Złoty robak/Lampa naftowa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Lampa naftowa

Szef urzędował przy małym stoliku na piasku. Wsiadający na statek Neptun przechodzili po desce obok stolika, szef dawał każdemu szton i wpisywał godzinę przybycia, nawet gdy ktoś przyszedł kwadrans wcześniej. Wszystko to przydawało mu się z punktu widzenia interesu przedsiębiorcy. Znał Filipa Małachowskiego, przyjął go do pracy. Filip miał już rekomendacje z praktyki odbytej w wytwórni. Tak nazywała się rzeźnia razem z przyległymi specjalnościami. Była to wielka machina, która miała swe placówki w promieniu sześćdziesięciu kilometrów drogi wodnej. Neptun przywoził nocą bydło i wykonywał czynności wstępne. Szef działał na własny rachunek i po odbiciu od brzegu był panem nie tyle życia i śmierci, co przymusu umiarkowania swych chłopców z nożami u pasa i kańczugiem w ręce. Dzięki jego energii i niepospolitej sile panowała cisza, w najgorszym wypadku jeszcze jednego bydlaka przywoził skutego łańcuchem. Miał swój sztab złożony z trzech bezwzględnych siłaczy, zwolnionych z więzienia ze względu na stan zdrowia. Z jednym z nich zaprzyjaźnił się kiedyś Filip. Nie dlatego, że mógł to być kryminalista, lecz dlatego, że był to człowiek o imponująco zimnej krwi, wyzbyty nerwów. Poznanie nastąpiło gdzieś nad ranem na peryferiach przystani.
Poznał i szefa, przypadł szefowi do gustu. Przez swą prostotę, milczenie i przez to, że o nic nie zapytywał. Także przez oczywisty spokój wewnętrzny, który żywi się tylko chlebem z margaryną, pracą i wódką o tej porze, którą szef wyznaczy. Zrobił na szefie wrażenie człowieka, który o niczym nie marzy, tylko o transporcie i szlachtowaniu. To się od razu widzi; człowieka, który w chwili ciszy usiądzie na beczce i przez pięć godzin nie powie jednego słowa.
Co do wódki był taki zwyczaj, że przy wyjazdach trzydniowych spotykali się wszyscy z szefem nie przy stoliku, lecz w pewnym wybranym, dogodnym lokalu, w skromnej budzie, nie pozbawionej ambicji, przy śluzie, w pierwszej sali, niewielkiej, z bufetem-witrażem nad butelkami, wygodą i ciszą. Lokal postawiony był na kołkach w zielonej trawie, pod kasztanami, w ciasnym zaułku dotykającym wody i żelastwa mostku, barierek z łańcuchami i kilku czeluści, w które można było strącić tego, któremu się w głowie przewróciło.
Unikało się tego miejsca w nocy. Panowała tutaj wyjątkowa cisza, chłód i odosobnienie. Gwiazdy świeciły w czystej wodzie. Stojąc na mostku widziało się panoramę nocnych garbów miasta.
W gruncie było tak, że ten czy tamten ze znajomych zaledwie Filipowi się przeciwstawił, być może, nieświadomie, nawet przez omyłkę. Ale Filip, nagle nie potrafił dać sobie rady, nie potrafił odparować i zdruzgotać tak jak kiedyś. Gotów był zamilknąć, odpowiedzieć serio. Zaczął słyszeć całą niezabawność. Słyszeć niezabawność to zacząć umierać. Wszystko to było początkiem łańcucha. Niepowodzenia szeregowały się jak rosnąca rzęsa na wodzie, z niczego, i za chwilę woda przestaje już być wodą. Koń, biegający na dwóch nogach, może czytać książkę tylko w cyrku. Nie godził się na cyrk.
Przyjaźń z ojcem Elizy, Hiszpanem, zachwiała się z powodu jakiegoś jak gdyby Hiszpana znudzenia. Był to człowiek kapryśny. Otóż to, podczas gdy dotąd kaprys przysługiwał jedynie Filipowi. A może konsul się przestraszył? Mógł bodaj powiedzieć. Niedawno jeszcze był tak wspaniały, a tutaj nawet nie zawiadomił, kiedy skończyła się wspaniałość.
Filip zawiadomił samego siebie, chwilę przedtem, i miał tę zero wartą przewagę.
Doszło do tego, że już nie można było mówić z taką ironią o Niemcach. O tym, od czego Hiszpan sam przecież zaczął. Zaczynało być głucho. „Dajcie mi gazetę” — powiedział Filip. Lecz nie doszło do tego.
Nie zamierzał czytać. Twardogłowy Kreol coraz częściej bywał wszędzie, tu przede wszystkim, coraz częściej narzucał nowy styl. Styl posępnego milczenia, niedomówień, jak gdyby knucia, tajemnic, skrytości, i nagle odwrotnie — żadnych tajemnic, żadnego knucia — styl pustego trwania. Które zaczęło być nową zabawą, jak nowy taniec jest przeciwieństwem poprzedniego. Twardy ten młody człowiek, młodszy od Filipa — tak! — zabił przyjaciela w pojedynku; milczał, obnosił się z tym milczeniem, jakby czekał, kogo drugiego uśmiercić. Eliza gotowa była czyścić mu buty.
— Dobrze, czyść! — zawołał jednego dnia Filip.
— Nie powiedziałam.
— Milcz, bo uderzę!
— Styl? — zapytała z ironią.
Kurczę pozwalało sobie na ironię.
Coraz więcej było tych butów do czyszczenia, coraz bliżej wojny. Pastor wygłosił przedśmiertną naukę, wzywając do opamiętania. Coraz częściej Eliza mówiła przychylnie o jego córce, omijając to imię, które Filipa brzydziło. Brzydziło także, iż mówiła Eliza.
Zaczęła się cenzura, złoty wiek, tak jak przyszedł, odchodził, po „zabójstwie z litości” nie nastąpiło już nic więcej, co było przewidziane w programie. Filip podejrzewał, że Hiszpan poza jego oczami przeprosił wszystkich, co gorsza, zrobił to z nakazu córki. A temu jakiemuś anarchiście — od siedmiu boleści — zabronił wstępu do domu. Wywiązała się podobno nawet jakaś korespondencja i Eliza wzięła na siebie obowiązek odpowiadania na listy. Można je było sobie wyobrazić.
Nie martwił się o „anarchistę”. Ten człowiek sam mu się sprzątnął z oczu.
