznaczysz.
— Na co się masz fatygować, przy tylu zajęciach, mądréj głowie dość na słowie — śmiejąc się odparł prezes, miał bowiem zwyczaj mowę poczynać, przerywać i kończyć bujnym, zachodzącym się śmiéchem, który mu dobrze służył, dozwalając myśli niedopowiedziéć lub uczynić ją dwuznaczną.
— Jak prezes każe, jestem na usługi, dodał kłaniając się gospodarz.
Prezes rozbiérał karty, za całą odpowiedź skinął głową i ścisnął bardzo mocno rękę gospodarza w nabrzmiałéj tłustéj swéj dłoni.
Młodzież zgromadziła się przy stolikach, dobiérając do Ekarti, i innych gier hazardownych i nie tanich. Gospodarz dał się téż wciągnąć, bo miał zwyczaj okazywać się dobrym towarzyszem do wszystkiego. Wkrótce wrzawa zapanowała w salonie, a lufciki potrzeba było pootwiérać aby dym obficie palonych cygar miał odpływ. Trwało to zajęcie parę godzin, gdy prezes skończył nareszcie trzy robry, gospodarz natychmiast dopatrzywszy że wstaje, oddał karty swe komuś i pośpieszył ku niemu.
Prezes już się oglądał, wziął go poufale pod rękę i poprowadził do gabinetu. Tu stanął tak aby miéć oko na drzwi przez któreby go któś mógł podsłuchać, i zdawał się namyślać nieco jak rzecz zacząć.
— Mój mości dobrodzieju, rzekł w końcu clara pacta, jestem człek prosty (prezes lubił za prostego człowieka uchodzić, żeby go krzywym nie nazywano) — lubię jeszcze i otwarte interesa, nie będę więc długo nudził. Znasz wacpan położenie moje, mam się nie źle, ale oto w téj chwili, z pewnych względów jestem zmuszony zaciągnąć pożyczkę na dobra.
Szkalmierski spojrzał wielkiemi oczyma.
— Panie prezesie dobrodzieju, to ledwie do wiary, przy tak znacznéj i tak pięknie zagospodarowanéj majętności, a jak wszyscy sądzą i kapitałach.
Prezes się zaczął śmiać.
— Kapitałach! oto! to! co zaś znowu...
— Przy takim kredycie, dodał gospodarz.
— Otóż widzisz mój dobrodzieju, przerwał prezes, kredyt mam, ale nie lubię go używać i dlatego mam, iż go nie potrzebuję. Niechcę się nikogo prosić, przykro mi, a pragnąłbym znaléźć i to prędko.
— Wiele? spytał Szkalmierski.
— Bagatela! rozśmiał się prezes, bagatela — potrzebuję sto tysięcy. To jest dla mnie summa mało znacząca.
— Zapewne, rzekł gospodarz, ale możeż to być abyś pan prezes...
Stary chwycił go za rękę i zbliżył mu się do ucha.
Sub rosa? nie powiesz nikomu?
— Słowo honoru.
— Należę do spółki która bierze antrepryzę szossową, mam dwa kroć leżących, a sto mi braknie, interes taki że sto na sto co najmniéj, zarobić musiemy, rozumiesz...?
Począł się śmiać, Szkalmierski dla nastrojenia się do niego także się uśmiéchał.
Tibi soli!! nie zdradź! periculum in mora! a nie mogę się z tém wydać i szukać piéniędzy sam.
— Piéniądze znajdziemy, odparł Szkalmierski patrząc w ziemię — znajdziemy, ale...
— Ale warunki jakie zechcą! dam dziesięć i dwanaście procentów, kiedym pewny że zarobisz grosz na groszu. Idzie o pośpiech.
— A hypoteka?
— Po towarzystwie, na majątku, tylko naturalnie dla rozgłosu wolałbym ażeby mi nie wnoszono w księgi hypoteczne. Masz mój dobrodzieju tak rozliczne stosunki, taki rozumek, taki talent, taką trafną rękę i oko że wszystko zrobisz co zechcesz.
