<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kasprowicz
Tytuł Z gór
Pochodzenie Dzieła poetyckie Tom 5
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze E. Wende i Sp. (T. Hiż i A. Turkuł)
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów – Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom 5
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III
Z GÓR


O PORANKU.

Rozwiały się twoje włosy
Złote włosy twoje,
Jak jutrznianne
Blaski ranne
Tak ci się rozwiały...

Jak ta zorza,
Kiedy, hoża,
Wzejdzie na niebiosy,
By po łąkach i po lasach
Rozbudzić hejnały,
By rozdźwięczyć jasne zdroje
W pieśni tajemnicze,
Które słyszą tylko dusze
Z pośród dusz wybrane,
Tak dziewicze
Twe oblicze,
W młodości skąpane,
Przyoblekło się w purpurę
I ponure
Moje wnętrze,
Zatopione w twoich krasach,
Co od dni letnich zdają się gorętsze,
Rozjaśniwszy radości promieniem,
Nastroiło je w weselny
Hymn...

Śmiertelny,
W nieszczęśliwych tłumie
Wychowany człowiek,
Kroczący przez głuszę
Ciemnego żywota
I nie wierzący, by dla jego powiek,
Przywykłych tylko do nocy,
Mogło zabłysnąć słońce
W swej wielkiej mocy,
Albo jutrznia złota
W swym słodkim wdzięku,
Czyż umie
Przyjąć bez lęku
To co jest przeczeniem
Dotychczasowego bytu?

Czyliż to szczęście, co płynie
Z twojej postaci,
Do wcielonego podobnej zachwytu,
Nie jest tą hojną wieczerzą,
Skąpaną w winie
I w wyszukane owoce bogatą,
Którą straceńcom w godzinie,
Nim sprawiedliwość wymierzą,
Podają prawa obrońce,
Litościwi kaci,
By koniec jeszcze był krwawszy?

Czyż się promienną szatą
Ten straszny odział kościotrup, nabrawszy
Świeżego ciała,
Aby omamić — wbrew fantazyi mniszej —,
Że wypoczynek wśród jego uścisków
Nie jest rozkładem, lecz życiem
W rozkosznej ciszy,
Na ciepłem łonie
Którejś z niebianek?


Z złocistych błysków
Włos ten uwity, co-ć okala skronie,
Twarz, co się ku mnie podała,
Kwitnąca kwieciem
Jedwabnych róż,
Nie jest-li jedną z złud, które przedemną
Wymarzył ondyn kochanek,
Shelley, niebiański poeta,
By wnet w pościgu za niemi,
Mogiłę znaleźć ciemną
Śród głębin mórz?

Twoje włosy się rozwiały — ja dłońmi drżącemi
Sięgam po nie: rzeczywistość, a nie snów podnieta!
Sięgam po nie i do wargi półotwartej tulę
I nie pytam już, co będzie! pieszczę i całuję
Twoje złote, jasne włosy,
Co się tak rozwiały,
Jak jutrznianne
Blaski ranne,
Kiedy świt wspaniały,
Operlony mgłami rosy,
Promienistą tkankę snuje
Dla ziemi zbudzonej,
Dla szczęśliwej, świeżej ziemi
Poślubną koszulę...

Zrumieniły się twe lica,
Twoje lica mleczne
Śród korony
Złotych włosów tak się zrumieniły,
Jak ta zorza,
Kiedy, hoża,
W pełni rajskiej siły
Na niebiesiech zajaśnieje
I rozleje
Czar na kwiaty, drzewa,
Na jezioro, które śpiewa

Głosem stujęzycznym
Melodye odwieczne
I do fali
Smugi z dali
Przyciąga olbrzymie,
Błękitów kobierce,
Szafirowe,
W promienistość
Przystrojone nieba...

Szczęścia błyskawica
Przeniknęła elektrycznym
Prądem moje serce,
Usta szepcą twoje imię —
Wznoszę głowę, nie jak ślepiec, co się drogi boi,
Lecz pewnego świadom celu,
I w weselu
Rozpieśnionej duszy mojej,
Której nic nie trzeba,
Obejmuję cię w ramiona!
Obejmuję w ramion kleszcze,
Aż mi serce kona,
Twoją postać wiotką!
Obejmuję
I całuję
Jak ta zorza,
Kiedy, hoża,
Wzejdzie na niebiosy
I światu przyświeca...
Jeszcze, jeszcze i wciąż jeszcze
Tulę, pieszczę
Twoją wargę słodką!
Tulę, pieszczę i całuję twoje jasne włosy,
Co naokół białej skroni tak ci się rozwiały,
Jak jutrznianne
Blaski ranne,
Jak ten świt wspaniały!...




PRZY SZUMIE DRZEW.

W wielkiej świątyni Przyrody, pod niebios
Jasnem sklepieniem, w zielonym
Lesie, wyrosłym na łagodnem wzgórzu,
Przy drzew poszumie zawarłem z nią śluby...

Czerwone słońce, wtargnąwszy przez gęstą
Tkaninę liści do głębiny boru,
Kładło się swojem promienistem ciałem
Na świeżą trawą okrytej polanie,
Albo ukradkiem całowało kłody
Omszałych buków i klonów... Kropelki
Srebrzystej rosy, snać jeszcze od rana,
Lśniły się w miejscach, gdzie wieczyste, widać,
Panują cienie — na pochyłych stokach
Dołów, tonących w paprociach, śród starych
Pniów, z wilgotnego ulepionych próchna.
Z pomiędzy trawy wychylały główki
Białe stokrotki i niebieskie dzwonki,
Do symbolicznych podobne kielichów,
Mieszczących na dnie tajemne słodycze
Dla dusz, co, z ziemią rozerwawszy węzeł,
Pną się ku niebu, skąd wzięły początek.
Smukłe storczyki, by jacy rycerze
Z lilipuciego królestwa, na państwo
Ziół zmienionego, wznosiły do góry

Dumne szyszaki, błękitnemi barwy
Pomalowane, a gminny biedrzeniec,
Czujący swoją przewagę, w poblizkich
Skryty zaroślach, urągał ich pysze.
Obok ścieżynki, wiodącej do serca
Starego lasu, złociły się mlecze
Krągiem szerokim, a spór z niemi wiodły
O atom miejsca jaskry i srebrniki,
Przytulające aksamitne piersi
Do ciepłej ziemi. Z pośród wonnej trawy
I mchów jedwabnych poziomka wstydliwą
Skroń wychylała, lub dziewiczo piękna,
Okiem brutalnych przechodniów zapewne
Niedostrzeżona, z swych siostrzyc ostatnia,
Widać, konwalia, a od skraju lasu
Słały swój zapach krzaki tomentozy.