Pieniądze ze spadku, które przetrwonił, wywołały coś w rodzaju litości. Tego było już za wiele. Bieda stawiała go jak gdyby wyżej, a stracone pieniądze jak gdyby poniżyły.
W niższych domach, gdyby próbował schodzić z powrotem w dół, czego nie próbował, było jeszcze gorzej, jeszcze nudniej, domy podniosły swój poziom do stopnia wszechpatriotyzmu. Rozeszła się wiadomość o wykryciu grupy przestępców politycznych. Trwało śledztwo, dla dobra nie podano nazwisk oskarżonych, tylko imiona i litery nazwisk, ale nudziarstwa i tanich wzruszeń ogólnopaństwowych przybyło.
Napatoczył się Wereszczyński, to było jedyne określenie, napatoczył się i był przerażony; co znowu? Nie dość, że zbańczył, że zmarnował temat na przyjęciu, że stchórzył, czy co tam ze sobą zrobił? — jeszcze teraz, w pierwszej chwili spotkania, tak jakby chciał mieć żal — on także — do tego więc dochodziło — lecz o co? Na wszystkie jego nerwowe pytania szkoda było czasu, żeby odpowiadać. Wereszczyńskiego ogarnęła panika z powodu tych aresztowań. Jeżeli nawet był zamachowcem, to przecież na wolności. Lecz uwaga ta, o wolności, wywołała w nim już szczyt przerażenia, tłumaczeń i próśb, żeby nie robić tego rodzaju żartów. Prawie że się przeżegnał. Skarżył się, że Eliza nie odpisała na jego list z prośbą, aby bodaj wyjaśniła, komu trzeba, całą żartobliwość jego wtedy wystąpienia. Natomiast pani Angelika przyjęła go wyrozumiale i serdecznie, chociaż się nie wywdzięczył. Zapytywał, co zrobić? Czy Filip nie mógłby się tam z nim wybrać? — Tego by mi brakowało — odpowiedział Filip i chciał pożegnać. Wereszczyński ubłagał, żeby z nim porozmawiać, poszli wzdłuż kanału, pokazał miejsce swej nocnej pracy za drutami, tak jakby się z nim żegnał. Z uporem powrócił do tematu aresztowań i wyroków, mówił szeptem — jeden z oskarżonych imieniem Hieronim został skazany na śmierć przez ścięcie głowy toporem i wyrok wykonano. Usiedli na żelaznej poręczy. — Cóż ja panu poradzę — rzekł Filip. — A pan — zapytał Wereszczyński — co pan zamierza? — Za trzy dni o tej porze już mnie tu nie będzie — odpowiedział Filip, uchylił kurtki i pokazał sztylet rzeźnicki. W oczach Wereszczyńskiego wyglądało to strasznie. — I proszę mnie nie żegnać kwiatami — roześmiał się Filip — żadnych róż tym razem przyjmować się nie będzie. — Pożegnał i zniknął biedakowi z oczu.
Następnego dnia dowiedział się przypadkowo, że nie tylko ten, fatalny zresztą, występ Wereszczyńskiego poszedł w niepamięć, ale, co więcej, spotkała Wereszczyńskiego propozycja, aby objął wykłady w gimnazjum. Rzecz całą załatwił, wcale o to nie proszony, ojciec Elizy. No, pomyślał Filip, teraz poeta musi szaleć nad tysiącem skołtunionych myśli. I zapomniał o nim.
Dom Elizy opuścił ostatecznie. Pożegnanie było takie, jakie być powinno, gwałtowne, chaotyczne, szybkie i z sensem. Sens w tym, że nastąpiło. Były nawet łzy, groźby Elizy i wyrzucenie Filipa za drzwi. Stary sługa dobrowolnie odprowadził go aż do bramy i powiedział, że każda cecha Filipa jest cechą wielkiego pana. Podobno znał się na tym i Filip podał mu rękę.
Mógł teraz schodzić z powrotem po domach w dół i naprawdę śmiał się z tego w duchu. Mógł wylądować z powrotem na ławeczce w parku, jak wtedy na początku, i uszlachcić swą umiejętnością jednania rozjuszoną pokojówkę. Mógł z nią pójść nawet do hotelu, dla niego by to zrobiła, zostawiając wózek z dzieckiem pod bramą. Mógł jeszcze przestraszyć Piantę lub czymkolwiek ucieszyć tak, żeby pojechała z nim za miasto i wyjęła z kamiennej torebki ostatnie grosze, jeśli już nie ze złotej. Co jeszcze? Nie przewidywał wspomnień, cierpień, nie stać go było na to. Gdyby jeszcze znalazł się ktoś, kto by uwielbił jego cierpienie, przyjrzałby się temu cierpieniu, mając wynajętego za grosze przewodnika z latarką i w pamięci pełny tekst według banału opisów: „przed oczami zawirowała mi pustka”. Lecz wszyscy się rozbiegli. Eliza wyszła obronnie z pierwszego etapu choroby. Gdy się jej poprawiło, była nieznośna, gdy kładła się do łóżka, przysyłała do niego kartki, żeby przyszedł, ostatnia kartka była o wybitnym pogorszeniu, lecz zapomniała, że przedtem wyrzuciła go za drzwi. Jednego dnia ktoś mu powiedział, że stan jest tragiczny, drugiego dowiedział się o jej śmierci. Wieczór i noc po tej wiadomości spędził w kompletnym alkoholowym zamroczeniu, lecz wydawało mu się, że miał ochotę dojść do tego stanu. Nad ranem odnalazł go ten, kiedyś pobity, łaskawca i dobroczyńca, i nic złego już nie pamiętając odwiózł do domu. Wprowadził go na górę do mieszkania, ułożył na łóżku i powiedział ogólnie: jakże tu smutno. Potem zwróciła jego uwagę torba płócienna, którą, ratując człowieka, na wszelki wypadek przejrzał. Był w niej rewolwer, bielizna na zmianę, fotografia rodziców i książka, jedyna książka w całym domu, Brehma: „Krótki zarys historii ssaków”, z pietyzmem owinięta w bibułę. Wiedział, rozeszły się pogłoski, że Filip pracuje w rzeźni. Lecz nie wiedział, jak połączyć zabijanie zwierząt z historią ssaków, miłość z zabójstwem? Tego już jego zalękniony mózg nie przeniknął.
W dniu natężonego bólu głowy Filip pozwalał starszej pani, u której wynajmował pokój, zaparzać herbatę i opiekować się sobą. Z myślą o jak najszybszym wymówieniu tego przywileju.
