Z nad Bałtyku
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Z nad Bałtyku |
Pochodzenie | Warta |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Gdym przed trzynastu laty jechał statkiem z Rjeki do Poli, byłem na onym statku, ustrojonym w barwy i flagi węgierskie, świadkiem hucznej radości i śpiewów młodzieży. Jakaś szkoła średnia z Budapesztu czy z Debreczyna czyniła wycieczkę morzem naokół brzegów Istrji.
Opadły mię wówczas, pomnę — samotnego na tym cudzym, rozśpiewanym okręcie Polaka — przygnębiające refleksje.
— Nędzarze-śmy wśród narodów — dumałem w sercu. — Zepchnięci z brzegów otwartych, zdala od wodnych dróg świata, na mapie ziemi niewidni, cieniami jesteśmy jeno ludzi wolnych. Jakoż może młodzież nasza, nie biorąca w duszę swą przestrzeni mórz, zaśpiewać kiedy pełną piersią — uczuć się istnie wolną między niebem i ziemią — poczuć skrzydła — rozprężyć ramiona?... Okrętami ze śpiewem triumfu płyną wolni odkrywcy po nowe lądy-zdobycze — my znamy jeno galery katorżne. Katorżne też lub stepowo smutne nasze pieśni.
Tak to sobie niewolnie dumałem, siedząc na zwoju lin koło dzióba statku i patrząc z utajoną pod smutkiem zazdrością na hałaśliwą młodzież z Debreczyna, czy z Budapesztu.
Czyż mogło mi się wówczas w najbardziej nielogicznem zamarzeniu przyśnić, że zobaczę kiedyś podobną wycieczkę młodzieży polskiej na polskim okręcie, po polskiem morzu?
A oto niepodobne stało się faktem. Przed tygodniem brałem udział w wycieczce młodzieży akademickiej z portu naszego w Gdyni na okręcie wojennym „Komendant Piłsudski“.
Wagi doniosłej tego cudu stępiała wrażliwość, zbita rumowiskami katastrof światowych, nie docenia. Tyle nieprawdopodobnych stało się na oczach naszych, iż nie dziwimy się by najdziwniejszym zdarzeniom.
A czyż to nie z baśni rzecz, widziana na brzegu polskim —:
Wójt z Wierzchosławic, jako premjer Rzeczypospolitej, w otoczeniu ministrów i posłów, zstępujący z pomostu przystani w Orłowie na pokład kanonierki „Jaskółka“, by zwizytować nadbrzeżne miejscowości polskie.
Pośrodku cudów żyjemy. W oczach naszych postąpiła stumilowemi kroki dziejowa konieczność, znacząc słupami zdumień olbrzymiość posunięć. Co zdawało się wieczno-trwałe, padło — co zasię zdawało się na wieki zagasłe, wyszło najaw.
Przeszła burza, jakiej świat nie widział. Gdzie bogowie marli jak śmiertelni, a jawili się w piorunach prawdziwi ziemi własty.
Przeszła lić krwawa — rozwiały się dymy: wyłonił się z pomorskich pagórzy, dawno zatoniony, brzeg polski. Odkryło się zdumionym oczom polskie morze.
W porcie polskim w Gdyni stoi na kotwicy sześć wojennych okrętów polskich —: „Piłsudski“ — „Haller“ — „Mewa“ — „Jaskółka“ — „Czajka“ — „Rybitwa“. Jest ich więcej. Będzie ich więcej.
Przecierają ludzie oczy, jakby z ciemnicy wyszli. Polskie morze! Niewielu w Polsce zna je — niewielu w Polsce poznało brzeg polski.
A musi je zobaczyć — przejrzeć się w niem jako w zwierciedle — cały naród. Aby się poznał i poczuł się sobą — podobnym wielkim narodom tej ziemi, prawdziwie wolnym.