Na mchach siedliśmy, milczący oboje...
Ona, na łono opuściwszy ręce,
Kwiat jakiś w palcach trzymała, zrywając
Z białej korony listek po listeczku.
Jak szczypty pierza miękkiego, lub śniegu
Maleńkie płatki, wionęły pod moje
Stopy te życia złamanego szczątki...
Powieki miała spuszczone. Od czasu
Tylko do czasu, kiedy nad głowami
Natrętna osa, wyrwawszy się z gniazda,
Skrytego w ziemi, krążyć rozpoczęła,
Brzęcząc, jak echo rozbitego dzwonka,
Podniosła w górę źrenicę, podobną
Do niezabudki, na której pozostał
Ślad mgły porannej, albo ślad kropelki
Dżdżu wiosennego. Wtedy mimo woli,
A może z wolą wewnętrznego pędu,
Uwięzionego gdzieś w najgłębszej toni
Dziewiczej duszy, by koral w przepaściach
Oceanowych, wzrok jej błyskawicznie

Spotkał się z mojem spojrzeniem i naraz
Żywy rumieniec, jakby wstyd ją było
Myśli tajemnej, zakwitnął na twarzy,
Opadłej znowu na piersi. I ręce
Poczęły znowu obrywać listeczki
Z ziół, rozrzuconych na łonie... Z wstydliwej,
Słodkiej bezwładzy wyrywał na chwilę
Schyloną postać nagły chrzęst w konarach
Blizkiego drzewa, na które brunatna,
Zwinna skoczyła wiewiórka, lub szelest
Przemykającej łasiczki, lub jaszczur,
Gdy się po trawie u jej stóp przewinął.
Czasem na dłoń jej upadła biedronka,
Lub wpełznął owad zielonawo-złoty,
Zrodzony w trawie, wychowany w słońcu.
»Boisz się?« szepnę. Drgnęła, a jej oko
Jeszcze się głębiej pod rzęsy schowało,
Pod długie, gęste, pod te ciemne rzęsy,
Pokrywające tajemnice duszy,
Niby zasłona, co ongi, przez wieki,
Skrywała w Sais święty obraz bóstwa.

Onieśmielony byłem jej milczeniem.
A przecież w ślad jej spieszyłem, by oto,
Zdala od zgiełków i od targów świata,
Rzec jej w tej ciszy uroczego lasu,
Że choć na życia przypadkowych drogach
Spotkaliśmy się, jak się spotykają
Przez wiatr odcięte z różnych pniów gałęzie,
Mamy w swem wnętrzu coś, co już na wieki
Złączyć nas winno. Lecz znowu, jak nieraz,
Onieśmielony byłem jej milczeniem.
I wątpliwości, jak rój młodych wężów,
Które podnoszą nad krawędzie gniazda
Swe drobne głowy, powstawały we mnie:
Czy znam jej wnętrze i czy jest w niem kącik,
Który na wyraz czarodziejski »kocham«

Wyrośnie dla mnie w świątynię, jak owe
Z ludowej baśni kościoły, co w pewnych
Chwilach umieją zmienić się z maleńkiej,
Prostej kaplicy w wspaniałe katedry
O strzelających ku niebiosom wieżach,
dachach, złotem pokrytych, o nawach,
Przepełnych ducha bożego!... Nie pierwszy
Raz to pragnąłem wyrzucić z głębiny
Duszy ten kamień, co legł mi ciężarem
Na dniu dzisiejszym i na snach Przyszłości,
Na wymarzonych wszystkich jej nadziejach.
Nie po raz pierwszy chciałem dłoń jej schwycić
I, przycisnąwszy ją do ust, zapytać
Jej oczu jasnych i jej warg rumianych,
Czy mają dla mnie odpowiedź, mogącą
W ciemne krużganki mojego żywota
Wlać strugę światła. O, nie raz jedyny
Byłem już blizki tej chwili, by, ręce
Mając na piersiach i z grzbietem skulonym,
Jak przebaczenia i świętej pociechy
Żądliwy grzesznik, jednym tchem jej wyznać,
Jaki huragan szalał pośród drogi,
Którą dotychczas kroczyłem! Jak w oczy
Sypał mi kurzu tumany, że rychło
Źrenica moja straciła wrażliwość
Na wielki urok promieni słonecznych
I że jej było najlepiej śród nocy!
Jak owa burza, wszczęta przez złe duchy,
Które w mem własnem zamieszkały wnętrzu,
Nietoperzowe roztaczała skrzydła
I, niby pyłek, na bagna mnie niosła
I jak z rosnących tamże jadowitych
Cykut straszliwy-m wyciskał eliksir,
Aby nim zatruć niejedną niewinną
Duszę! Nie pierwszy był to raz, żem pragnął
Do stóp jej upaść i, podniósłszy głowę
Ku jej źrenicom, zawołać: »Ty władzę

Posiadasz w sobie, daną ci przez siły,
Zmysłom człowieka nieznane, lecz w skutkach
Błogosławionych widoczne, że możesz
Już nie wyrazem, lecz ruchem, spojrzeniem,
Jak czarodziejskiem zaklęciem, z grzesznika
Twardej powłoki, by z ciemnej jaskini,
Nowego ducha wydobyć, światłością
Wszystkich strzelistych cnót promieniącego!
To, co w nim było dawniej potępieniem,
Przez ciebie będzie zbawiającą łaską!
Betezdą jesteś« — tak nieraz myślałem
Zwrócić się ku niej —, »tą ewangeliczną
Sadzawką jesteś, której święte zdroje
Trąd obmywały z nieczystych! Czem wszystkie
Przewiny chmurnej przeszłości, gdy dzisiaj
Zabłyśnie nad nią siedmiobarwna tęcza,
Uwita z błysków twojej czystej duszy!«
To znów, gdym spojrzał w jej błękitne oczy,
Do lustrzanego jeziora podobne,
W którem odbija się głębia i ogrom
Niezmierzonego widnokręgu niebios,
Kiedy przedemną lekki wietrzyk rozwiał
Jej włos jedwabny, igrający w słońcu
Połyskiem złota; gdym patrzał na kibić,
Smukłą, jak młoda brzezina; gdy wzrok mój
Spoczął na szyi łabędziej, białością
Odurzającej, lub na krągłych piersiach,
Kształt swój znaczących dwiema światła plamy
Na ciemnej sukni; gdym spojrzał na drobną
Stopę, przypadkiem lekko wysuniętą,
Krew we mnie wrzała! Sardanapalowej
Uczty płomienne migały obrazy!
Jak gibką gałąź giąć ją w swych uściskach!
Pokryć jej postać tysiącem całunków,
Ażby jej krwawe wystąpiły smugi,
Ażby omdlała w pieszczotach! Zapachem
Świeżego ciała wabion, z legowiska,

Jak noc ciemnego, dziki zwierz się skradał,
Aby się rzucić na słabszą ofiarę,
Szczękającymi od chciwości kłami
Przegryźć jej gardło, wypić płyn gorący
Z tych żył sinawych, co zdradliwą siatką
Pokryły skórę, alabastrem lśniącą,
Potem, pijany rozkoszą, zatoczyć
Kręgi śmiertelne i zginąć na zawsze
Gdzieś w niewidzialnej przepaści...
Lecz rychło
Wstyd jakiś straszny pożerał me lice,
Czerwieniąc nawet powieki. Pochylon
Stawałem przy niej, jak ów pies obity,
A wierny panu swojemu! Nie mogłem
Opędzić myśli, która, jak złowieszczy
Ptak, mego serca dotykała skrzydłem
Piekielnie czarnem, szeleszcząc, że ona
Łagodnym wzrokiem wniknęła w najskrytszą
Toń mego wnętrza, spostrzegła w niem — zbrodnię
I za tę zbrodnię czuje bezgraniczną,
Bezdenną litość!... I już nie marzyłem,
Aby jej ręką zapukać do wrótni
Utraconego Edenu, lecz, chłodnym
Przejęty dreszczem, pragnący »po życiu,
Przepełnem błędów i męczarń, wypocząć
W zimnej mogile«, chciałem jej wyrazić
Owo życzenie pieśniarza, ażeby
Nie jak kochanka, oddana mi ongi
Ciałem i duszą, lecz »jak gołębica,
Jak wielki anioł miłosierdzia, przyszła
Na grób, usypan z ciężkiej, twardej ziemi,
I kilka świeżych rzuciła nań kwiatów«.
 