Gdy minęły dwa tygodnie, wiedział, że musi brutalnie zaprzestać. Zrobił więc awanturę i unikał nocowania w domu.
Przypomniał sobie, że przewoźnik, ten, który tak się dorobił, zwłaszcza na sprzedaży willi pochodzącej ze spadku, kiedyś prosił na wszystko, aby go odwiedzić, czyniąc honor. Poszedł z myślą o zaciągnięciu pożyczki. Zapowiedziany, trafił na przyjęcie wydane na jego cześć. Jeszcze więc musiał się umęczyć, aby wytrwać, być utracjuszem, któremu przecież nic nie zaszkodziło i który opowiada przygody paryskie, tak jakby to było wczoraj, i jutro znów tam powróci. Rozejrzał się po tym dwuwymiarowym wesołym towarzystwie, wziął jednego z gości, najbardziej łakomego, na bok i powiedział w tajemnicy, że jest w przededniu drugiej willi w spadku. Z całej korzyści zobaczył, jak tamtemu duszyczka obrasta centami.
W parku szumiały pod nogami zeschłe liście. Szło się, jakby się przechodziło bród na płytkiej wodzie. Tej jesieni liści opadła niezwykła obfitość. Zdjęto tabliczki z łacińskimi nazwami krzewów, nie wiadomo dlaczego. Będzie wojna — powiedział ktoś — kiedy zaczyna się ukrywać wszystkie najprostsze znaki i zabrania się fotografować niebo.
Poszukiwał osobistej wróżby, na tak lub nie, jakiegoś zdarzenia — znaku. Nie trafiał się, aż jednemu wypadkowi przypisał znaczenie wróżebne.
Przechodził obok stadionu, rzucano dyskiem, skrajem biegła ścieżka, na ścieżce niespodziewanie ukazał się jakiś człowiek w szarym ubraniu robotnika. Dysk był w powietrzu, wszyscy zamarli. Przechodzień nie widział szybującego żelaza nad jego głową. Nie było także czasu krzyknąć, można było tylko pomyśleć: trafi w tego człowieka czy nie trafi? Głowa i krążek dysku w niewymierzalnej, ale wciąż przecież były w groźnej relacji. I wciąż nie można było wiedzieć, czy ucieczka lub cofnięcie się tego człowieka ratowałyby czy też zgubiły? Człowiek szedł spokojnie. Dysk dawno wykonał szczytowy łuk w powietrzu i spadał. Spadł! Trafił, nie trafił, nie trafił, spadł bardzo blisko, człowiek szedł dalej. I po sekundzie okazało się: trafił! Z lewej kieszeni przechodnia buchnęły kłęby dymu. Lecz nie, dysk spadając pionowo nie trafił w głowę, prześliznął się bardzo blisko, uderzył w pudełko zapałek w kieszeni i od uderzenia wybuchły. A człowiek wciąż jeszcze nie wiedząc, co się stało, gasił na sobie pożar. Ugasił i poszedł dalej.
Wykładnia wróżby mówiła, że ani tak, ani nie. Dała pośrednią nieoczekiwaną. Nikt by jej nie przewidział. Zatem znak mówił o trzecim wyjściu i był wróżbą jak gdyby pomyślną.
Wiedział, że sam siebie nie ma co żałować, ale było mu szkoda, odzywała się nutka, nienawistna nutka, auto-żalu i niezasłużonego smutku. Wiedział o tym, że niezasłużony, lecz smutek podrastał. Kierował więc nim tak, aby cokolwiek pogodniejszego uruchomić.
Zmęczonego zawsze nogi wiodły na kamienie nadbrzeżne. Stawał, stał tutaj. Za plecami — żarty na bok — wyrastała hańba. Czarny honor, rodzice w grobie i jakaś malutka dziewczynka, która, gdy miał lat pięć i był z matką na spacerze w lesie, zwanym Gajem, podała mu czerwone jabłko, bo wydał jej się głodny. Gdy jednak i to wspomnienie chciał obrócić w żarty, gdy chciał zaszydzić z samego siebie, szyderstwo nie wychodziło. Wiedział, że tylko nacisnąć, a popadnie w rozpacz.
Zawracał od rzeki i szedł w głąb portu. Najpierw patrzył, jak się kroi i dzieli słoninę na desce. Potem uratował, tak mu się wydawało, przechyloną cysternę z wodą i zwymyślał tego, który ją obsługiwał. Nastąpiła wymiana pogróżek, już myślał, że dojdzie do masakry i skończy się w szpitalu, gdy nadszedł Maksymilian, zastępca szefa: — znam go — powiedział o Filipie.
Tego dnia Filip poznał uroczyście samego szefa. Przyboczna rada zaakceptowała, zagwarantowała jego „uczciwość” i poleciła wypłatę zaliczki na ekwipunek i potrzeby związane z początkiem zawodu młodszego dozorcy. Jego funkcją miało być uwiązywanie bydła w kojcach na pokładzie. Potem uznano, że korzystniejszy będzie przy pieczętowaniu, czyli wypisywaniu numeracji na skórze. W dniu poprzedzającym wyjazd szef powiedział do Filipa:
— Pytał się ktoś o pana.
— Nikt się nie mógł pytać.
— Mówię — rzekł.
Znaczyło, że powiedział:
— Kobieta.
— Nie znam żadnych kobiet.
Szef lubił umiarkowanie, lubił to, co stanowi o niczym. Wyróżniał Filipa, podobało mu się, że Filip jest ex-frei-baronem, czyli nikim. Nie lubił wyjaśnień, „całej prawdy”, może nawet sam był płaczliwym człowiekiem, który szlocha, gdy mucha mu wpadnie do rosołu, ale inie tutaj. Miał jakąś nerwową przypadłość, która polegała na głuchym jęku, jakby zarzucał wór kamieni na plecy. Twarz jego była w stopniu zero, oczy pogrążone w nirwanie, chłopcy szanowali go za to, że zero nic nie wyraża.
Pierwszym rejsem popłynęli do naprawy kotła. Poczęstował wtedy Filipa butelką piwa, czyli nastąpiła jednostronna przyjaźń, innej szef nie uznawał.
Nirwana miała być teraz dla Filipa wszystkim, i samoobroną w niepowodzeniach, zanim jeszcze się w pełni ujawnią. Nikt chyba ze znakomitych znajomych nie potrafiłby tak szybko się spakować, pożegnać, zniknąć bez pożegnania, znaleźć się w innej postaci.
