Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Tytuł orygin. De la Terre à la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIII.
Wagon-pocisk.

Po ukończeniu słynnej kolumbiady, przedmiotem ogólnego zainteresowania stał się teraz pocisk, ten nowy typ wagonu, który miał unieść w przestwór trzech nieustraszonych podróżników. Pamiętano dobrze, iż w pierwszej swej depeszy z 30 sierpnia, Michał Ardan zażądał zmiany w postanowieniach komitetu Gyn-Klubu.
Prezes Barbicane był wtedy zdania, że forma pocisku nie posiada większego znaczenia, gdyż po przebyciu w kilka sekund atmosfery, pocisk znajdować się będzie w absolutnej próżni. Przyjęto więc wtedy formę, kulistą, by pocisk mógł się kręcić koło swej osi i posiadał pełną swobodę ruchów. Z chwilą jednak, gdy miano go przeistoczyć w pewien rodzaj wagonu, sprawa przedstawiała się inaczej. Michał Ardan nie miał zamiaru podróżować jak kot; żądał, aby mógł podnieść głowę do góry, wyciągnąć nogi i by zapewniono mu pewną sumę niezbędnych wygód.
Do fabryki Breadwill et C-ie wysłano więc nowe plany z poleceniem niezwłocznego ich wykonania. W ten sposób zmodyfikowany pocisk został odlany 2 listopada i odesłany natychmiast kolejką na Wzgórze Kamieni.
10-go przybył on bez wypadku na miejsce przeznaczenia. Michał Ardan, Barbicane i Nicholl oczekiwali z wielką niecierpliwością tego wagonu-pocisku, do którego mieli wsiąść, by udać się na poszukiwania nowego świata.
Trzeba przyznać, że był to ładny kawałek metalu, który honor przyniósł genjuszowi przemysłowemu amerykanów. Po raz pierwszy zgromadzono naraz taką ilość aluminjum, co, samo przez się, było już połączono z wieloma trudnościami.
Drogocenny ten pocisk błyszczał w słońcu, gdy się oglądało jego imponujące kształty, zakończone ostrą kopułką, można go było wziąć za jedną z tych wieżyc, które architekci średniowiecza umieszczali na rogach ówczesnych zamków obronnych. Brakowało mu tylko wąziutkich okien i otworów dla dział.
— Czekam tylko na to — mówił Michał Ardan, że nagle wychyli się z niego postać uzbrojonego rycerza, z łukiem i halabardą w dłoni. Będziemy się czuli w tym pocisku, jak gdybyśmy byli jakimiś feudalnymi panami, a gdybyśmy mieli choć trochę artylerji, moglibyśmy stawić czoło wszystkim armjom selenickim, jeśli selenici posiadają ta kie niepotrzebne instytucje.
— A więc, twój powóz podoba ci się — zapytał Barbicane swego przyjaciela.
— Naturalnie, — odpowiedział Michał Ardan, wzrokiem artysty przyglądając się pociskowi. Żałuję tylko, że jego kształt nie jest bardziej wysmukły, a jego kopułka nie posiada więcej wdzięku; możnaby go też pokryć ornamentami z innego metalu, dać jakąś chimerę, naprzykład: salamandrę z otwartą paszczą, wychodzącą z ognia i z rozpostartymi skrzydłami.
— I pocóż to wszystko? — zadziwił się Barbieane, którego umysł był bardzo nieczułym na piękno sztuki.
— Poco, mój przyjacielu Barbicane? Niestety, ponieważ mnie pytasz, boję się, żebyś nie zrozumiał mojej odpowiedzi.
— To jednak powiedz, mój dzielny towarzyszu.
— A więc, według mego zdania, należy wszystkiemu, co się robi, nadać pewne piętno artyzmu. Czy znasz sztukę pod tytułem „dziecinny wózek“?
— Nie, nie znam nawet z tytułu — odpowiedział Barbicane.
— Nie dziwi mnie to, — odpowiedział Michał Ardan. Dowiedz się więc, że w sztuce tej jest mowa o złodzieju, który w chwili, gdy ma przebić ścianę, by dostać się do jakiegoś domu, zapytuje się, czy ma temu otworowi nadać formę liry, ptaka czy amfory. A teraz, powiedz mi, czy, gdybyś zasiadał jako przysięgły, czy mógłbyś skazać tego złodzieja?
— Bez wahania, — odrzekł prezes Gyn-Klubu — i to z uwzględnieniem występnej premedytacji.
— A jabym go uwolnił, mój przyjacielu Barbicane i otóż dla tego nie będziesz mnie mógł zrozumieć.
— Nie będę nawet próbował, mój ty artysto.
— Wobec tego jednak, że zewnętrzna strona naszego wagonu-pocisku zostawia tyle do życzenia, pozwólcie mi przynajmniej, bym go umeblował według mego gustu i z całym przepychem, przynależnym ambasadorom ziemi.
— W tej sprawie, mój kochany Michale, pozostawiamy ci swobodę i możesz robić, co tylko będziesz chciał.