Na mchach milczący siedzieliśmy razem...
Od brzegów lasu, przez wyrąb szeroki,
Od pól rozległych, falujących świeżo
Wykłoszonemi zbożami, skąpanych

W aromatycznej kąpieli rzepików,
Osianych puchem złocistym, przypłynął
Wiatr zleniwiały ku naszej polanie,
I naprzód cicho ruszyły się trawy;
Storczyki, wnet się zbudziwszy z zadumy,
Chwiały hełmami; gięła się konwalia
I liść poziomki mchy rozpoczął głaskać;
Biedrzeniec skronie ocierał o twarde
Gałęzie dzikiej krzewiny; paprocie
Strząsnęły resztki brylantowej rosy;
Jaskier swe lica odwracał od słońca,
Giął je do kolan, to je znów podnosił,
Jak zadąsany; nawet mlecz i srebrnik
I gwiazdkowata stokroć, choć się zdają
Niby przypięte z łodyżką i liściem
I razem z kwieciem do ziemi, zadrgnęły...
I krzaki głogów, wyrosłe na miedzy,
Która oddziela bór od plennej niwy,
Jęły tu owdzie rozrzucać przestałe,
Bladoróżowe płatki z swej korony.
Powoli wiew się przedarł ku wierzchołkom
I jedno drzewo zaczęło drugiemu
Podawać dziwne akordy prastarej,
Utraconego Raju tajemniczem echem
Będącej pieśni, ze słów ułożonej,
Co pozostały z języka praświata,
Ludziom dzisiejszym nieuchwytne dźwięki,
Lecz zrozumiałe dla duszy poety...
Szum wszczął się w klonie, w którego okolu
Spoczywaliśmy: zaszeleścił starzec
I urwał naraz, jak gdyby w fałszywą
Uderzył strunę, potem znów potrącił
W lutnię runiczną i głosem stłumionym
Jął wyśpiewywać przedwieczne rapsody...
Ton pochwyciła lipa, naśladując
Pomruki górskich potoków, a za nią
W trop pospieszyli inni towarzysze,

Od wieków jednem ogrzewani światłem
I jedne burze znoszący: jawory,
Buki i graby, a nawet gromada
Zbłąkanych świerków, które oblepiły
Pasożytnicze, niby pleśń, jestestwa.
Patrząc na klony i na graby stare,
Na rozłożyste jawory i buki,
Na lipę wonną i na świerki siwe,
Mogłeś z początku odróżnić dokładnie,
Które z nich szumią, a które szeleszczą,
Które z nich szemrzą, lub szepcą, lub mruczą.
Ze zamkniętemi wsłuchany oczyma
W te różnorodne akordy, sądziłbyś,
Że gdzieś tam w sferach, do których w niezwykłych
Snach ulatuje uwięziony w glinie
Ziemskiego bytu, lecz na chwilę z więzów
Wyswobodzony duch ludzki, narzędzia
Stroją muzyczne jacyś mistrze tonów,
Śród gwiazd zrodzeni, i że na ten padół
Przypełzły echa ich dźwięków. Niebawem
Ten szum i szelest, szmer i szept i pomruk
Zlał się w harmonii przepełną melodyę,
Głucho płynącą nad naszemi głowy,
Jakby tam w górze daleko, daleko,
Olbrzymie morze toczyło powoli
Ciężkie swe fale...

Milczący oboje
Spoczywaliśmy pośród mchów... Las szumiał,
A szumy jego wnikały powoli
W wszystkie me żyły. Krwi mej każdy atom
Zdawał się zmieniać w milionową cząstkę
Jakiejś symfonii i zlewać się razem
Z szumem, z szelestem, z pomrukiem i szeptem
Drzew, konarami chwiejących nademną.
I tajemnicze przejęły mię dreszcze...
I wnet uczułem, że szumiące drzewa

Nie nad mą głową tak szumią, lecz we mnie.
I zdało mi się, że powoli tracę,
Jednę za drugą, cechy człowieczeństwa...
Chciałem się bronić... Napróżno! Od władz tych,
Które się gnieżdżą w mózgu — nie! w ramionach,
We wyprężonych do oporu piersiach,
Była silniejszą potęga, idąca
Z onych wierzchołków i całą mą postać
Ogarniająca swą dziwną muzyką,
Słodką, a straszną... Doznałem wrażenia,
Żem się przedzierżgnął w jeden z tych jaworów,
Buków czy klonów lub świerków, a potem,
Że ci liściami naodziani boru
Tego mieszkańce zrośli się w olbrzymie
Jakieś pradrzewo, rozparli tę nikłą
Uwięź cielesną, która już nie gniotła,
I mą prawdziwą stali się istotą.
Nie umiem dzisiaj powiedzieć, jak długo
Trwał stan niezwykły: być może, sekundę
Według obliczeń chłodnego rozumu —
Mnie się zdawało, że bezmiar wieczności
Wypełniam swymi konary... Powoli
Ludzkiego bytu wracała świadomość;
Powoli-m zaczął uczuwać ten ciężar
Znikomej gliny, z której ulepiono
Ten grzbiet, te stopy, te nasze ramiona...
Powoli-m zaczął ludzkiemi oczyma
Rozróżniać klony i buki i świerki.
Lecz duch, wykąpan przed chwilą w przedwiecznych
Falach, nie umiał otrząsnąć od razu
Wszystkich kropelek, co na jego skrzydłach
Zostały z owej kąpieli, tajemnie
Lśniąc się blaskami nieznanych dziś pereł...
W jakiś się dziwny jęły amalgamat
Zlewać dwa stany: dawna, dawna przeszłość
I teraźniejszość... Obrazy przedemną,
Bytem, odzianym ciężką, ludzką gliną,

Zaczęły wstawać z niedzisiejszej doby,
A jednak w żywem do niej podobieństwie,
Jakby nie było między tem, co przeszło,
A tem, co dziś jest, najmniejszej różnicy.
Zdawało mi się, że ja to przed wieki
Z liści bukowych uplotłem odzienie,
Ażeby nakryć swą nagość występną,
I że mnie wygnał płomienistym mieczem
Boży archanioł za bramy Ogrodu,
I że w tym szumie ściga mnie wspomnienie
Pobytu w raju... I wszystkie męczarnie,
I wszystkie trudy, jakie przebył Adam,
Syn ziemi, walcząc z dzikimi potwory,
Które mu twardą tamowały drogę,
Gdy ku wschodowi podążał, ku słońcu,
Dawcy światłości, ciepła i owoców —
Wszystkie te jego ciężary mnie gniotły...
Oślizłe węże, co z sykiem owijać
Nie przestawały swem cielskiem mych kolan
I moich piersi i szyi wygiętej,
Wilgnemi żądły aż do warg sięgając,
Zdzierałem ręką, drżącą od zmęczenia.
I na mej dłoni uczułem pęcherze
Od wyrywania chwastów i korzeni
I od łamania konarów, by sobie
Przez niedostępną gęstwinę, okrytą
Czarnymi zmroki, utorować wyjście
Na łan świetlany. I ze skroni bladej
Jąłem ocierać zimny pot, co spływał
Hojnym strumieniem, kiedym ja, praczłowiek,
Adam, syn ziemi, rozbijał rydlicą
Grudy kamienne, albo orał pługiem
Twarde opoki, aby z nich wydobyć
Czarny kęs chleba...

I potem mi było,
Jakbym Kaina piętno miał na czole,

Bo bez spokoju dążę i spoczynku,
Sam nie wiem, dokąd — może, aby zabić
Wspomnienie zbrodni, której nie spełniłem,
A którą przecież — tak mi się zdawało —
Umiałbym spełnić, czy też, aby znaleźć
Nieznane szczęście w ziemi Nod, na wschodzie
Od wrót edeńskich... I jąłem wyrzucać
Złowrogim losom, że mi snać zabrały
Prawo do niego — do owego szczęścia,
Które powinno być udziałem człeka,
Jeżeli może być udziałem kwiatu —
Tego biedrzeńca, co z zarośli szydzi
Z mojego losu, tych niebieskich dzwonków,
Na dnie kielicha cichego kryjących
Miód dla — owadu, i tych mleczów złotych
I tych nieznacznych srebrników
I tych stokrótek i tej róży dzikiej,
Co mnie odurza swą wonią...