Gdy wziął zaliczkę, kupił słoik malin i przyniósł do herbaty, której pił już nie będzie. Pani była prawdziwie wzruszona jego gestem. Pod wieczór opuścił mieszkanie, bagaż miał zostawiony na mieście, u kelnerki. Której powiedział, że stryj jego uciekł od żony, z tym oto skromnym zawiniątkiem, i teraz spadł mu na głowę. Trzeba dla stryja znaleźć urząd, mieszkanie pięciopokojowe i gospodynię, a może by ona? Stryj jest spragniony miłości, serce ma złote, wiek lat pięćdziesiąt, nierób. Gdy to mówił, słyszał, co się z nim stało: bezdennie głupio bredził. Na domiar kelnerka przyjęła to serio i nie powiedziała, co się należało, że u niego to by została jak najbardziej chętnie.
Kawiarnia położona była nie tak daleko miejsca odjazdu. O zmroku poszedł w tamtą stronę, żeby spędzić czas na odosobnieniu. Po wielkim słonecznym dniu jesiennym nastał wielki chłodny wieczór. W powietrzu ukazały się drobniutkie krople deszczu i krążyły także z dołu do góry. Stanął nad wodą, w wodzie huśtały się wężyki świateł, woda była wzburzona. Ktoś pięciokrotnie zapalił i zgasił lampę w oknie na drugim brzegu, jakby dawał znaki.
Zabębnił palcami o poręcz. Usłyszał, że do bębnienia wkradł się odgłos czyichś kroków. Ktoś szedł wysokim chodnikiem wzdłuż brzegu. Kroki były drobne, przyspieszone, ze stempelkiem energii, która również może oznaczać strach. Jeśli kobieta, mogła iść jedynie blać przewlekła, którą nawet w razie czego woda nie przyjmie i wyrzuci brzuchem do góry jak zdechłą rybę. Potem kroki ucichły, znów się odezwały. Zapomniał o krokach. Wczoraj jeszcze wyłowiono tu noworodka.
Ktoś stanął w pobliżu, jakaś kobieta. Oparła się o barierę, w miejscu, gdzie woda sięga omurowania i jest tuż pod nogami. Samobójczyni?
Wydało mu się, że cień tamtej głowy odwrócił się w jego stronę. Zapalił zapałkę i spojrzał na zegarek. Miał jeszcze dość czasu, ale już teraz ruszył przed siebie wzdłuż brzegu. Szedł w stronę restauracji, był tam punkt zborny. Musiał minąć tę postać. Podchodząc stwierdził, że jest to młoda dziewczyna, ubrana w ciemno-fioletowy płaszcz, i że w ręce trzyma niewielką torbę jak do podróży i parasolkę. Samotni przyjezdni nie mogą wyglądać tak schludnie, ubrana była jak do Biarritz.
Mijając ją wąskim skrawkiem chodnika, powiedział: — przepraszam.
Odwróciła się do niego twarzą, żeby zrobić mu przejście, i także powiedziała: — przepraszam.
— Najmocniej przepraszam — przyłożył rękę do daszka czapki i poszedł dalej.
Usłyszał, że kroki ze stempelkiem poszły za nim. Przystanął, prawie biegła.
— Pan Filip Małachowski — powiedziała stwierdzając.
— O! Tak. Miałem chyba przyjemność... Małachowski. Czy pani może idzie w tamtą stronę? — pokazał sylwetkę słabo widocznej knajpy. — Czy ja naprawdę znam panią?
— Mój ojciec był pastorem. Już nie żyje.
— Bardzo pani współczuję — skłonił głowę w ciemności. — A pani jest na imię? — Znał to imię, chciał usłyszeć, gdy sama powie.
— Angelika — powiedziała z nieuzasadnioną radością, którą u końca przycięła.
— Czy pani może w tamtą stronę? — Nie wiedział, o co więcej zapytać: — Chyba nie.
— Tak.
— To prawda, nie jest bezpiecznie. Pozwoli pani?
— Bardzo proszę.
Potrzebne mi to, pomyślał, lecz wziął ją w ciemnościach pod rękę. Szła posłusznie. Dokąd? Wyjął jej z rąk torbę i parasolkę, pozwoliła.
— Pani, tak rozumiem, na chwilę, przed siebie... Spacer? Nie zapytuję.
Szli coraz dalej, aż pod oświetlone drzwi restauracji. Zatrzymała się i gestem wyraziła bezradność.
— Więc co? — zapytał. — Dokąd? A może wejdzie pani? Nie wiem.
W świetle latarni zobaczył jej bladą twarz.
— Co z panią? Wejdziemy? Bo ja muszę. A może odprowadzić do miasta? A może pani jest głodna? Nie wiem. Stało się coś pani?
Nie odpowiedziała. Automatycznie weszła z nim do środka.
— Trudno — usprawiedliwił — skoro znalazła się pani na peryferiach sama. Tu są ludzie — myślał, że bardzo się przestraszy. Lecz zamiast docenić miejsce i wejść niepozornie, nagle, już wchodząc, zebrała się w sobie i wyprostowała. Była wysoka, prawie wyniosła. Być może z niepewności.
Zagrało to fatalnie w tych okolicznościach. Przymrużyła oczy, mierząc ciemną przestrzeń. A jeszcze perfumy... Właściciel, pochylony nad kontuarem, przygładził włosy.
Tylko wejście z kokotą — co oni tam mogli wiedzieć — było mu dziś potrzebne. Lecz nie mógł jej powiedzieć: proszę się przygarbić. Albo: proszę wyglądać niepozornie.
Współtowarzysze byli już w większości, na szczęście jeszcze bez szefa i bez Maksymiliana, który, jaka by była sytuacja, zawsze miał jakąś jedną myśl, zostawioną dla siebie.
Siedzieli przy dużym stole w głębi, na chwilę zamilkli. Milczenie było krótkie, prędko odwrócili głowy i zajęli się sobą.
— Dobry wieczór — powiedział. Ktoś tam odpowiedział. Powróciły rozmowy. Myślał się do nich przysiąść.
Tymczasem poderwał się właściciel i wybiegł naprzeciw. Było to jak na złość. I jeszcze, po raz pierwszy ukłonił się nisko.