Ale zamiast zajmować się uprzyjemnieniem podróży, prezes Gyn-Klubu nie przestawał medytować nad sprawami pożytecznemi i doskonalił coraz bardziej wynaleziony przez siebie sposób zmniejszenia wstrząśnienia.
Barbicane powiedział sobie nie bez racji, że żaden środek nie będzie w tych warunkach do odrzucenia i podczas słynnego spaceru w parku Skersnaw udało mu się rozwiązać tę trudność, nawet w sposób niezwykle pomysłowy. Woda miała mu oddać tę niezwyczajną usługę.
Pocisk miał być napełniony do wysokości trzech stóp warstwą wody, na której spoczywałby krąg z drzewa, przystający lekko do ścian pocisku. Na tej swego rodzaju tratwie mieli ulokować się pasażerowie. Co zaś do wody to byłaby ona przedzielona przez kilka poziomych rusztowań, które będą się stopniowo załamywały. W chwili wybuchu wypchnięta woda podniesie się dochodzącemi do jej poziomu rurami odpływowemi ku górze pocisku, drewniany zaś krąg, zaopatrzony zresztą w potężne uginające sprężyny uderzy w dno pocisku dopiero po przełamaniu rusztowań i zwalczeniu oporu wody. Bez wątpienia, podróżni odczują jeszcze dość silne wstrząśnienie po kompletnem wypchnięciu wody, to jednak będzie ono bardzo złagodzone.
Co prawda, trzy stopy na przestrzeni pięćdziesięciu czterech stóp kwadratowych muszą ważyć około siedemdziesięciu tysięcy pięciuset funtów, to jednak wybuch gazów, nagromadzonych w kolumbiadzie wystarczy, zdaniem Barbicane’a, do przezwyciężenia tej nadwyżki wagi; wreszcie wstrząśnienie wysadzi całą ilość wody w niespełna minutę i pocisk powróci znów do swej pierwotnej wagi.
Oto co wymyślił prezes Gyn-Klubu i w jaki sposób chciał rozwiązać trudną sprawę uniknięcia wstrząśnienia. Projekt ten bardzo inteligentnie potraktowany przez inżynierów fabryki Breadwill, został cudownie wykonany.
Co się tyczy ścian wewnętrznych pocisku, to zostały one wysłane skórą, rozpiętą na sprężynach z najlepszej stali, posiadających niezrównaną giętkość. Rury do odprowadzania wody ukryte były pod wyściełaniem ścian i nie było ich zupełnie widać.
W ten więc sposób zastosowane zostały wszystkie możliwe środki, by złagodzić skutki wystrzału i, jak mówił Michał Ardan, chyba trzebaby być zrobionym z bardzo kruchego materjału, by się dać zmiażdżyć w podobnych warunkach.
Pocisk miał wewnątrz 9 stóp szerokości, a 12 wysokości. Aby nie przekroczyć określonej wagi, zmniejszono nieco szerokość jogo ścian, zaś stronę zewnętrzną wzmocniono jeszcze, gdyż miała być wystawiona na cało działanie gazu, który wytworzy się przy wybuchu pyroksyliny. Zresztą w ten sam sposób zabezpiecza się zwykłe bomby i pociski cylindryczno-koniczne.
Do tej wieży metalowej wchodziło się przez wąski otwór w kopule, podobny do klap, znajdujących się przy kotłach parowych. Zamykał się on hermetycznie za pomocą płyty aluminjowej, przytrzymywanej z zewnątrz potężnemi śrubami. Podróżni mogli w ten sposób wyjść ze swego ruchomego więzienia, gdy wreszcie dosięgną księżyca.
Ale nie dość było jechać, trzeba było móc wyglądać podczas drogi. I to zadanie rozwiązano z łatwością. Pod wysłaniem ścian umieszczono 4 płyty szklane niezwykłej grubości: dwie w ścianach bocznych, jedną w dole i jedną w górze pocisku. Podróżni mogli więc obserwować podczas drogi ziemię, od której się oddalali, księżyc i gwiazdy rozsiane po firmamencie. Okna te były zabezpieczone przeciwko wstrząśnieniom podczas wystrzału solidnemi płytami pancernemi, które opadały wdół, gdy od wewnątrz odkręcono śruby, któremi były one przymocowane. W ten sposób powietrze zawarte w pocisku nie mogło się ulatniać, podróżni zaś mieli możność oglądania przebywanych sfor. Wszystkie te urządzenia, bardzo precyzyjnie wykonane, działały doskonale i zarówno autorzy projektu, jak i inżynierowie, który go wykonywali, złożyli dowód nadzwyczajnych uzdolnień.