Las szumiał,
A ponad jego wierzchołkami słońce,
Dosięgłszy swego zenitu, rozlało
Nagle złocistych blasków wielkie morze,
Dźwięczące razem ze szumiącym lasem.
Rozgrana jasność, spływając z jaworów,
Buków i klonów, owionęła duszę
Ciepłem promiennej melodyi, rozkosznej,
Pobudzającej do jakiegoś życia,
Pełnego żaru i wielkiej radości.
Uczułem naraz, że te krwawe bole,
Co przed minutą gryzły tak straszliwie
Ale grzeszne wnętrze, stały się już mitem,
I że nie byłem wygnańcem z Edenu,
Ale dopiero w tej chwili, oczyszczon
Z wszystkich przewinień burzliwej przeszłości
Jakąś nieznaną mi siłą, a jednak
Jakgdyby znaną od dawna, stanąłem

U bramy Raju, który żył dotychczas
Jedynie w moich snach i pożądaniach.
Doznałem naraz uczucia, jak człowiek,
Gdy się pobożnie zbliża do ołtarza,
Na którym Pański mieści się sakrament,
Skryty w misternem cyboryum. Naokół
Jakiejś świętości drżała atmosfera.
I ducha mego pochwyciła naraz
Wielka tęsknota, ażeby na barkach,
Jak legendowy Oferus, świat jakiś
Przenieść przez morze nieznanych przestrzeni.
I tak, jak człowiek nagle przebudzony,
Ku niej, siedzącej na mchów aksamitnych
Miękkiej pościeli, zwróciłem swe oczy:
Ucieleśnieniem wieszczego natchnienia
Wydała mi się, wsłuchana w ten poszum
Starego boru. Naokoło głowy,
Wzniesionej w górę, lekki wiew przewiewał,
Igrając włosem, rozwianym, by sypkie
Włókna drogiego jedwabiu, błyszczącym
W promieniach słońca połyskami złota
Rozpylonego. W wilgotnym błękicie
Rozwartych źrenic, a wlepionych we mnie,
Jak oczy łani, lśnił łagodny ogień
Elektrycznego światłością płomienia,
Uwięzionego gdzieś na dnie głębokiej,
Niebieskiej, czystej, jako kryształ, wody.
Twarz jej oblewał rumieniec, a usta
Nawpół otwarte, oprawione w koral,
Drżały, by lekko wywinięte płatki
W koronie róży czerwonej. Zaiste!
W takiej postaci zjawiał mi się nieraz
W snach moich anioł przebaczeń, zawstydzon,
Że jemu przyszło spełniać miłosierdzie
Nad grzeszną duszą, którą on ukochał,
Jak równą sobie... We mgle moich marzeń
Taką stawała przedemną jutrzniana

Miłość, co, chociaż krew zapala w żyłach
I ciało nęci niezwykłą rozkoszą,
Przecież na takie prowadzi wyżyny,
Gdzie duch nasz z wszystkich otrząsa się strzępów,
Z których mu ziemia szyje brudną suknię,
I, jak pokryty wiecznymi śniegami
Wierzchołek góry olbrzymiej, w swej białej,
W swej nieśmiertelnej świeci się nagości,
Czysty, a piękny!... Rytmicznie wzrastało
I opadało jej łono; snać w serca
Świętym przybytku brzmiał organ uczucia,
Nastrojon szumem i szelestem lasu
W jakiś hymn wielki, rozeprzeć pragnący
Nawę kościoła... Z głębokiem spojrzeniem,
Pełen wylania i jakiejś słodyczy
Niewysłowionej i jakiegoś ognia,
Zwrócona ku mnie, chciała coś przemówić,
Lecz zanim słowo zdołało wypłynąć
Przez wargi świeże, wpół ją pochwyciwszy —
Nagle, jak człowiek, porwany zachwytem,
I przycisnąwszy do piersi, złożyłem
Na tych rozkwitłych, na płonących wargach
Pierwszy całunek — symbol wieczystego
Dwóch dusz złączenia i dwóch ciał, o losach
Rozstrzygający człowieczych, potężny,
Utraconego przed wiekami Raju
Słoneczne bramy wskroś otwierający
Symbol...

Klęczałem u jej stóp, na białych
Płatkach, wyrwanych z wiosennej korony
Jakiegoś kwiatu wiotkiego... Jej ręce,
Jak bluszcz, oplotły drżąco moją szyję,
Usta szeptały rozgrzeszeń wyrazy,
A z jej otwartych, jasnych ócz spłynęły
Dwie duże krople, by perły, na lica
Zarumienione...


Powoli, powoli
Rozkołysany las się uspokajał:
Powoli milkła jego pieśń przedwieczna,
Niezrozumiała dla ludzi dzisiejszych,
Ale uchwytna dla duszy poety.
Przebrzmiał już akord ostatni... Wstaliśmy
I śród storczyków i dzwonków i mleczów,
Pośród stokrotek, jaskrów i srebrników
Obok róż dzikich, od których szczęśliwszym
Uczuł się duch mój, dotychczas nękany,
Oferusową dziś przejęty żądzą,
Powracaliśmy, weseli, złączeni,
Błogosławiący tej symfonii boru.



W TURNIACH.

I.
 
Pierzchnął już zmrok...
Z pod krawędzi ziemi
Wytrysły już
Płomienne skry
Porannych zórz.
I mgły
Płachtami się kładą białemi
Po reglach, po zielonych,
Lub się zwieszają, jak przędze pajęcze,
Z stoku na stok;
Lub, jak olbrzymie, tajemnicze ptaki,
Rwą się na skrzydłach srebrzonych
W powietrzne szlaki,
Lub, opadając, jak wał,
O strome poręcze
Sinawych skał
Rozwiewają wilgotne swe puchy.

O wstań! O wstań!
Ma dusza, rozśpiewana
Pieśnią tęsknoty,
W ten głuchy,
A jednak żywy
Pędzi mnie świat!
Zwraca swe loty,

Gdzie każda ciemna grań,
Gdzie każda jasna polana
Opowiada dziwy
Niewysłowione
I niepojęte
Z przedwiecznych lat.

Za chwilę blasków koronę
Wychyli słońce z za gór;
Z blasków poczęte
Jak się słaniają błękity,
Bez plam,
Bez chmur,
Ponad ostrymi szczyty!
O chodź! o chodź: przez mgły
I ja i ty
I dusza ma —
Mój dobry geniusz z drżącą lutnią w ręku,
Pójdziemy tam,
Gdzie światłość gra
Swą promienistą pieśń
Śród nieodstępnych turni!
Pójdziem, gdzie grożą wieczystymi zmroki
Żleby bezdenne,
Niesłyszalnego jakby pełne jęku,
Odziane w czasów pleśń —
Tych dawnych, dawnych, dawnych dni,
Których bezmiaru myśli nie ogarną,
Lecące choćby najgórniej,
Ani marzenia senne,
Choć swą przedziwną mocą
Przeniknąć umieją
Głęboki
Tajemnic żleb.