Stary kelner w podskoku, dureń nad durnie, zagrodził im drogę, kochany fachowiec, który serwetką grób otrzepie — i odciął ich od tamtego towarzystwa. Chciał jak najlepiej, oddzielając w swym mniemaniu plewę od ziarna. Zaproponował pokój trochę w głębi na tyłach, jasno oświetlony, i już tam, za szklanymi drzwiami, zapalił światła. Pokój był przeznaczony dla lepszych gości, rozmyślnie tu zabłąkanych. Tak jakby znał Filipa z tamtych dobrych czasów; chociaż nie znał.
Filip raz jeszcze chciał podejść do swoich, przywitać się i powiedzieć, co mu się zdarzyło. Opowiedzieć, że wyratował, i na dowód był jeszcze mokry, wdowę, która chciała popełnić samobójstwo. I na ucho któremuś w ich guście dodać, żeby było tragiczniej, iż wdowa jest w stanie błogosławionym. Koncept blady, lecz w taki tylko mogliby uwierzyć.
Gdy zrobił krok w ich stronę, udawali, że go nie widzą. Cofnął się więc, Angelika zdjęła płaszcz i oddała kelnerowi. Niepotrzebnie, lecz już się stało. Była w fioletowej sukni, koloru żałoby. Żałoby w spelunce powrósła i noża. Co powie Maksymilian? Zdjęła kapelusz i także oddała w ręce kelnera szerokim gestem, jakby chciała zasłonić mu oczy. Gdy Filip popatrzył na jej ręce — drżały.
Kazał iść i prowadząc ją przed sobą ruszył za kelnerem. Weszli do pokoju. Wchodząc pomyślał: takiego jak ja, gdy zabiją, mają rację. Czy bardzo będą się znęcali? Pomyślał to z jakimś przykrym uśmieszkiem. Chęć, aby rozdrażnić Maksymiliana, istniała w nim od dawna.
Martwił się trochę, czy ta znaleziona w nocy jest wystarczająco urodziwa, bo nigdy nie przyjrzał się jej twarzy. A może ma jakiś zgryz fałszywy, z górną wargą jak od fletu, albo kobiet, które całują stopy Chrystusa, jakiś przechylony dzbanuszek w oczach, co nieraz się zdarza? Przechylony, z wrodzonym skosem, jak umyślny kieliszek bez nóżki, który tylko trzymać w ręce, natychmiast wypić i jakby ustawicznie nim się bawić. Ten rodzaj objawia się najczęściej w kostiumie księżniczki. Księżniczki wśród kobiet rodzą się co druga.
Lepiej by było, gdyby podchodząc do tamtych powiedział, że odprowadza go siostra, która pracuje w szpitalu i jest tak oddana, że gdyby jechał na front, niosłaby za nim karbol.
W jasnym świetle ukazała się jej blada, dotkliwa uroda, podbita smutkiem, niczym nie podbita, licho ją wie, a może to była bardzo wielka uroda, a smutek nie był podbiciem?
— Tak bardzo chciałem poznać kogoś smutnego.
Gazowe lampy paliły się w ciepłym drżeniu i syczały białym światłem.
Rozejrzał się: na złotych tapetach było jakby słońce, cienie gałęzi i ptaki. Myśl, żeby ptaki były na ścianach, bardzo mu się podobała.
Prawdopodobnie sąd nad nim rozpoczął się w tej chwili. Powinien o czymkolwiek więcej pomyśleć.
Okna były wpółotwarte i zasłonięte od środka, można było przez nie uciec. Na ścianie wisiał obraz przedstawiający polowanie, gdy jeleń już pada na kolana.
Przyjrzał się temu obrazowi: dobrze było jeleniowi, wszyscy patrzyli na niego wzruszeni.
Jeden stół był pod białą serwetą, drugi w kącie pomocniczy. Na pomocniczym stały świeże kwiaty w wazonie także w kwiaty. Były jeszcze dwa ciężkie krzesła, do obrony, i na obrusie karta dań w półskórku, ze złotą nazwą lokalu, który pod imieniem Cristal wcale nie był znany. Kelner podał tę kartę i zaraz się wycofał.
Filip spojrzał na drzwi, usłyszał gwar, być może Maksymilian i reszta już przyszli i już się dowiedzieli. Co ja z nimi zrobię? — spojrzał na „sierotę bez ojca, która prawdopodobnie była głodna”.
— Tak, pani Angeliko, trafiła pani na dżentelmena steranego życiem. Przypomniałem sobie panią. Pani była przyjaciółką Elizy. Czy jutro pogrzeb?
— Będzie pan, mam nadzieję.
— Co do nadziei, to się pani myli. Nie lubię tego.
— Ja, oczywiście, będę.
— Też nie wiadomo.
— Pan będzie.
Co ona mówi?
— Jeżeli pani niczego się nie boi, to siadajmy.
Pomyślał, że jeśli ma ona trochę rozsądku, to powinna zdać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie w tej chwili jemu grozi, i powstrzymywać go. Ale działo się inaczej. Nie zapytał, dokąd tak szła w nocy, bo obawiał się jakiegoś ciężaru, który na niego spadnie. Zazwyczaj tylko zapytać i usłyszeć, potem już się jest w niewoli cudzego nieszczęścia, któremu ani pomóc, ani pominąć. Najlepiej mieć własne duże. Ten jej brak rozsądku i ten jej smutek, te zdanka wyjęte z zielnika i ta jej wyniosła postawa w spelunce mogły być sobie.
Angelika podeszła do krzesła i usiadła. Zobaczył jej miłe zdumienie, że naprzeciw ukazało się lustro. Na lustrze wyryte były jakieś słowa, których z tej odległości nie odczytał. Wziął kartę, otwarł, spojrzał i podał Angelice.
— Nie, nie jestem głodna.
— Inaczej tu nie można — wziął kartę z jej rąk.
Zbliżył się kelner.
— Więc co? — zapytał spokojnie Filip — co pan o tym myśli? — wskazał na kartę: — baranina z czosnkiem — spojrzał na Angelikę.
Nie ukrywając, kelner objawił płynące z troski wielkie, choć i dyskretne zakłopotanie nad tym nietaktownym zamówieniem.
— I portwein — dodał Filip — poza tym... no co? — idąc wzrokiem z góry na dół na chybi, trafi wymienił kilka zakąsek. — Pani nie jest głodna, a ja się zgodzę na wszystko. Już mała korekta, portwein proszę zmienić na okowitę i trochę wody, resztę sam pan wybierze i postawi wspaniale przed nami.
Kelner obrócił szybko, przyniósł kanapki i wódkę, napełnił kieliszki i wyszedł. Filip od razu wypił i wskazał na kieliszek przed Angeliką. Wzięła w palce:
— Muszę?