— Panie prezesie, dobrodzieju.
— Bez pochlebstwa, drugiego takiego człowieka, coby miał tu, uderzył się w czoło, jak wy, kochany mecenasie, w życiu nie spotkałem.
Tu śmiechem sobie przerwał.
— Mniéj więcéj termin?
— Do tygodnia, najdaléj do dni dziesięciu, bo inaczéj interes przepadnie.
Szkalmierski się zamyślił.
— Ty to zrobisz lub nikt, dodał ściskając go prezes, mam w tobie mości dobrodzieju, ufność nieograniczoną.
I znowu go uścisnął. Potém obejrzał się po mieszkaniu.
— Jakto to sobie potrafiłeś elegancko i po pańsku wszystko urządzić, z jakim smakiem, jak mego Boga kocham, to na prowincyi niewidziane rzeczy. Już to ci we wszystkiem powinszować darów Bożych!!
Zaczął się znowu śmiać i trząść choć nie było z czego, Szkalmierski stał z miną niby wesołą, ale w istocie dosyć zakłopotaną. Prezesa wyrazy łechtały jego miłość własną, ale to żądanie pożyczki wydawało mu się niepojęte.
Czy stary wyga przeczytał co na fizyognomii mecenasa, czy potrzebował jeszcze go sobie bardziéj ująć, już w chwili gdy rozmowa była skończoną, pochwycił go za rękę i zbliżył mu się do ucha.
— Po za jutro u mnie polowanko, rzekł, ale z samych wybranych złożone; hrabiowie P...owie oba, książę S., hrabia Z., przyjedź z wieczora jutro, przenocujesz, zabawiemy się. Baronowa, która waćpana dobrodzieja wysoko ceni będzie mu rada, a o sobie mówić nie potrzebuję. Cha! cha! cha!
I zaczął go ściskać a całować, do uduszenia.
Na twarzy mecenasa błysło tak jakoś wielkie z tych zaprosin ubłogosławienie, taka radość, że nawet obiecana przytomność hrabiów P., księcia i kompanii, nie zupełnie je tłumaczyć mogła. Oczy mu zaświeciły, pocałował prezesa w ramię, a stary postrzegłszy skutek zaprosin pod wąsem się uśmiéchnął i jeszcze raz go uściskał.
— Ale sza, bo bym innych prosić musiał, a chcę miéć tylko wybrańsze towarzystwo.
Mecenas się zarumienił, prezes oparł poufale na jego ramieniu i zwróciwszy rozmowę na ceny pszenicy skierowali się do salonu w chwili, gdy służący wszedł z wódką na tacy, oznajmując wieczerzę.
Chcąc nie chcąc, musiano grę porzucić.
Za sypialnym pokojem otwarta salka jadalna jaśniała światłem, odbijającém się w kryształowych kieliszkach. Zastawa była pańska, wieczerza smakoszowska, dwa bażanty z piórami do góry po obu końcach stołu. W kącie cała baterya butelek w złoto, srebro i różne kolorowe czapeczki poubiéranych.
Gościom wszystkim, nawet tym co przegrali nieco, uśmiéchnęły się oczy, a niektórym zazdrością ścisnęły serca.
— Patrz tylko, rzekł radca do doktora po cichu, byłem nieraz u Potockich ale dalipan tak nie występują.
— Bo to panowie z antenatów, na zbytki nie ma jak dorobkowicze, odparł doktór — na obiedzie wolę być u bankiera co się o trzy grosze z ubogim kłóci, niż u księcia co jałmużnę daje. Miéj to sobie radca za prawidło: prawdziwy dostatek i państwo nie potrzebuje się z sobą popisywać, a bankruci zawsze występują.
— Bażanty! mruknął radca między zębami, z uśmiechem złośliwym, bażanty.