Świerkowy bór
Oddycha
Swą piersią czarną,

Na której zorze się złocą,
Perłami rosa lśni:
Lekkie powiewy wieją —
I płynie, płynie, płynie,
Jak fala, cicha
Z powodu głębi swej,
Przedziwny chór!
Aż pod niebieski sklep
Wypełnia przestwór cały
Przeszywający mnie do szpiku kości
Odwiecznych dum
Miarowy, pełny i rozciągły ton...
O haj! o haj!
Tam ninie
Snać się siklawy rozlały
W szum!
Nie widzę ich srebrzystych wstęg,
Ale je słyszę — to one,
Lecąc ze szczytów,
O trzon
Granitów,
O skalnych łon
Rozsiadłe brzemię biją, rozpienione,
Dzwonią, jak dzwon,
I grzmią, jak grzmot,
Walą, jak straszny eonów młot,
Do bram nieskończoności,
Do tych tajemnych wrot,
Poza któremi gości
Przestrach i lęk
I uwielbienie i skrucha
I osłupiały dziw
I, serce w pył miażdżąca,
Pokora...

O słuchaj! słuchaj! w jaką strunę trąca
Tęsknota mego ducha,

Jaki cię budzi zew:
Tam! do tych niw,
Które Praoracz w skiby niebosięgłe
Pokrajał ongi, przed wieków wiekami,
I posiew grozy w nie rzucił
I, gdy ta w zboże-potwora
Wyrosła, w kamień obrócił
(Ale nie martwy, lecz żyw)
I łan i siew,
Że dziś nad nami
Zieją, jak węże olbrzymie, wylęgłe
W łonie prabytu, obrócone w głazy
(Ale nie martwe, lecz żywe,
Choć nieruchome) — tam
Niechaj nas kroki wiodą niecierpliwe!
W te tajemnicze,
Rajskie, a straszne dzicze
Podążać nam
Na białych skrzydłach ekstazy!
U bram
Nieskończości, śród groz,
Pośród przestrachu i lęku,
Od których jeży się włos,
Oko zachodzi mgłami —
Nad przepaściami,
Z ręką w ręku,
Wpatrzonym w śmierci oblicze,
Zadawać śmierci kłam,
Z rąk życia rozkosz pić
I żyć i żyć i żyć!...





II.

Graj, moja duszo, graj,
Pierwotne hymny nuć
W takt pieśni runicznych, co płyną
Z tych groźnych skał!
Ponad uroczy maj,
Wodzący kwiatów młódź
Wonną doliną,
Milszy ten biały śnieg,
Co się na szczytach zwiał
Lawiną
I, leżąc wieków wiek,
Przepaści straszny grób
Przywalił płytą lodową.
Graj, moja duszo, graj,
Pierwotne hymny nuć
W takt pieśni, co z puszczy dziewiczej
Do naszych wije się stóp,
Nad naszą wznosi się głową,
Jak ciężka kraje łódź
Powietrza tysiąc staj
I pośród urwisk łona,
Śród niedostępnej dziczy,
Tłumiąc powoli głos,
Głuchnie, zamilka i kona.

Złocisty splotła włos,
Przykryła rąbkiem koszuli

Niewinnej piersi blask
I, śmiejąc się do zorzy
I do błękitnych nieb
I do tych śnieżnych szczytów,
Którymi wita nas dal,
Swe ramię do mego przytuli,
Swą wargę do mojej przyłoży
I, jak królowa hal,
Jak można pani gór,
Zawładnie swą mocą nademną.
Miłość, dawczyni łask,
Zrodzona śród błękitów,
A na tej ziemi step,
Na tę powierzchnię ciemną
W słonecznej szacie zesłana,
Z niebiańskich, słodkich cór
Najpowiewniejsza, najsłodsza,
Jak wiew górskiego rana,
Wiewem mnie swoim owiała.
Ach! i, od bluszczów wiotsza
Pnie się ma dusza,
Płonąca cała,
Około pragnień drzewa,
Co swym wierzchołkiem ku błękitom sięga.
Przejmuje słodki ją dreszcz;
Wszystkie w niej struny porusza
Jakaś ukryta potęga,
Jakaś nieznana dłoń,
I dusza ma,
Jak lutnia, gra,
Radosne hymny śpiewa.

A wieszczów wieszcz
W tej chwili skroń
Rozpromienioną ukaże
I pieśnię blasków zanuci.
Po rosie, po rosie, po rosie

Mkną brylantowe dźwięki,
W fiolet zleją się w jarze,
A opalami na turniach zawisną.
Czarny je bór odrzuci,
One się w perły rozprysną
I na zielonym spadzie,
Klejnotów wielkie pokłosie,
Ogniami błysną...
W tłumnym nieładzie
Iskrzyste pęki,
Światłości smugi,
Złotawe płachty promieni
Łączą się razem z mgłami
I z niemi razem
Pną się do góry,
Gdzie głaz nad głazem
Sterczy ponury,
Lub, jak pas długi,
Hen! ponad nami
Po śliskich ścianach wiją się i w cieni
Giną pomiędzy złomami.

O haj! o haj!...
W porannych blasków kraj,
Ponad grzbietami skał,
Zwartych w zygzaków wał,
W kamiennych zamków bastyony,
W tumów wspaniałe portale,
Które oblały promieniste fale,
Wystrzelił dziki, szalony,
Namiętny krzyk!
To w błyskawicy mig
Wspiął się w młodzieńczym szale
Na krzesanicy skraj,
Na opalową grań,
Zwinny juhasik młody
Po siwy kwiat szarotki:

Z przepaści patrzy nań,
W ciemne spowita mgły,
Cierpliwa Śmierć...
O haj! o haj!
W zawody
Ze Śmiercią pójdzie on —
W to jemu graj!
Niech pod nim ściana drży,
Niech się zawali perć,
Niech granitowy trzon
Wstrząśnie się cały, jak wiotki
Młodego świerku pień,
Gdy dmuchnie śnieżny wiew:
On się przylepi do skały,
Niby ta nikła cień,
Którą kosówki krzew,
Z szczelinki małej
Gdzieś tam u góry
Wysuwający swe pajęcze nóżki,
Rzuca na grani.
On na niej —
Na stromej turni, krzyżami zawiśnie
I z piersi wyrzuci w lazury,
W porannych blasków kraj:
O haj! O haj!
Co jemu śmierć? co lęk?
Co zimne głazów poduszki?
Co jemu chrustu pęk,
Który przechodzień mu ciśnie
Na tę samotną mogiłę?
Zuchwałą żądzy siłę
W stęsknionem czuje łonie,
Krew ogniem gra!
Stanie na szczytu koronie,
Niby królewski ptak,
Swej lubej hasło da,
Ten swój rozgłośny znak

W porannych blasków kraj
Na sto wyrzuci staj:
O haj! O haj!
Kryształowemi dróżki
Mknie, leci krzyk gorący,
Wirchy ma za podnóżki,
Górą płynący.
Od razu gdzieś upadnie,
O ściany się rozbije,
O granitowy złom,
O jakichś zboczów łuk
Z grzmotem, jak grom,
Albo jak działa huk.
To znowu gdzieś na dnie
Czarnego żlebu się skryje,
Zamierający,
Niby myśliwski róg,
W dalekim jarze
Głuchnący.
To znów do góry tryśnie,
Jak mężnej surmy głos,
I spłynie znów na szyję
Jakiejś podartej turni
I, ze skałami w rozgwarze,
Skąpawszy się w opalach,
Którymi się iskrzy ściana,
Gdy na nią słońce błyśnie
W swym żarze,
Spłynie na miękki wrzos
I po zielonych halach,
Śród pereł ros,
Jak jaka struga rozlana,
Cicho się wije,
Jak połączone kapele
W szerokiem echu się ściele.
To znowu górniej, górniej
W blasku lecący,

Jak harf tysiącznych brzęk,
Jak dźwięk,
Jak jęk,
W atomy się rozpryśnie
O jakiś szczyt.
Tak na promiennych falach,
Na mżących światłach rana,
Co wnikną w każdą cieśń,
Zmienił się w organ brzmiący,
W miłości dźwięczną pieśń,
Szalonej żądzy zgrzyt
I swój ostatni ton,
Rozkołysany,
Rozgrany,
Rozwiany,
Jak srebrny dzwon,
Gdzieś tam w oddali słyszany,
Gubi śród naszych łon
I w żyłach gra.
Miłość się w oczach lśni,
Miłość na ustach drga,
Na wargach rozpalonych,
Które się łączą znów:
— »Słoneczny wzniósłbym ci
Ponad skałami tron,
W rozpromienionych
Wiecznego szczęścia dziedzinach!
Życie i skon
Bez skargi słów
Do twoich złożę stóp«.