— Nie musi pani.
Wypiła.
— Jesteśmy dobrymi albo złymi znajomymi. Wyjeżdżam, jest mi bardzo miło. — Chciał powiedzieć: miło mi pożegnać świat w pani osobie, ale jakże by to zabrzmiało. — Tak jakby pani jedna chciała mnie odprowadzić. — Napełnił kieliszki, ten i tamten.
— Gdybym powiedziała... Lecz i tak w końcu powiem.
— No, właśnie. A musi pani mówić?
Spostrzegł, że odezwał się niegrzecznie.
— Może trochę potem.
— Najlepiej potem.
— Wolałabym teraz.
— No co — rzekł z nagłą złością — chciała pani popełnić samobójstwo? Przeskoczyć barierkę.
— Nie. Nie zrobię tego nigdy i przenigdy! — odpowiedziała, jakby ją namawiał, a ona odrzuciła. — Czekałam na pana dwie godziny.
— Pani sobie żartuje. I po co?
— Pan się zaciągnął do pracy. A ja do tego nie dopuszczę.
— No, proszę. Nareszcie ktoś serio. Ma pani pewno dla mnie jakąś błyszczącą propozycję.
Ktoś zapukał do drzwi, wszedł niewielki chłopiec, najmłodszy z zespołu szefa, zbliżył się do Filipa i chciał coś powiedzieć:
— Jestem przysłany — wystękał — szef prosi na chwilę.
— Szef? Siądź z nami.
— Nie mogę. Czas jest. Szef prosi. Panie Małachowski, ja nie mogę — cofał się do drzwi plecami i nagle wyszedł.
— Widziała pani tego patałacha? — roześmiał się Filip. — Przysłali najmłodszego i kazali, żeby był delikatny. Mój szef mnie uwielbia.
— Czy naprawdę? — patrzyła na drzwi.
— Zaraz go tu poproszę. Przyjdzie. Trochę tylko cierpliwości dla tego typa, bo mało mówi. Pozwoli pani? Wypijemy i dobranoc. Dogadza to pani?
Wszedł kelner i wniósł tacę.
— Wreszcie — rzekł Filip. — Proszę ustawić to wszystko na stole. Na wszelki wypadek rachunek. Pełny rachunek za sam widok.
Kelner zaczął zdejmować z tacy to, co przyniósł, i troskliwie układać na obrusie. Robił to z uczuciem, musiał tam czegoś nasłuchać się na pierwszej sali, lecz przetłumaczył to sobie na swój język.
— Pan Małachowski — nachylił się — prawda? Słyszałem o panu. Pierwszy raz widzę, ale słyszałem — uniósł ze smutkiem brwi. — Nasz lokal przeżył upadek cesarstwa. Bywali tu panowie. Pan nie wierzy?
Filip nie zapytał, jakiego cesarstwa? Ze szczęścia czy ze strachu kelner był podpity. Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz spojrzał na drzwi.
Wszedł Maksymilian, Filip wstał, Angelika zerwała się z krzesła i stanęła obok Filipa, chwytając go za rękę. Maksymilian wchodząc potrącił skrzydło szklanych drzwi i skrzydło zabrzęczało. Głowę miał wciśniętą w ramiona, jasne spojrzenie oczu, bardzo jasne, podchodził bardzo szybko i już był.
Złapał Filipa za rękę i oderwał od Angeliki.
Filip przeskoczył w jego ręce jak piłeczka.
— Najmocniej panią przepraszam — powiedział Maksymilian. — Na chwilę — puścił Filipa wolno. — Ten pan pójdzie ze mną.
Zanim zdążyła się odezwać, Filip nie opierając się wyszedł.
Angelika chciała pójść za nim, zagrodził jej drogę kelner.
— Co to znaczy — krzyknęła. Lecz nie dał się odpędzić.
— Ja nie wiem, ja nie wiem — powtarzał w kółko i błagał Angelikę, aby pozostała.
Rzeczywiście Filip prawie natychmiast wrócił. Wszedł szybko i cicho przez nie domknięte drzwi. Kelner, jakby nigdy nic, wręczył mu gotowy już rachunek. Filip odwrócił się do Angeliki plecami, sięgnął do kieszeni, jakoś nadmiernie posłusznie przyjął rachunek z rąk kelnera i nachylając się nad swą dłonią zapłacił.
Wrócił do stołu. Siadł wyprostowany i wskazał Angelice, aby także zajęła swe miejsce.
— Oni jeszcze nie jadą — rzekł przez ściśnięte zęby. — Możemy tu jeszcze zostać — spojrzał Angelice prosto w oczy i w jego oczach coś jakby błysnęło, iskierka, śmieszek, urywek szlochu.
Dostrzegła, że dolną wargę miał rozciętą. Sączyła się z niej wąska strużka krwi. Krzyknęła, ale natychmiast ją powstrzymał, chwytając za obie ręce:
— Spokój — syknął. — Nic takiego.
Kelner chował już do kieszeni kelnerski pugilares.
— O czym to ja mówiłem — rzekł głośno Filip.
Brzęknęła szyba, po raz drugi wszedł Maksymilian, mijając się z czmychającym kelnerem.
Skinął na Filipa z uśmiechem:
— Momencik.
Filip wstał i jak zaczarowany ruszył do drzwi. Rzuciła się za nim Angelika. Maksymilian powstrzymał ją ręką:
— My tylko dwa słowa.
— Nie! — krzyknęła.
— Cisza — powiedział z uśmiechem. — Dwa ostatnie słowa.
Filip patrzył na Maksymiliana z determinacją.
— Nie — powiedziała spokojnie Angelika.
— Pani się wtrąca — rzekł Maksymilian. — Pani usiądzie. Zaraz tu będzie z powrotem — rozdzielił ich, zachowując twarz spokojną, a nawet w oczach miał ogniki wesołości.
— Max — rzekł Filip z zaciętymi zębami, przykładając odruchowo dłoń do wargi. — Angeliko — poprawił się — zaraz tu wrócę — i nagle chwycił ją za rękę. Chwycił kurczowo i opuścił głowę, na nikogo nie patrząc.
Maksymilian jak gdyby z jakąś bardzo ostrą decyzją odwrócił się i wyszedł.
Filip milczał. Głowę skierował ku oknu, krew z wargi spływała mu przez grdykę już pod kołnierzyk. Angelika patrzyła przed siebie i niezupełnie na Filipa.