Specjalnie przygotowane naczynia przeznaczone były do przechowywania wody i żywności dla podróżnych; mogli oni przytem zapalać ognie i światło przy pomocy gazu, znajdującego się w zbiorniku pod ciśnieniem kilku atmosfer. Wystarczało odkręcić kurek i w ciągu 6 dni gaz ogrzewał i oświetlał zaimprowizowany wagon. Nic więc nie brakowało tu z rzeczy niezbędnych, czy nawet służących do uprzyjemnienia życia. Dzięki wrodzonym instynktom Michała Ardana przyjemne łączyło się tu z pożytecznem i gdyby nie brak miejsca, byłby on przerobił to wnętrze pocisku na prawdziwą pracownię artysty. Zresztą myliłby się ten, ktoby przypuszczał że trzej podróżni nie mieli się gdzie poruszać w swej metalowej wieży. Wszak po wierzchnia jej miała 54 stopy kwadratowe i 10 stóp wysokości, co pozostawiało podróżnym pewną swobodę ruchów, w każdym razie nie czuliby się oni lepiej w najlepszym wagonie kolei Stanów Zjednoczonych. Po takiem rozwiązaniu sprawy żywności i oświetlenia, pozostawało tylko zapewnić podróżnym odpowiednią ilość powietrza. Naturalnie powietrze zawarte w pocisku nie starczyłoby na 4 dni dla trzech podróżnych; każdy człowiek zużywa w godzinę całą ilość tlenu zawartą w 100 litrach powietrza. Barbicane, dwaj jego towarzysze i dwa psy, które miano zabrać, potrzebowali na 24 godziny 2400 litrów, czyli około 7 funtów tlenu. Należało więc zmieniać powietrze w pocisku, ale jak? Bardzo prostym sposobem, wynalezionym przez Reiset’a i Regnault’a i podanym przez Michała Ardan. Wiadomo, iż powietrze składa się z 21 części tlenu i 79 części azotu; otóż, co się dzieje podczas aktu oddychania? Zjawisko bardzo proste. Człowiek pochłania z powietrza tlen, niezbędny do podtrzymania życia i wyrzuca z siebie azot. Raz użyte powietrze traci około swego tlenu i zabiera prawie tyleż kwasu węglowego, który wytwarza się przy łączeniu się krwi z tlenem. Zdarza się więc czasem, że w miejscu zamkniętem, po upływie pewnego czasu, cała ilość tlenu zamienia się w kwas węglowy, którego działanie jest bardzo szkodliwe.
Wobec tego, że azot pozostaje w stanie niezmienionym, zadanie polegało na tem, by 1-o odzyskać wchłoniętą ilość tlenu i 2-o usunąć kwas węglowy. Dokonać tego można za pomocą chloratu potasu i wodorotlenku potasu.
Chlorat potasu jest solą, która krystalizuje się w formie drobnych, białych słomek; gdy się je podda działaniu temperatury powyżej czterystu stopni, zamienia się on w chloran potasu, przyczem wydziela z siebie zawarty tlen. Osiemnaście funtów chloratu potasu zawiera siedem funtów tlenu, czyli ilość niezbędną dla podróżnych w ciągu dwudziestu czterech godzin. W ten sposób byłaby rozwiązana pierwsza część zadania.
Pozostawała jeszcze sprawa usunięcia kwasu węglowego. Ale właśnie wodorotlenek potasu jest ciałem, które bardzo chciwie wchłania w siebie kwas węglowy. Wystarcza poruszyć je, by pochłonęło ono kwas węglowy.
Połączywszy te dwa środki można zmienić zepsute powietrze w zupełnie czyste i nadać mu znowu jego działanie odżywcze dla organizmu.
Środek ten wypróbowali z powodzeniem dwaj chemicy francuscy, Reiset i Regnault, było to jednak dotąd tylko doświadczenie naukowe, laboratoryjne i trudno było przewidzieć, jakie będą rezultaty praktyczne zastosowania tego środka w życiu codziennem.
Tak przedstawił tę sprawę na jednem z posiedzeń komitetu Michał Ardan i dodał, że wierzy tak głęboko w możliwość oddychania tem sztucznie odnawianem powietrzem, że gotów jest przed wyjazdem poddać się odpowiedniej próbie.
Ale J.T. Maston tak energicznie domagał się tego zaszczytu dla siebie, że nie sposób było mu odmówić.
— Ponieważ nie chcecie mnie zabrać ze sobą, — mówił dzielny artylerzysta, — pozwólcie mi choć pomieszkać w pocisku z osiem dni.
Przychylono się do jego prośby.
Dano mu do dyspozycji odpowiednią ilość chloratu potasu i wodorotlenku potasu, przygotowano żywność na osiem dni i 12 listopada, o godzinie szóstej rano J.T. Maston, uścisnąwszy serdecznie dłonie swych przyjaciół i poleciwszy im nie otwierać pocisku przed 20 listopada o godzinie 6-ej wieczorem, wszedł do pocisku, poczem otwór został hermetycznie zamknięty.
Trudno było zdać sobie sprawę, co działo się w pocisku podczas tego tygodnia. Grube ściany nie przepuszczały żadnych odgłosów.
20 listopada, punktualnie o godzinie szóstej wieczorem odśrubowano płytę, zakrywającą otwór. Przyjaciele J.T. Mastona byli lekko zaniepokojeni, ale obawy ich znikły wkrótce, gdyż z głębi pocisku rozległ się radosny okrzyk: Hurra!
Po chwili sekretarz Gyn-Klubu ukazał się na wierzchołku pocisku w pozie tryumfalnej.
Utył nieco w ciągu tych paru dni.

———


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.