— »Na łez nizinach,
Gdzie dola cięży głazem,
I ciągłych prób,
I na tych górnych wyżynach,
Do których dusza się rwie,
Ze sobą ujrzysz mnie!

Przez piekła graźń, przez raj
Poszłabym z tobą razem!
Czem dla mnie grób,
Jeśli-ć otworzy słońca kraj?...«
O haj! o haj!





III.

Czarny, odwieczny las
Zakrył nam blasków zdrój
Ach i osłonił nam duszę
Jakąś ponurą, tajemniczą grozą.
Od razu przygniótł nas —
Cały ten ogrom swój
Milczenia i mroczy
Zwalił na pierś nam i oczy.
Przestąpiliśmy jego próg —
Weszliśmy w jego głuszę,
Ja z moją mimozą
I z oną drugą towarzyszką wierną
Tych naszych dróg,
Z taką pokorą bezmierną,
Z jaką pobożny człek
Wchodzi pomiędzy strzeliste filary
Okrytej mrokami
Świątyni starej,
W której podziemiach, naodzianych pleśnią,
Złożył niejeden wiek
Swoje kapłany i swoich rycerzy.
Wytężyliśmy tylko słuch,
Azaż nad nami
Z tych pospinanych łukami,
Sklepisk gotyckich naraz nie uderzy
Swą przejmującą, niepojętą pieśnią

Zaklęty duch
Zapomnianego czasu —
Azaż na odgłos przedwiecznej trombity,
Rozbrzmiałej naraz wśród lasu,
Jakiś się wielki nie rozewrze grób
I czy na jakieś boje
Nie staną stare woje,
Czy inne widma olbrzymie,
Waligóry, wyrwidęby,
Których orężny chór
Gdzieś tutaj drzymie
Z niepamiętnego stulecia
Nieobliczony czas,
I czy od rąk ich granity,
Otaczające ten straszliwy bór,
Nie ruszą swoimi zręby
I swymi szczyty
I nie przywalą nas
I świata.

Ta trzecia,
To towarzyszka, której okiem ciała
Nie widzieliśmy, lecz którą
Czuliśmy żywo, jak naszymi ślady
Kroczyła wszędzie bez przerwy, purpurą
Ciemną swe kształty odziała,
Chociaż przed chwilą jej szata
Była w promienie bogata,
Choć miryady
Pereł i jasnych opali
Przed chwilą lśniły się na niej.
Z swej lutni, zmienionej
W złowieszcze jakieś narzędzie,
Jęła dobywać ciężkie, długie tony,
Jak gdyby echa potrzaskanych grani,
Gdzieś do bezdennej lecących otchłani;

Jakgdyby echa walących się kłód,
Które w szalonym pędzie,
Z hukiem, jak grom,
Prawicher zmiótł...
I w pieśni swej,
W tem strasznem rozbrzmieniu swych strun,
Których człek słuchać się boi,
A jednak, przerażon, słucha,
To nieodstępna druha
Wciąż nam szeptała do ucha
O jakiejś nocy bez łun,
Bez gwiazd, bez zórz,
O jakimś mroku bez granic,
Który nas dreszczem przejmował,
A który nas i świat — jak złom
Strzaskanych krzesanic
Topi w swych głębiach żleb —
O już, o już
W swej ciężkiej chmurze pochował!
W rozgromie
I w tym zalewie,
Gdzieś na przestrzeni nieb,
Zwieszonych nieruchomie
Nad rozprzężeniem wszystkich świata spójni —
Tak brzmiała nuta w jej śpiewie
Łagodniejącym —
Zabłysnął promień złoty
I coraz bujniej
Zaczął rozkrzewiać blaski.
Ucichły trzaski,
Huki i grzmoty,
Świat się wyłonił z bezdennego cienia
I pełen upojenia,
W zachwycie gorącym,
Ogarnięty ciszą,
Wielbił zbawczynię,
Miłość.


Czarny, ponury las
Zakrył nam blasków zdrój
Posplatanemi koronami drzew.
Wszystko łączący czas —
Spokój i bój,
To, co wyrasta i to, co ginie —
Snać w nieprzebitą pozbijał zawiłość
Pnie i konary.
Obdarte smereki,
Których przeplonny siew
Przywiał tu wichr przed wieki,
Naokół dyszą
Posępną grozą.
Milczący, wpatrzeni
W ten bór głęboki,
Ja z mą mimozą
I z moją pieśnią, duszą mojej duszy,
Mchem stłumionymi kroki
Idziemy śród cieni,
Śród dzikiej głuszy,
W jakiś nieznany świat.
Olbrzymie, spróchniałe kłody,
Powywracane wykroty,
Które tu, widać, jakiś demon kładł,
Pełen piekielnej ochoty,
Ażeby zatrzeć wszelkiej drogi ślad
Dla ludzkich stóp,
Leżą dokoła.
Tam — snać przy grobie grób —
Śmierci milczące grody:
Z trawy i zielska wychylają czoła
Zadumane, senne
Płyty kamienne,
Białe i zimne, jak lody,
Albo zczerniałe, podobne do kory,
Odpadającej od tych pniów odwiecznych.
W tym strasznym zmroku sterczą, jak upiory,

Strzegące swego cmentarza,
Umarłe smereki, w mlecznych
Strzępach całunów, co się pozwieszały
Z ich trupich ramion. Wraża
Ogarnia cisza ten cały
Świat tajemniczy.
W tej dziczy
Czasami
Ponad naszemi głowami
Zatrzeszczy jakaś zeschnięta gałązka,
Lub zaszeleści jakiś gad w chościakach —
Mimoza tuli się do mnie milcząca,
Uczuwam dech jej gorąca
I w oczach błyśnie mi, jak smuga lśniąca,
Jak błysk porannych ros,
Jej złoty włos...
Czasem pod stopą zachlupocze grzązka
Ziemia, kałużą przesiąkła; od czasu
Do czasu spada po grani zygzakach
Jakiś głaz wielki i w piarg się roztrąca
I tak przerywa oniemienie lasu
I jednostajne tak przerywa echa
Tego potoku, co ze szumem spada
Tam! z graźni wirchu jakiegoś...
Do słońca,
Które się tutaj ku nam nie uśmiecha,
Idziemy naprzód, ja, moja mimoza
I towarzyszka ta druga — bez końca
Idziem ku światłu, a za nami groza
I strach i groza przed nami... Zdrada
Na każdym kroku — ręka gąszcz odpiera,
Chociaż się krwawi; noga grzęźnie w błocie,
A nie jest pewna, czy nie czyha żmija;
Jakieś się zielsko wokół stóp owija,
Grzbiet jakiś konar zwiera,
A z pod spróchniałych, zgniłych pni, paprocie
Strzelając bujnymi pęki,

Zdają się szydzić z tej męki...
Już... już... przezroczy
Zabłysnął nad nami szmat;
Już... już... przed nami wirch fioletowy,
Olbrzymi, skalny wał —
Potok światłości go zlał —
A na nim, nakształt brunatnych plam,
Mknie kozic kilka stad,
Niby różaniec się snuje...
Ciszę przerywa świst:
Zaklęty w skalne parowy,
W szarawych głazów mur,
Siwarnik poświstuje.
Słychać kozicy gwizd
I jakby łomot orlich piór
Spływa z pod śnieżnych bram,
Z ponad wydętych gór...
Już poza nami las
Zmalał i jakby zbladł,
A tam! a tam!
Poprzez rozdarte kolosy
Snać lecą ku nam niebiosy —
Tam, pełen kras,
Już wita nas
Aksamitnymi wrzosy
Wielki, słoneczny,
Rozzieleniały, wieczny
Wspaniałych cudów świat.





