<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Z cmentarzy
Pochodzenie Moi znajomi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z CMENTARZY


Pierwszym cmentarzem, jaki poznałam w mojem życiu, były tak zwane «Mogiłki» w Suwałkach.

Znajomość to wszakże była z widzenia tylko, bo ojciec nie pozwalał chodzić dzieciom na cmentarz. Nie byłam więc na Mogiłkach ani wtedy, kiedy wyniesiono na nie Kostuchę, jędzę babę, która naszej «wronce» chowanej łeb ucięła, ot tak wprost tasakiem na stolnicy, za to, że biedne ptaszysko kawałek mięsa chciało jej schwycić z pod ręki, ani też wtedy, kiedy na grobie Kostuchy zdechła z żalu po niej i z tęsknoty «Merci», mała, żółta suczynka, «Meresią» w kuchni zwana, której różnemi czasy, w napadach złości, przetrąciła Kostucha łapę polanem, wybiła szpikulcem lewe ślepie, pół ogona utrzasnęła we drzwiach i cały prawie grzbiet wyparzyła z sierści wrzątkiem.
Z daleka za to widywałam «Mogiłki» codzień, żółciejące kopcami piasku w lecie, czerniejące krzyżami grobów swoich zimą.
Kiedy w mieście zaczęły bić dzwony, nie takie, jak na mszę, jasne i wesołe, ale takie, co jęczą, wołając: «O!... O!... O!...» — biegło się co tchu przez ogród na sam dół, nad Hańczę i patrzyło, patrzyło, aż po drugiej stronie ukazały się światełka i zaczęły się posuwać równo, równo, właśnie jakby kto gwiazdy nanizał i różaniec odmawiał na nich. Jeśli był wiatr, to nawet śpiewy słychać było. Nie takie zwykle śpiewy, jak przy fortepianie naprzykład, ale inne, bardzo żałobne, które mówiły:
— O, jak smutno w grobie!... O, jak smutno w trumnie!...
A drugie zaraz im odpowiadały:
— Boże! Boże! Boże! zmiłuj się nad nami!
Czasem aż coś cierpło w sercu przy słuchaniu tych śpiewów.
Na wiosnę i w jesieni, kiedy Hańcza deszczami wezbrała, dwoiły się w niej światełka i szły rzeką, szły, aż znikały tam, gdzie zarastała trzcina i tatarak. Wtedy wracało się do domu jawnie lub skrycie, stosownie do tego, czy panna Vaucher była w złym, czy w dobrym humorze, a tuż, tuż, przez całą aleję, aż do ganku, aż do progu, biegły echa dzwonów i pieśni i w nocy jeszcze napełniały powietrze swym jękiem.
— O, jak smutno w grobie! O, jak zimno w trumnie!
W lecie najmniej o mogiłkach się myślało. Zasłaniały je drzewa rozrosłe, zagłuszała wrzawa bawiących się dzieci, zalewał światłem dzień długi.
Zimą znów strach czegoś brał patrzeć w tamtą stronę. Śnieg taki był wtedy biały, jak śmiertelna płachta, krzyże sterczały z grobów, podnosząc jakby zamarzłe ramiona, a w rogu, za murem, widać było wielką czarną sosnę, którą z wrzaskiem obsiadały kawki. To były groby samobójców. Tam «straszyło».
W wieczory wiosenne podnosiły się z Hańczy mgły białe i płynęły w powietrzu leciuchne, powiewne. Marynka pokojówka mówiła, że to są «duszyczki». Niekiedy napełniały one sobą cały ogród. Na pierwszy rzut oka niby nic. Ot, mgła i tyle. Dobrze się wszakże wpatrzywszy, jeśli jeszcze księżyc wtedy świecił, wyraźnie można było widzieć, jak się między drzewami przesuwają cienie, jak się słaniają, nikną i znów płyną, długie, białe rąbki powłócząc za sobą.
Niekiedy widać było tę panią z drugiego piętra, co umarła w zimie. Tak samo szczupła i wysoka, tak samo cicha i biała, w tym samym grabowym szpalerze przesuwała się, jak za życia. I wtedy nikt tej nie widywał we dnie. Wychodziła tylko wieczorami, kiedy czeremchy pachły i słowik śpiewał. Głowę miewała w niebo wzniesioną, opuszczone i splecione na czarnej sukni ręce, a wzrok taki, jak kiedy kto patrzy na coś, albo czegoś słucha z wielkiej dalekości. Gdy się które z nas zbliżyło, kładła mu na włosach szczupłą białą rączkę, ale nigdy nie wyrzekła słówka. Mówili w domu, że mąż jej wyjechał gdzieś na kraj świata.