Inni może toż samo myśleli, powiedziéć nie śmiejąc — ale wesoło, siedli do stołu. Prezes który (brzuch okrągły nie kłamał) był raczéj obżartuchem niż smakoszem, dał sobie talerze napełniać, a jadł i pił za trzech.
Po pewnym przeciągu czasu, gdy żołądki nieco już były uspokojone, gospodarz nalawszy wprzódy kielichy Roedererem carte blanche, podniósł się z miejsca, trzymając swój w ręku.
— Panowie! rzekł głosem na który głowy się wszystkie zwróciły — panowie — pozwólcie mi na chwilę głos zabrać, dla wynurzenia uczucia, które, nie wątpię, podzielacie ze mną wszyscy. Niéma widoku bardziéj szlachetne serca poruszającego nad cnotę długich lat szeregiem wyprobowaną, długiemi walkami zwycięzkiemi uwieńczoną, uznaną powszechnie nawet przez nieprzyjaciół i zawistnych. Panowie! widok takiéj cnoty będącéj dla nowych pokoleń przykładem daje nam tu przytomny j. w. prezes, który dom mój ubogi, łaskawą swą bytnością zaszczycić dziś raczył. Niechże mi wolno będzie oddać mu cześć, wyrazić mą wdzięczność i być zarazem tłumaczem tych uczuć poszanowania i czci głębokiéj, jaką mu całe jednogłośnie oddaje obywatelstwo!! Wnoszę zdrowie naszego najszanowniejszego prezesa dobrodzieja!
Prezes powstał rozczulony do łez, śmiejąc się i płacząc a zacząwszy ściskać i całować na wsze strony od gospodarza, nie umiał już odpowiedziéć; zdrowie wniesione z aplauzem wielkim wypito. Dopiéro po chwili wypoczynku i wysapania się, poprosiwszy o pozwolenie przemówienia słów kilku z fotelu, czcigodny starzec odezwał się.
— Czuję się do łez rozczulonym dobrocią waszą, czcigodni współobywatele, a szczególniéj przyjaciele mego mecenasa, który wymownemi słowy maluczkie moje zasługi uznał. Piękny to dzień w życiu mojém, ale okazałbym się niewdzięcznym i nie odpowiedziałbym życzeniom waszym, które z oczów czytam, gdybym téż nie podniósł zasług i talentów szanownego mecenasa. Rozwodzić się nad niemi nie potrzebuję, młody, w sile wieku, gdy inni poczynają dopiéro dobijać się imienia i wziętości, on je zdobył wstępnym bojem pracy i uczciwości. Stawię go na wzór, mości dobrodzieju, młodzieży naszéj. Vivat! niech żyje!
Ogromne vivat! powtórzyło toast za prezesem, wszyscy jęli się cisnąć i ściskać gospodarza, który prezesowi dziękował, prezes go całował, śmiał się, i wieczerza byłaby może się na tém skończyła, ale uczucie wdzięczności kazało mecenasowi pić zdrowie całego domu j. w. prezesostwa.
Nowe tedy nastąpiły uściski, nowe okrzyki, w głowach już po bordo, po portwejnie, po szampanie szumiało, niektórzy w obawie dalszych kielichów chyłkiem wynosili się do salonu, gdy służący wniósł na ogromnéj tacy Hungaricum, a gospodarz zaklął iż na imię obywatelskie nie zasługuje, kto obyczajem dawnym węgrzyna nie wychyli.
Prezes który, spojrzawszy na bursztynowy kolorek wina przeciw świécy, dotknął go ustami, zawołał:
— Mój mości dobrodzieju — nie żal mu dać buzi. Kapka, tokaj, jużem dawno takiego wina nie kosztował, nektar! ambrozya.
Podniósł oczy w górę. — Zapach, smak nieporównany.
Wszyscy się unosili. Doktór, trzymając w ręku kieliszek, szepnął radcy:
— Znam to wino, dziesięć rubli butelka, alem go jeszcze u mecenasa nie pił; występuje, występuje.