IV.

Graj, moja duszo, graj!
Płomienne dźwięki lej,
Aż popękają twe struny!
Z głębiny swej
Ostatni wyrwawszy ton,
Poszarp tę szorstką ciała tkań,
Co cię przygniata ciężarem!
Na poniszczenie ją daj,
Rzuć ją w bezdenną chłań,
Na skon!
O nie! o nie! o nie!
Jakiejś rozkoszy zwiastuny
W tej przędzy drżą,
Przeczuty raj
Swym czarem
Upajającym tchnie!
Łuny
Aż ponad szczyty się pną:
Zapada słońce już.
Poprzez szczeliny skał,
Rozdartych ręką burz
Za niepamiętnych dni,
Gdy śród porodu mąk
Jęczał ten świat,
Przez fioletów mglisty wał

Płonie czerwony krąg,
Jak bryła krwi...

Popod krzesanic spad,
Pod ściany stoków,
Poprzerzynanych smugami
Żarzących się plam
I nieprzebytych mroków —
Popod urwiska,
Zwisłe nad nami
Nakształt rozwartych bram
Zamczyska,
Który w przystępie szalonej dumy,
Na przekór Bogu,
Wzniosły szatanów zbuntowanych tłumy
Jednym jedynym tchem —
U progu śmierci, patrzącej k’nam
Wyżartem okiem swem —,
Śród rumowiska
Oślizłych głazów białych,
Kroczymy cicho, jak duchy.
Życia tu zginął ślad:
Śród wieczystego snu
Mchów nawet miękkie, aksamitne puchy,
Te podścieliska
Orłów i kozic, nie lśnią się tu,
A tylko w kosmykach małych
Zwieszają się gdzieniegdzie ze złomów zczerniałych.

O patrz! o patrz! śród szpar,
Pomiędzy głazy martwymi,
Pośród granitów zwietrzałych,
Łzy niebieskiemi
Snać rosa lśni,
Czy też turkusów ziarna

Na słodki czar rozsiane!
To niezabudki krzew
Rzuca swe gwiazdki na ścianę,
Na której czarna
Zwiesiła rozpacz swą płachtę ponurą...
Tu, gdzie od pierwszych dni,
Odzianych tajemnic chmurą,
Gdy przebrzmiał boży zew,
Tworzący światy,
Snać zamieszkały nieme smutki
I nieme jęki
I nieme zapomnienie —
Tutaj roztacza swe wdzięki
Krzew niezabudki!
To pył z niebiańskiej swej szaty,
W barwy bogatej,
Między te cienie,
Gdzie śmierć po głazach pląsa,
Sam Stwórca strząsa,
Aby pokazać, że w swej dziedzinie,
Jasnej, słonecznej,
Pomni o tej krainie
Wiecznej,
Lodowatej
Grozy.

O weź te kwiaty
I nie zapomnij mnie!
Przytul do piersi je białej,
Do ust przyciśnij je
I nie zapomnij mnie!
Choćby na całej
Drodze żywota
Śniegi i mrozy,
Przepaście i złomy
I bezsłoneczne dnie

Mrących wędrowców witały,
O ma jedyna, o złota,
Ty nie zapomnij mnie!
Choćbym, bezdomny,
Z odkrytą głową,
Z obnażonemi ramiony,
Jak pień, zwalony
Burzą gromową,
Na wichrach stał;
Chociażby ze mnie
Szydziły ciemnie;
Chociażbym miał
U hańby stóp
W wzgardzony upaść grób,
Ty nie zapomnij mnie!...
O nie! o nie!
Nie chcę, by żywot twój
Był jako ciągły bój,
W którym zwycięstwo swej pieśni nie śpiewa!
Nie chcę, by znój
Z lic ci tę świeżość starł,
By blask twych oczu zmarł,
Byś padła nakształt drzewa,
Które przedwcześnie schnie!
Zapomnij mnie,
A tylko jedną chwilę
Daj użyć wielkiej rozkoszy!
Widzisz, zapadła noc!
Cicho, jak w wielkiej mogile!
Świat nam spoczynku nie spłoszy —
Cóż nas obchodzi świat,
I jego wszystka moc
Cóż nas obchodzić może?
Tu, gdzie tych głazów spad,
Miękkie zgotuję ci łoże
I od mroźnego tchu
Ciałem cię własnem zakryję!

Do snu
Tulić cię będą gorące
Całunki me!
Wypiję
Krew z twoich żył
I swe oddechy wrzące
W twe żyły tchnę,
A świat roztrącę
W pył!...

Nad nami,
Na czarnem firmamentu tle,
Gwiazd niezliczone tysiące
Świeciły
Roziskrzonemi i pełnemi oczy.
Turnie, szczytami
Nieb sięgające,
Jak straszliwe siły,
Zwarte w szeregu
Na świata straży,
Tonęły w mroczy...
Białego śniegu
Tu owdzie skrajane pasmami,
Które się w gwiazdach tajemniczo lśniły,
Turnie te były
Jak hufce sennych olbrzymów, resztkami
Zdartych sztandarów swych potrząsające
Ponad łanami
Czy pobojowisk, czy wielkich cmentarzy...
W pobliżu watra się pali —
Cicho się jarzy
I rzuca na głazy drzemiące
Dym i czerwone płomienie.
Wskroś przejmujące
Wokół milczenie:
Słychać w kosówce uśpionych górali
Tchnienie.

A tylko w dali
Jak gdyby stada dzwoniące
Na hali...
A tam! na strasznych pomroków fali
Jakiś szept cichy ku nam się podawa,
Jak głaz się czołga zwolna w naszą stronę:
To jakieś echa mruczą przytłumione,
Że świata depcemy prawa...





V.

Na szczyt! na szczyt! na szczyt
Nad tych złotawych obłoków brzeg,
W żywy, słoneczny żar!
Tam się o chmury wsparł
Godny miłości tron!
U jego stopni tam legł
Cały, bezmierny świat!
Tam nie dosięgnie zgrzyt,
Zrodzon śród marnych łon
Płazów, toczących po ziemi
Swoje oślizłe kręgi!
Tam zginął wzgląd i wstyd —
Obłudne ludzkie prawidła,
Pomiędzy ściany wązkiemi
Nakreślające ślad,
Którym ma kroczyć człek,
Oplątan w sidła,
Tam swój znalazły skon!
Tam, gdzie tych głazów stek
W fioletowy gród
Tajemne siły
Ongi spoiły,
Swoboda swoje ma lęgi;
Tam niema rdzawych krat,

Poza któremi duch,
Niby zamknięty ptak,
Trzepoce skrzydły ściętemi.
Tam on w ekstazy szlak,
Zapatrzon w jeden znak,
W błękitu promienne potęgi,
W morze szafirów, w złota rzeki,
Popłynie, jak srebrny puch,
Powiewny, lekki,
Wyrwan z Wieczności skrzydła,
Puszczony w twórczy ruch
Wiewem bożego tchnienia.