Czasem znów było widać starego Pawła, co z febry zeszłej wiosny umarł. Ot, jakby kto patrzył na niego, tak stał w białej swojej świcie płóciennej, a siekierą pod księżyc błyskał, właśnie jak za żywota, kiedy drwa rąbał. Tylko, że wtedy zadychiwał się i stękał za każdym rozmachem, a teraz taki cichy, że ani w nim tchu. A siekiera w powietrzu ostrzem miga, jak promieniem białym i podnosi się i opada bez stuku i rąbie jakiś pień niewidzialny, aż z pod niej pryska światło przez liście, niby trzaski srebrne...
Aż naraz wszystko się miesza, zachodzi za siebie, znika, tumanem rozpływa, i tylko czeremchy pachną i słowik śpiewa nad Hańczą...
Lata przeszły, a dotąd pamiętam i śpiew ten, i zapach, i te miesięczne widma z nad Mogiłek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Mamże liczyć wszystkie pola śmierci, jakie oczy moje oglądały? I wszystkie groby, które zabiegały mi drogę i wszystkie ich krzyże?
O śmierci! zbyt wiele miałaś dla mnie darów, abym je zebrać dziś mogła. Znam oblicze twoje ciche i zimne, znam tragicznie spokojne, znam burzliwe i groźne; lecz ty i na burzy umiesz kłaść pieczęć milczenia. Widziałam cię sypiącą mogiły z ziemi czarnej i wznoszącą kamienne grobowce. Wiem, jak zdmuchujesz promień życia, jak gasisz płomień natchnienia, jak rozrywasz tajemniczy wątek istnień. Widziałam cię, spadającą jak orzeł, czołgającą się jak żmija, szarpiącą jak lew, toczącą jak czerw, ulatującą jako motyl biały. Znam robotę twoją czarną i warsztaty twoje. Wiem, jak świdrujesz serca jednym bólem i mózgi jedną myślą, jak strugasz kołyski, w których uśpione niemowlę nie zapłacze nigdy, jak tkasz białe szaty dziewic umarłych i zwijasz im wianki na ostygłe czoła; jak budujesz domy, które człowiek wiecznemi nazywa. Ale nie są wieczne. Przychodzisz i rozburzasz je sama i na ich fundamentach wznosisz nowe miasta i nowym miastom dajesz obywateli. Wiem, jak przykładasz siekierę do dębów, wiem, jak wichrem lasy wywracasz, wiem jak łamiesz róże, depcesz stokrocie i zrywasz niedojrzałe grona. Wcześnie ty idziesz w pole, idziesz w pole przed świtaniem z kosą w południe nie spoczywasz i nie szukasz cienia, kosy nie ostrzysz i potu nie ocierasz z czoła. Przychodzi zmrok i noc i gwiazdy wschodzą nad łanem, a ty kosisz, kosisz, kosisz...
O pracownico nieznanego jutra! O rodzicielko prochów! O pszczoło złota, kradnąca słodycze miodu wszystkim kwiatom ziemi! O prządko, snująca szarą nić czasów w nieznużonych palcach! O śmierci!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie widziałem milszego zakątka, jak był mały wiejski cmentarz w Grodzisku. Nizki wał z kamieni z trzech stron go tylko grodził, ale z czwartej za to grunt był wzniesiony dość znacznie, a pod nim, jak okiem zajrzeć, ciągnęły się mokre łąki, wiły strugi i czerniły kępy olszowe. Od niższej, piaszczystej strony kopano zwykle chłopskie doły, iż robota była tam lżejszą; i co się zresztą ma chłop skrabać gdzieś na górę. Tuś żył, tu leż i basta. Murowane znów groby, a było ich kilka, stały na stromym skraju cmentarza i świeciły z góry wapnem lub cegłą czerwoną.
Z brzegu, u wejścia, kilka drobnych, ledwo ociosanych i krzywo zatkniętych krzyżyków sterczało z piaszczystych, rozsypujących się wzgórków. Dalej, na górze, stały krzyże co się nazywa, zielone, niebieskie, żółte, z daszkami, z włóczniami, był nawet taki, co miał kurka blaszanego na wierzchu. W połowie wysokości była na nich zwykle przybita okrągła, wapnem pobielona tablica, na której stał napis. Napisy były różne. Czasem wprost: D. O. M. Tomasz Balcer, albo Maciej Kmiecik, albo Walenty Kałużny; czasem wszakże bywały tam i inne jeszcze rzeczy.
Był wtedy we wsi organista Sroczyński, wielce uczony, który ze dworu książki pożyczał i pisywał wiersze. Ten co przedniejszym gospodarzom sam napisy na tablicy układał, albo może i z książek je formował. Trudno wiedzieć. On to dla Trusika, karczmarza, taki wyszykował napis:

Moi kochani dobranoc.
Dobrze jest cóż boska moc
Czyni z nami. Dziękuję wam za waszą wierność.
Jezus woła mnie na wieczność.
Bądź i z wami.

Była to bardzo piękna tablica, a dobroduszność tego napisu zawsze mnie rozrzewniała głęboko. Ale prawdziwym tryumfem Sroczyńskiego był krzyż ogólny cmentarny, w pośrodku mogił stojący, wedle jego dyspozycyi zrobiony. Krzyż ten był cały czerwony, trzy białe gałki miał u szczytów, a poniżej przybitych stóp Chrystusa wielką trupią głowę na dwóch piszczelach, jakby z mamuta wyjętych, opartą, pod nią zaś tablica z takim napisem:

I nierychło, nierychło godziny spływają,
Ach, leniwe kwadranse rokiem się stają,
Żelazne czasy moje i chwilowe wieki,
Przez które z łez nie oschną powieki.
Nieszczęśliwe kwadranse, przeklęte minuty,
Nie jeden z was przeminie i styczeń i luty.
I miesięczne promienie zagasną i słońca,
A nigdy się wieczność nie doczeka końca.

Podobno Sroczyński kupił sobie w tym czasie srebrny zegarek i to go zapewne natchnęło owemi aluzyami do kwadransów i minut.
Cmentarz w Grodzisku był zwykle bardzo ożywiony; to krowina jaka połakomiła się na nędzny chwast, jaki tam wyrastał, to szkapa spętana wlazła i wyleźć nie chciała, to kury grzebały się w piasku...
Ale najwięcej ruchu sprawiały chłopaki, wdrapujące się pod górę od łąki po fujarki wiosną.
Co która wierzba wypuściła rózgę, chlast!... już jej niema. A pod drzewem leży wykręcony biel, czasem mokry jeszcze od miazgi, i trzpień zepsuty, i moc naszarpanych liści, a na całem tem bojowisku siedzi Antek od kowala; bose nogi zwieszają mu się z górki, muchy łażą mu po twarzy, włosy na oczy spadły, a on gra a gra, aż echo od kęp olszowych idzie, a tu mu skowronek podrzeźnia, w ton wpada, przebija zawodzenie fujarki i ginie w jasności słonecznej.
Taką to kapelę miały groby na onym cmentarzu.
A mieszał się do niej często i klekot bocianów, brodzących po łące.
Kiedym tam była po raz ostatni, zbierały się właśnie ku odlotowi. Pod wieczór się już miało i słońce gasło, kiedy zaczęły się zlatywać na łąkę. Z czterech stron świata leciały, a co który przyleciał, to wszczynał się klekot taki, że aż w uszach lgło. Stado zebrało się wreszcie, chwytając naprędce żer w łąkach przygodny i jakby czekając na hasło. Aż gdy zorze przedzachodnie stanęły nad lasem, zerwały się bociany z ogromnym klekotem i biciem skrzydeł ciężkich, i popłynęły w tę różaność złotą długim, długim sznurem. A każdy na piórach miał plamkę czarną, niby grudkę czarnej ziemi, zabraną z tych pól, kędy się ich gniazda zostały...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W chwili, kiedy mała nasza łódka zbliżyła się do Sochaczewa, uderzył mnie dość niezwykły widok. Przed nami, na urwistym brzegu Bzury, wznosiła się niewielka okrągła budowa, z wysokim spiczastym daszkiem, zakończonym błyszczącą w porannem słońcu iglicą, na której tkwił nów miesięczny. Dokoła widać było mniejsze i większe stożki, pokrywające ziemię na dość znacznej przestrzeni.