— To wszystko dla prezesa, odparł radca.
— Rozumie się, nie bez kozery.
Niektórzy tylko amatorowie pozostali jeszcze przy kieliszkach, inni powoli wysuwali się do piérwszych pokojów, kilku wyszło do domów. Węgrzyn z tacą i butelkami przejechał po sali i wzięto się znowu do gry, z nową ochotą i brawurą. Prezes tylko przeprosiwszy gospodarza, pocichutku przeszedł przeprowadzony przez niego do przedpokoju, gdzie zastał lokaja, ubrał się, obwinął chustką i aż na dół w jego towarzystwie dostawszy się, siadł do czekającego nań powozu.
— O interesie będę pamiętał, rzekł mecenas.
— I o jutrze, o jutrze, czekamy wieczorem na skromną kolacyjkę, szepnął prezes śmiejąc się, bo u mnie takich zbytków nie znajdziesz.
— Panie prezesie dobrodzieju, pośpiesznie dodał gospodarz — wié się kogo jak przyjmować.
Stary nie mógł się nie roześmiać znowu i już powóz się odtoczył kilka kroków a głos jego jeszcze słychać było, ale potém nagle jak nożem uciął. Prezes wpadł w głębokie zadumanie.
Gospodarz także, trąc czuprynę czarną, powoli wrócił do swych gości, którzy pozbywszy się starego, z nowym zapałem rzucili się do gry i kieliszków.
Zakończenie tego pamiętnego wieczora podobne było do wszystkich innych w tym rodzaju. Niektórzy sobie podochocili, kilku się zgrało, jeden czy dwóch zachorowali na głowę, wielu wyszło kwaśnych, kilku śpiéwających, a mecenas, pozbywszy się ostatniego około godziny drugiéj po północy, gdy służący sprzątał potłuczone szkło i ścierał porozlewany tokaj — padł znużony na fotel, ocierając pot z czoła.
Powoli pogaszono światła, poustawiano stoliki, służba się porozchodziła. Mecenas który się przebrał na prędce, siedział jeszcze zamyślony w fotelu. Nie śmiemy i nie możemy odgadywać jego myśli, ale z zewnętrznych oznak miarkując, godziło się sądzić iż były ciężkie, zawikłane i różnego rodzaju i charakteru.
Twarz bowiem Szkalmierskiego to gorzała jakby w świetnych tonął marzeniach, to powlekała się i zasępiała chmurami. Pierś oddychała szeroko i mozolnie, potém jakby ściśnięta wciągała powietrze. Wstawał, przechadzał się, zadumywał, siadał i widocznie zapomniał był o godzinie, miejscu i późnéj nocy. Godzina trzecia biła na jednym z wieżowych zegarów, gdy powoli drzwi sypialnego pokoju zaskrzypiały. Mecenas głowę zwrócił z wyrazem niecierpliwości i nieukontentowania, usta mu się ścisnęły, brwi namarszczyły.
Z sypialni słychać było chód powolny, bojaźliwy, jakby wahającego się kogoś czy mu wnijść wolno.
Szkalmierski z głową zwróconą ku drzwiom czekał, drżące ręce jego szarpały sznury szlafroka.
Przy świetle pozostałe w salonie lampy ukazała się we drzwiach postać kobiéty niemłodéj, z twarzą bladą, wychudłą, w ubraniu prawie ubogiém. Na głowie miała biały czepiec ze szlarkami... Szła oglądając się trwożliwie...
— Otóż masz, zawołał stłumionym głosem mecenas, a to skaranie Boże. Jéjmość mnie chcesz zgubić widocznie, tyle razy prosiłem!! Co ludzie pomyślą! co pomyślą!!
Stara bojaźliwie błagający nań wzrok obróciła.
— Mój Jaśku, rzekła — czyż mnie już ciebie nigdy widziéć nie wolno, nigdy z tobą pomówić, nigdy.