— To, co tu się stało, jest tajemnicą — powiedziała. — Na zawsze tajemnicą. Przysięgam to tobie. Przysięgam, że cię nigdy nie opuszczę. Krok za krokiem... — Chciała coś więcej, lecz nie powiedziała.
Filip milczał, chciał podejść do stołu, ale się zatrzymał, tak jakby oddalił się od Angeliki i znów przybliżył. Nic nie mówił. Wyjęła chusteczkę i dała mu do ręki, żeby zatamował krew. Oddał jej chusteczkę:
— To ty. Ja nie widzę.
— Trzeba to przepłukać alkoholem — spojrzała na stół.
— Alkoholem — powiedział. — Tak, tak.
Podeszli do stołu. Po chwili milczenia, nie patrząc na siebie, usiedli na swych miejscach. Filip wstał:
— Idziemy. Idziemy stąd.
— Poczekaj — rzekła. Prawą ręką objęła przegub swej lewej ręki. — Poczekaj — podeszła do lustra, lecz zamiast poprawić włosy, stała przed nim i nawet na siebie nie patrzyła. Głowę miała opuszczoną. Widział jej plecy i czekał.
— Małą chwilę, Filip — powiedziała cicho — coś ci powiem... Muszę coś ci powiedzieć... — nagle odwróciła się i ukazała twarz bardzo smutną, patrzyła prosto w oczy, podeszła do Filipa i powiedziała dobitnie — nic ci nie powiem.
— Wiem — rzekł pośpiesznie. — Kochasz mnie.
Wtedy odwróciła się od niego i zaczęła płakać. Nagle poderwał ją płacz krótki, ostry, z nagłym ucięciem. Otarła twarz rękami niedbale, spojrzała wokoło przytomnie, wzięła wszystkie swoje drobiazgi.
— Dlaczego ty płaczesz? — chciał zapytać. — Miałaś nigdy nie płakać — był zdumiony, prawie jak wybrykiem.
Lecz już go zabrała, wychodziła, w ręce trzymała zdjętą złotą bransoletę.
— Ale dlaczego ty płaczesz? — zapytał, biorąc ją pod rękę. — Jeżeli ty...
— Nigdy nie będę płakała — powiedziała. — Skłamać mogę tylko jeden raz, jedyny. Czy godzisz się na to?
— Na wszystko się godzę. Uważasz mnie za bałwana, a ja nie jestem. Nie jestem bałwanem.
Roześmiała się, najpierw posępnie. W następnym uśmiechu, który podbił pierwszy, rozstąpiła się jej twarz, rozjaśniła w nagłej zmianie i szerokości. Uczciwość w tym była taka, jak uczciwe jest dziecko. Między płaczem i śmiechem, przekorą a rzuceniem się w objęcia.
W pierwszej sali było ciemnawo, gwarno jakby nigdy nic, nikt prawie nie spojrzał na wchodzących. Leżały torby podróżne, rzucone w jedno miejsce. Przy stolikach siedzieli spokojni ludzie, szef nie w tym miejscu, co zawsze. Nie znając od razu wyczuła go Angelika. Ktoś na nią spojrzał od stóp do głów, odwróciły się inne głowy. Gdy podeszła do szefa, poruszyli się wszyscy. Sekundę przedtem Filip zawahał się jakby chciał usiąść przy najbliższym stoliku, i nagle się cofnął.
— Pan jest kierownikiem? — zapytała Angelika trzymając bransoletę w ręce. — Mam do pana krótką prośbę.
Szef nie wstał, ale uprzejmie podniósł głowę.
— Mam prośbę do pana — wyciągnęła rękę. Wstał i podał rękę. — Panowie się spieszą, więc krótko, jeśli pan pozwoli — popatrzyła na niego, trzymając głowę prosto. — Ten człowiek jest chory — powiedziała dość głośno. Słyszeli wszyscy. — Jest to choroba, o której ja tylko wiem...
— Jest zdrowy — przerwał szef, lecz bez jakiegokolwiek akcentu.
— Wiem, co mówię do pana — powiedziała urażonym tonem i cofnęła rękę z bransoletą.
— Co to? — spytał wciąż stojąc, lecz już z pewnym akcentem gniewu.
— Mam prośbę — znów podjęła głosem dość twardym. — Jest chory...
Filip przesunął się ku drzwiom i chciał wyjść na zewnątrz, lecz ktoś zagrodził mu drogę. Filip wdał się z nim w rozmowę. Jakby o nic tu nie szło.
— Dobrze, i co z tego? — zapytał szef.
— To z tego — rzekła z lekkim przedrzeźnieniem, choć nic nie traciła ze spokoju — że proszę o rozliczenie.
— Będzie rozliczenie — powiedział szef, jęknął i usiadł z worem kamieni na plecach.
Filip, wyłączony, rozmawiał na boku prawie już ze śmiechem.
— Słucham panią — rzekł szef ze swego miejsca, jakby nagle zrozumiał zamiar Angeliki i zgodził się na rozrachunek.
Filip podszedł kilka kroków i oświadczył z pewnej odległości, że wszystkie pieniądze, oczywiście, jest to całkowite głupstwo, zwróci w ciągu tygodnia i daje na to, rzecz jasna, słowo. Chce tylko wiedzieć, kto go uderzył?
— Ja uderzyłem — powiedział Maksymilian.
— A kto nie uwierzy — zapytał Filip — że oddam?
Nikt się nie odezwał.
— Pan mnie słucha? — zapytała Angelika i zbliżyła się do szefa z wyłożoną na dłoni bransoletą. — Kończmy — rzekła stanowczo — oto zastaw. Wszystko, co mogę panu oddać. Jest to prezent dla pana — uśmiechnęła się, podeszła jak najbliżej, niosąc bransoletę aż przed jego oczy.
Krótkim uderzeniem od spodu wytrącił jej z rąk. Spadła na podłogę. Tuż obok Angeliki ukazał się Maksymilian. Podniósł bransoletę. Za Maksymilianem ukazał się Filip. Był bardzo blady, twarz miał wyraźnie skrwawioną, podszedł z jakimś latającym śmieszkiem. Maksymilian oddał bransoletę Angelice. Szef chciał coś powiedzieć, zaciął się i znów jęknął. Angelika pohamowała gniew.
— Madame — powiedział Maksymilian: — rzeczywiście kończmy.
Szef złapał oddech:
— Tak, madame — powtórzył za Maksymilianem — rzeczywiście, nie sprzedaję ludzi.
Powiedział to zupełnie poważnie, jak gdyby ze wzruszeniem.