Był to cmentarz muzułmański, jeden z tych, które nie były u nas rzadkością dawniej, kiedy każde miasto niemal miało swoich mahometan kupców i żołnierzy, którzy tu żyli i tu składali swe kości.
Ja wszakże widziałam cmentarz taki po raz pierwszy i dziwne on na mnie zrobił wrażenie. Śpieszyliśmy tedy całą siłą naszych czterech wioseł, aż do miejsca, gdzie przybić było można, i zaraz rzuciliśmy się oglądać ów cmentarz, zawieszony nad rzeką i dwojący w niej swój półksiężyc.
Ma on mogił ze dwieście może, ale wszystkie prawie w ruinie. Mogiły te murowane są z cegieł, a ich półokrągłe, wyniosłe nad ziemią sklepienia tworzą całe szeregi owych zdala widzianych kopułek. U wezgłowia każdej mogiły kamień stożkowaty, z jednej tylko strony wygładzony nieco pod napis, który teraz ledwo jest widny wskróś mchu i pleśni. Zapadłe sklepienia napełniają gruzem owe puste mogiły, w których niegdyś chowano umarłych bez trumien, w siedzącej postawie.
W pośrodku tego oryginalnego cmentarza, wśród rozsypujących się kopułek, stoi ów z daleka widny i półksiężycem naznaczony grobowiec Mułły. Drzwi niema do niego. Na wschodniej stronie marmurowa tablica z jakąś surą koranu. Pod nią okienko, pustką czerniejące zdala. Wstąpiłam na kamień i zajrzałam przez nie. Gruz i rumowisko.
Wielkie płachty pajęczyn osnuwają okienko z wewnętrznej jego strony, pod murem przebiega jaszczurka.
Dziwny, dziwny jest widok tego kawałka wschodniego świata, wyrzuconego tu na brzeg obcej ziemi, obcej rzeki. Drzemie on w dnie słoneczne, które zdradzają jego nędzę i jego ruinę, upiorem wstaje w dnie chmurne, powlekające go trupiemi, sinemi barwy. Ale gdy księżyc zabłyśnie, gdy promień jego draśnie ów sierp miesięczny, na iglicy wysoko zatknięty, budzą się wtedy szelesty w głębi tych zapadłych sklepień, sterczących jak szeregi turbanów nad ziemią, a z grobowca wychodzi stary Mułła z wielką siwą brodą, i na wschód zwraca oczy zagasłe, i wyciąga ręce kościste, i jęczącym, żałosnym głosem odśpiewuje wersety z koranu. «O Ałłach! Akbar Ałłach, jesteś wielki!»

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszystkie ja was pamiętam, o mogiły...
Wszystkie wy wiecie, jak serce moje bije i jak oczy moje we łzach stoją. Ale gorącemi ustami nie przylgnęłam do żadnej z was, o mogiły kamienne. Przylgnęłam niemi do ziemi czarnej, która nie wiem, czy prochy jakie kryła, ale wiem, że była relikwią.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.