W głosie jéj był płacz prawie, mecenas się zżymał, przybliżył cichemi kroki i zawołał śpiesznie, gniewnie, niecierpliwie.
— Albo mnie matka kocha, albo nie kocha, tu trzeba miéć rozum. Jakże można mnie kompromitować w domu. A broń Boże słudzy się domyślą, niech tylko rozpaplają że waćpani jesteś moją matką, cała moja karyera, przyszłość, wszystko stracone!
— Ale mój Jasieńku, płacząc odezwała się kobiéta, czyż nie wiész żem ja wszystko poświęciła dla ciebie, nawet drugie dziecko, któregoś mi się wyprzéć kazał, tylem cierpiała, Bóg widzi. Czyż mi i na chwilę cię zobaczyć, pocieszyć się tobą nie wolno.
— Jak Boga kocham, rzekł gwałtownie mecenas, że to zwaryować przyjdzie! Czyż matka tego nie rozumie. Te łajdaki podpatrzą, podsłuchają i domyślą się. Ja wiem kiedy przyjść mogę, ale matka nie powinnaś tego progu przestąpić bez mojéj wiedzy. Jakże, jéjmość tego nie rozumie?
— Czyż jabym cię gubić chciała, mój Jasieńku? czule odezwała się staruszka, wyciągając ręce ku niemu, ja com tobie — nie wymawiając — poświęciła wszystko. Wszakże tu siedzę jak sługa, w pokorze, byle patrzéć na Jasieńka. Nie gniéwajże się, mój złoty.
— Jak tu się nie gniéwać, — przerwał mecenas ostro. Ja pracuję na to żeby mi zapomnieli pochodzenie moje, umyślnie ich zmylam, łudzę, a tu jedna nieostrożność wszystko może popsuć. Niech matka zaraz idzie do swojego pokoju, bardzo proszę, ja idę z nią także. Trzeba się raz rozmówić stanowczo, ja pod tym strachem nieustannym głowę tracę tak być dłużéj nie może. Proszę iść, bo tu jeszcze który ze sług nadejdzie.
Stara matka z pokorą dziecka które przewiniło, w milczeniu powlokła się powoli przez sypialny pokój, jadalną salkę, sień, do małéj izdebki w któréj mieszkała przy kuchni.
Szczęściem dla mecenasa i dla biédnéj staruszki, cicho już było w domu, sługi spały i nikt nie mógł rozmowy poufnéj podsłuchać.
Izdebka matki wielce była odmienną od wytwornych syna salonów.
Było to mieszkanie ubogiéj sługi, klucznicy, umyślnie pokornie trzymane, aby stosunek jéj do gospodarza odgadniętym być nie mógł. W ciasnéj izdebce, na łóżko, stół, parę krzeseł i kufer ledwie było miejsce. Piecyk odrapany zajmował kąt jeden, różne sprzęty gospodarskie drugi. Na stole nad którym wisiała klatka z kanarkiem, leżała książka stara i okulary, a obok różaniec.
Mecenas wszedł za drżącą matką i stanął w progu zamyślony.
— Sama jéjmość miarkujesz, że tak już dłużéj żyć nie można. Jeśli się nie domyślili dotąd, to się lada dzień prawdy dopytają, ja w tym strachu nie mogę pracować.
— Któż się ma domyśléć? co za strach? spytała płacząc matka; jaki ty Jasieńku niecierpliwy i nielitościwy dla mnie.
— Przecież się matki nie wyrzekam, zawołał opryskliwie mecenas, pamiętać o niéj będę, zobaczę się — ale tu mieszkać razem dłużéj — nie! nie!
Stara ręce załamała.