Pomnisz te wrzące skry,
Jakby przedwieczna dłoń
Korcami siała rubiny
Na mchem porosłe głazy?
Lazurów jasna toń
Śród falistego drżenia
Światłością mży:
Kąpią się w niej upłazy
I grzbiet przełęczy siny,
Za granią kąpie się grań...
Te aksamitne odzienia,
W które krzesanic stoki
Okryła ciemna tkań
Kosodrzewiny,
Na niej smaragdów łzy
Pamiętasz ty?
wirchu bladą skroń,
Te nagie, zimne jej boki,
Siwizny okryte puklami —
Śniegiem, co przyległ doń,
Do tego głazów olbrzyma,
Gdzieś przed wiekami,
I dotąd w uściskach go trzyma?
Jak gdyby tutaj miała swe dziedziny

Skryta gdzieś na dnie bezdennej kotliny
Wieczysta zima!
A przecież kwietna błoń
O kilkanaście staj
Kolorów snuje raj,
Zapachów leje czar.
Snać stamtąd płynie ta woń
Aż dotąd w głąb tego cienia,
W turni spadziste załomy
W one kominy,
Wiodące w piekieł kuźnice,
W głębiny,
Których źrenice
Nieprzetną swymi pociski...

Ten stromy,
Ten ślizki
Pamiętasz żleb?
Boże nas chroń!
Jeden fałszywy krok,
A wszystkie nasze pragnienia,
Wszystkie tęsknoty,
Wszystkie zachwyty
I upojenia
I loty
Do słońc, do nieb —
Wszystką tę miłość, wyższą nad te szczyty,
Głębszą nad onej przepaści stok,
Jaśniejszą ponad błękity,
Nad ogień słońca gorętszą,
Pokryje wieczny, lodowaty mrok,
Marnych kamyków zapomniany grób...

Tam, gdzie te ściany się piętrzą
Nakształt strasznego potwora,
U naszych stóp,
Z pod granitowych zboczy

Szklanemi oczy
Z zczerwienionemi obwódki,
Jak gdyby łzy je paliły i smutki,
Patrzały na nas jeziora,
Głuche i nieme, martwe z osłupienia,
Że nikłe dwa ludzkie atomy,
A tylko wielkie miłością,
Idą pomiędzy ogromy
Stworzenia.
Czy pomnisz granat tych gładkich przezroczy?
Tafle, ponurą wabiące jasnością?
Nic ich nie zmarszczy, chyba wicher halny
W czarnych kryształów słupy je przemienia,
O trzon rozbija skalny
I znów je skupia i skręca i tłoczy
Między rozwarte szczeliny
Zimnej powieki kamiennej.
Owej godziny
Nie senny,
Lecz trupi spokój wyzierał z głębiny.
Patrząc w tę szklaną, nieruchomą krucz,
W te nieprześnione śnicia,
Człek-by na wieki mógł usnąć.
Ptak jakiś biały, zatoczywszy kołem
Lot swój nad głębią, chciał ją skrzydłem musnąć,
Ale, przerażon, uleciał w krainy
Światła i życia.
A — pomnisz — jedno z tych ócz,
Za dawnych, widać, dni
Straciwszy źreniczny kir,
Patrzało
Z popod kosówek brwi
Pustym, jak ślepiec, oczodołem.
Do wtóru wichru halnego, co w mir
Tej puszczy wpada z huczącymi tchy,
Do wtóru słońca rozdźwięczonych lir,
Co wciąż tu rzuca swojej pieśni skry,

Snać się to oko z dziwu wypłakało
Nad tą straszliwą, a wspaniałą
Pustynią całą,
Snać, że spłynęło razem z swemi łzy,
A te zmieniły się w żwir...
Na szczyt! na szczyt! na szczyt,
Podparty niebios powałą,
Granatu falą zlan,
Pobłyskujący wrzącym milionem
Czerwonych skier!
Jak gdyby na nim kwitł
Mikroskopowych
Kąkolów łan,
Jakby kobierzec miał,
Subtelnie tkan
Z pereł różowych,
Z miłości naszej korali!
O lazurowych sfer
Błękitny wał,
Rozciągający się w dali,
Oparł się łonem,
A lśniącą skroń
Utopił w płynie słońca.
Wyciągnij dłoń —
Snać go dosięgniesz palcami!
Gdzież on? Przed nami
Znikł, jak to widmo, co mami
Promieni grą!
Śniegu olbrzymi płat,
Między dwie ściany skał
Zawieszon, błyszczy bez końca
Białością swą,
Jak płótna wielki, szeroki szmat,
Rękami Stwórcy rozpięty
Nad przepaściami...
Mroźny podmuchnął wiew,
Z nim jakiś motyl spadł

Zziębnięty,
Nawpół umarły, z skrzydły stulonemi,
Do naszych nóg.
Dziwne zjawisko śród tych śnieżnych stref,
Między śnieżnemi ławy,
Śród tej bezmiernej głuszy,
Pośród lodowych dróg,
Ten lotny owad złotawy!
Tyś go podniosła i oddechy swymi,
Ciepłem swej duszy
Na nowo wlałaś weń życie!
Błogosławiona ta chwila,
Kiedy w mrącego motyla,
Nim wicher do cna skrzydła mu ściął,
Siłę twój oddech tchnął,
Że oto, znowu żyw,
Pośród rozkwitłych niw
Słodycze będzie pił
I lot swój topił w błękicie!
Błogosławiona tych ożywczych sił
Ciepła krynica śród twojego łona —
Błogosławiona!...

Aaa!
Korona,
Rękami stwórcy spojona
Z potężnych grani,
Koronująca jego myśl przedwieczną!
A my śmiertelni na niej...
O, droga ma,
Chodź! chodź! swe oczy,
Do tej niebieskiej podobne przezroczy,
Odbijające cały świat błękitów,
Łunę słoneczną
I tę dal bezmierną
Fioletowej otchłani,
Z której duch wielki do niebieskich szczytów,

Tych niezmierzonych
I niezgłębionych,
Zda się ulatać na skrzydłach śrebrzonych,
Złącz z mą źrenicą wierną!
Serca twojego rozegrane tętna
Niechaj się źdźwięczą z mojemi!
Bo tylko w jedną istotę zlani,
Bez piętna
Dwóch obok siebie kroczących atomów
Po biednej ziemi,
Lecz przemienieni
Drzemiącą wokół niezbadaną mocą
W jeden nieziemski byt —
Ogarniem czar tych ogromów
I przenikniemy ich treść.
W tej bezgranicznej przestrzeni
To nie przy szczycie szczyt,
To nie ramiona złomów
Białe migocą —
To jakieś wielkie morze się bałwani!
O! tam się duchem nieść!...
Patrz! jak się pieni,
Jak mgłą do góry się miecie!
Jak jego fale się złocą
Od tych promieni,
Co się ślizgają po tych wałów grzbiecie!...
Z tej falującej otchłani,
Co się w tysiączne barwy rozpieniła,
Jakaś tajemna przyzywa nas siła:
W jednego ducha zlani,
Płyńmy już, płyńmy falami!
Ale nie sami! nie sami!
Niech świat popłynie z nami
Z wszystkiem, co żyje, związani,
Zbratani,
Popłyńmy, popłyńmy ninie
Po tej rozkoszy głębinie,

Po fioletów przestrzeni,
Co skrami złota się mieni.
Potem, raz jeszcze wpatrzeni
W ten żywy smaragd na fali,
Który tam w słońcu się pali,
W kryształ podziwu skropleni,
Rozpłyńmy się, jak krople, w tej płynącej dali.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.