— Za dohrą cenę też nie — powiedział Maksymilian, który był kulturalniejszy. — Zaliczka nie jest warta jednej setnej tego, co pani ma w ręce.
Angelika tłumiła gniew, pilnowała oczami Filipa. Strach ją obleciał, czy obłąkany Filip, niewątpliwie w stanie chorobliwym, także się od niej nie odwróci. Wszystko było możliwe. Był bałwanem? Czy też ze strachu uciekł w bałwaństwo?
— Pan go kupił? — zapytała ustawiając się tak, aby mieć Filipa na oku, bo za jej plecami zaczęły się toczyć rozmowy prawie wesołe i przyłączyło się do nich już kilku. Ton rozmowy wydał jej się szyderczy. Słyszała głos Filipa, który plótł coś i nadrabiał miną.
— Jest naszym człowiekiem — odpowiedział Maksymilian. — Ma zobowiązania. Wypełni albo nie wypełni. Jak szef pozwoli.
— Pozwala pan? — zapytał Filip i stanął przed szefem.
Szef przez chwilę milczał, podniósł się ciężko, Filip podszedł jeszcze bliżej, z uśmiechem pełnym naiwnej ufności, szef uderzył go błyskawicznie w twarz, z jednej i w odwrocie dłoni z drugiej strony. Głowa jak piłeczka poleciałaby precz, gdyby nie to drugie uderzenie, jakże fizycznie zbawienne. — No, idź — powiedział dobrotliwie — jesteś wolny.
Na twarzy szefa ukazał się uśmiech. Nie śmiał się nigdy. Uśmiech był dziwny, nie mógł oznaczać niczego złego. Cios dopiero docierał do świadomości Filipa.
Gdy oprzytomniał, twarzy szefa nie było już przed nim. Nie było nikogo. Angelika wyprowadzała go przez drzwi lokalu. Może jej się wydawało, lecz kelner kłaniał się w głębi. Po rękach Angeliki spadały krople krwi z ponownie rozbitej twarzy Filipa.
Nie chciała na nią spojrzeć. Trzymała go mocno pod ramię, szedł jak ślepiec, padał deszcz. Zapomniała parasolki, nie można było wracać.
— Angeliko — wyjąkał dotykając palcami swej twarzy — to wszystko było straszne.
— Nie było to najpiękniejsze — wcale go nie pocieszyła. — Wytrzyj twarz. — Ale zaraz znów wzięła go pod rękę, bo się zachwiał.
Przeszli tak kilkaset metrów w ciemności.
— Słuchaj — powiedziała — musimy się gdzieś podziać. Ja także straciłam dom.
— Tak, tak — przystanął — jest to racja — i uściskał ją z całej siły przy jakimś mokrym pniu drzewa, na który trafiły jej plecy. Stał tak długą chwilę z odwróconą głową, oświetlony od dołu poruszającą się i bełkoczącą falą.
Nagle zaczął przychodzić do siebie, dość szybko, skokami. Kryzys jak gdyby mijał.
— Co? — zapytał jeszcze bez sensu.
Jeszcze raz uścisnął Angelikę.
— Ten worek — powiedział — wrzucę do wody.
— Nie, nie, mogą być w nim rzeczy potrzebne.
— Racja, mam w nim rewolwer, jakieś fotografie, co jeszcze?...
— Rewolwer wrzuć.
— O nie! — spojrzał na nią jeszcze przytomniej.
Spieszyła się, aby być jak najdalej od poprzedniego miejsca. Niepokoiła się, gdy Filip przystawał. Rozglądał się, marudził, myślał o czymś. Raz nawet roześmiał się sam do siebie.
— Musisz się umyć.
Zgodził się na to. Zeszli najbliższymi schodkami nad samą wodę.
Kazała klęknąć. Umyła mu twarz i kazała trzymać chusteczkę przy wardze. Był posłuszny. Ale już w trakcie opatrywania skaleczonej twarzy zaczął niebezpiecznie ożywiać się, prawie błaznować, mówiąc, że koniecznie musi się wykąpać. Nie wiedziała, jak przeciwdziałać. Rozebrał się na jej oczach, niewiele miał na sobie. Żeby się z nim nie szamotać, pozwoliła. Skoczył do wody. Zaczął odpływać. Próbowała go odwieść, odwołać, nie reagował, odpowiadał głupimi okrzykami. Chwilami znikał w ciemności, płynął po ciemku, ukazywał się w coraz innym miejscu, siedziała na najniższym stopniu. Bała się, żeby odpływając nie przyszło mu do głowy jakieś głupstwo, myśl o ucieczce, nawoływała więc z fałszywą łagodnością, chwaląc jak gdyby pomysł pływania. Bała się, żeby tu kogoś nie zwabił. Padał deszcz, rozbawiony Filip odpływał coraz dalej, za jakieś potworne beczki i żelastwo. Wszystko wokoło było niejasne, czarne, lodowato zimne, deszcz się wzmagał.
Lecz nie, zawrócił wreszcie, bardzo szybko dopłynął do stopni, oparł się ramionami, lecz teraz znów chciał opowiedzieć jakieś zdarzenie z dyskiem. Dygotał, wyszedł na kamienie. Przypomniał sobie, że w worku ma jeszcze i ręcznik. Ona też miała ręcznik, wybierała — się więc naprawdę w podróż.
Lecz wycierać się, moknąc równocześnie na deszczu, było nie sposób; ubrał się mokry, dygotali z chłodu, opowiadał o tym dysku, zatrzymał się przed wejściem do peryferyjnego hoteliku i otwarł przed nią drzwi.
Paliła się jedna lampa gazowa, nikogo przy kontuarze nie było widać. Poprosił, aby poczekała na pluszowej ławce, sam poszedł w głąb i dość długo go nie było.
— Załatwiłem — wrócił — i kazałem przygotować pokój, kazałem go bardzo dobrze przygotować, usłuchali mnie tutaj i przekonałem ich tak, że tutaj zrozumieli, z kim mają do czynienia. Powiem ci teraz, że przecież nie wydałem tam w restauracji wszystkich pieniędzy ani też tym typom reszty nie myślałem zwracać. Za to séjour w hotelu będziemy mieli wspaniały. Już służba pracuje, potrząsnąłem zaspaną dziewczyną tak, że do jutra nie zmruży oka.
— Jak się to nazywa?
— Nie wiem — wyszedł na ulicę, wychylił się, wrócił i powiedział:
— Metropol.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.