— Zlituj się ty nademną — rzekła ze łzami — już ci poprzysięgnę że nie przyjdę nigdy, że czekać będę póki zechcesz, że milczéć będę, że nie obejrzę się, nie zdradzę niczém, ale mnie nie wypędzaj! niech ja choć twój głos słyszę, choć zdaleka cię zobaczę, mój złoty Jasieńku, ty jesteś chlubą moją, życiem mojém, światem, wszystkiém... zabiłbyś mnie, bobym tego nie przeżyła.
— Tak to się mówi — gniewnie zawsze odparł Szkalmierski — ale to darmo, predzéj czy późniéj to nastąpić musi, bo sekret by się wydać musiał, a ja jéjmości powiadam że mnieby to zwichnęło i zgubiło.
Matka milczała, szlochając z głową spuszczoną. Mecenas także zamilkł na chwilę.
— Dopóki ja sam, rzekł, mojéj przyszłości nie mogłem rozrachować, mogłem to cierpiéć, ale dziś, dziś mi się przedstawia taki widok, takie szczęście, taka nadzieja, że jéj bez wahania trzeba wszystko poświęcić.
— Cóż takiego? co? z za łez spytała kobiéta.
— Nie będę taił, mówił mecenas, słyszałaś matka pewnie o prezesie. Jest to właściciel ogromnych dóbr, pan z panów, człowiek wielkiego wpływu w obywatelstwie. Ma jednę tylko córkę, pannę wykształconą nadzwyczaj, która odrzuciła nie jednego hrabiego, a teraz, jestem, jestem prawie pewny, że pójdzie za mnie.
Matka podniosła oczy, ociérając je, wzrok jéj się zaiskrzył, usta prawie skłaniały do uśmiechu.
— Jasieńku złoty — zawołała — no mów, mów mi wszystko, ja zrozumiem, ja odgadnę, mów mi, ale wszystko, opisz ją, jak wygląda, czy cię kocha. Bo któżby mojego Jasieńka nie kochał!!
Ściśnięte dłonie podniosła do góry, ale ten wybuch macierzyńskiéj miłości nie zmiękczył twardego serca człowieka który marzył o czém inném, któremu na drodze wielkości stało to widmo matki.
— Panna Albina... panna Albina, odezwał się, nie ma sobie równéj rozumem, talentami, powagą charakteru, dystynkcyą. Mogłaby świetniéć na królewskim dworze.
— A młoda? a ładna? spytała matka.
Mecenas się trochę zaciął.
— Młoda, wcale jeszcze młoda, odrzekł, nie jest to zapewne jedna z tych ordynaryjnych piękności, białych i czerwonych które się pospolitemu gminowi podobają, ale co za szlachetność w wyrazie twarzy, co za godność! jaka pańskość.
— I ona ciebie kocha? chciwie spytała staruszka. a ty ją? mów-że, jak to przyszło do tego?
— Ale jeszcze do niczego nie przyszło, odrzekł kwaśno mecenas, mogę tylko wnosić z obejścia się jéj ze mną, z uprzejmości rodziny — właśnie dziś tu przyjmowałem jéj ojca — że mogliby ją wydać za mnie. Ale do tego jeszcze wiele potrzeba, rzekł mecenas z przyciskiem... to szlachta dumna... gdyby mieli najmniejsze posądzenie o mojém nieszczęsném pochodzeniu, że żyje matka... że jestém dzieckiém bruku... wszystko by przepadło...
— Mój Boże! ty wiesz jak ja twojego szczęścia pragnę — znowu powoli wracając do płaczu mówiła stara Mateuszowa, ja będę milczéć jak kamień, nie zdradzę cię, ani mojego serca, ale mnie nie wypędzaj z domu. Ja z tęsknoty umrę. Tu, choć ja ciebie nie widzę, czuję, że jesteś niedaleko, posłyszę głos Jasieńka, migniesz mi się w ulicy, spojrzysz czasem, a tam...
— Ale co to, bo te czułości, moja jéjmość, odparł surowo i zimno mecenas; ja jeśli do czego dopadłem, to właśnie przez to że musiałem zatwardzieć na wszystko. Matka téż powinnaś mi zrobić ofiarę.
— Ale tę ofiarę! mój Jasieńku, wszystko co chcesz, tylko téj ofiary nie wymagaj, błagam.
— Kiedy właśnie ja téj muszę żądać, to nic nie pomoże. Póki tu matka jest, choć tego łajdaka gdzieś już szczęściem licho wyniosło na złamanie karku, ale nużby wrócił, nużby mi tu do matki wlazł, nużby mi awanturę zrobił, to do niego podobne.
Mecenas rozogniony, żywo począł chodzić po izdebce. Staruszka milczała.
— Wiész, że on już do mnie nie przyjdzie, rzekła smutnie, poco to mówiąc serce mi krwawisz? Biédny chłopiec przepadł i jego trzeba było tobie poświęcić, a kto wié?
— Co? kto wié? szubienica go czeka; że gdzie indziéj zginie a nam wstydu nie zrobi, to lepiéj. Czy jeszcze i po nim matka będzie płakać?
— Ale nie płaczę, zamilkła stara.
— Bądź co bądź, dodał mecenas, co musi się stać późniéj, lepiéj teraz zrobić póki czas. Najmę mieszkanie, każę urządzić, będziesz matka miała wygody, wypłacę pensyą regularnie, tylko jedno sobie wymawiam, żeby mi tu jéjmościna noga w progu nie postała. Ja, gdy będę mógł, przyjdę, gdy będzie potrzeba, ale do mojego domu...
Blada twarz staréj jeszcze z wyrazém bólu, wymówki niemego jęku podniosła się ku synowi, drżąca wyciągnęła ręce, mecenas ruszył ramionami.
— Inaczéj być nie może, niéma co i mówić o tém.
— Jasieńku! złoty mój Jasieńku.
Szkalmierski był zniecierpliwiony.
— Niechże bo jéjmość pamięta, że od tego moja przyszłość, wszystko moje zawisło. Jestem twardy nieubłagany, to prawda, mogę się wydawać niewdzięcznym, ale to konieczność położenia, bo piérwsza powinnaś zrozumiéć, powinnaś tego żądać, a nie mnie doprowadzać do ostateczności, żebym ja sam musiał ją do tego skłaniać.
Boleść matki była tak wielka, tak ciężka, że się już w słowach wyrazić nie mogła; niewieście serce we łzy i szlochanie się rozlało. Podparłszy się na dłoniach płakała biédna, zakryła oczy, a złoty Jasieńko popatrzywszy chwilę, nie rzekłszy jéj nawet pociechy wyrazu, zamruczał coś tylko niezrozumiale i stuknąwszy drzwiami wypadł z izdebki.
Dopiéro uderzenie to obudziło nieszczęśliwą, obłąkany podniosła wzrok i zobaczyła że syn zniknął. Któż zgadnie co się działo w sercu zranioném? Zwróciła się ku obrazowi Chrystusa, Ecce Homo, wiszącemu na ścianie, razem z Matką bolesną i załamawszy dłonie, jakby mimowoli wyjąknęła.
— Karzesz mnie Boże jedném dziecięciém, zato żem drugiemu matką być nie umiała. O straszne wyroki Twoje!
To mówiąc, padła na kolana u łóżka i skryła twarz w dłonie, modliła się płacząc, a jęk przerywał modlitwę.
Jasieńko rzucił się na łoże marząc, o prezesie, o prezesównie i o polowaniu jutrzejszém. Matka go nudziła, wypłacze się, wyjęczy, rzekł do siebie i przyzwyczai, raz przecie przez tę scenę przejść było potrzeba. Lepiéj teraz niż późniéj, bo to konieczność położenia. Niéma czasu na sentymenta. Cóż jéj tam będzie tak złego.
I zdrzémnął się wśród krzyżujących po głowie najsprzeczniejszych obrazów nędzy dzieciństwa i świetnych marzeń przyszłości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.