Jak dotąd — na wybrzeże polskie dostać się można jedyną drogą: przez Gdańsk[1]. Przyczynia to dużo niedogody wobec nieuregulowanych jeszcze stosunków między Rzecząpospolitą a Wolnem Miastem, jako też wobec różnicy waluty. Jednak już w czasie bliskim ma być otwarta dla użytku publiczności linja nowo-zbudowanej kolei: Kokoszki — Gdynia, przebiegająca w całości przez teren polski. Kolej ta, idąca od Tczewa wśród lesistych pomorskich wzgórz, przez urocze doliny i zbocza, może się równać co do piękności widoków z koleją podkarpacką.
Gdańsk, który słusznie nazwano Wenecją północy, dziwne refleksje budzi w myślach zwiedzającego Polaka. — Miasto patrycjuszów kupieckich, miasto kiedyś hanzeatyckie, gdzie bogactwo wieków dawnych, jak złoto na lamie spłowiałej, prześwieca, pełno w sobie zawiera pamiątek polskich i zaświadczeń łącznego kiedyś życia z Rzecząpospolitą. Jak w bogatej architekturze miasta przeważa renesans, idący z południa przez Polskę, nad zachodnim gotykiem, tak ważył i prąd złoty Wisły — nervus rerum — na jego życiu całem.
Nie wierzę, by Gdańszczanie, naród z tradycji kupiecki, skłonni byli dać się pojąć bezpłodnemu szowinizmowi. Jeśli będą widzieć interes, jak ongi, we współżyciu z Rzecząpospolitą, stosunki ułożą się same przez się ku obopólnemu spotężnieniu życia.
Cóż — składy na Motławie, które kiedyś mieściły sterty wywożonej pszenicy polskiej, dziś mieszczą przywiezione towary z za oceanu. Sławna dźwignia drewniana, która kiedyś ładowała na okręty zboże, len, sól i inne bogactwa Polski, dziś wyładowuje towar obcy.
Uważam, iż tu na Motławie — na tej dźwigni jest sedno, punkt zwrotniczy kwestji polsko-gdańskiej.
Do Wolnego Miasta należą położone na zachód nadbrzeżne miejscowości kuracyjne: znana z historji Oliwa i głośny nowocześnie Sopot. To skupowisko will, parków, hoteli, ładnych tennisowych placów i czysto zamiecionej plaży, ściągało i ściąga dotąd, niejako berlińska Abacja, szukającą przy wywczasach wygód naszą plutokrację żydowską.
Koniec parku Sopotu nad brzegiem jest granicą Wolnego Miasta. Tu, nad kładką strumienia, pod lesistem zboczem, stoją naprzeciw siebie dwaj celnicy. Poczyna się brzeg polski.
Najbardziej uroczą miejscowością na polskiem pobrzeżu jest, pół mili od Sopotu odległe, Orłowo. W cichej zatoczce, w załomach wzgórza lesistego kilkanaście rozrzuconych will i schludnych domów rybackich, hotel z restauracją ogródkową i duży dom kąpielowy z tarasem, otwartym na morze.
Cichy ten kąt ma nad rozgłośnym Sopotem tą wyższość, iż jest w otoczy pięknej, nie upiększonej natury. Posiada też wcale dobrą, pełnią swobody dającą, plażę, która się ciągnie zakolem popod wysokiem, lesistem wybrzeżem, aż ku wylotom Sopotu.
Widok z Orłowa cudowny. Jak wizja zatopionego miasta z bajki, wyjawia się na wschodzie wieżycami Gdańsk — rano niebieski, pod zachód różowy — a gdy zapada noc, zapala się pochód świateł na całem wschodniem zakolu — mruga latarnia w nowym porcie i wybłyskuje samotna, jak gwiazda Polarna, latarnia morska na Helu.
Tuż od Orłowa na zachód wije się, łamie, wspina, wysoko nad roztocz morską wyniesiony, urwisty, romantyczny brzeg — i ciągnie się na milę blisko, aż do Gdyni.
Pobrzeże to wysokie, w załomy, garby, wzgórza, dolinki i wzniesienia pofalowane, lasem różnoliściastym, różnowielkim i bogatą zaścielą krzewów barwnych pokryte. Napotyka się pólka złotego janowca, różowe kępy wrzosu, młode zadrzewia sośniane, gaje leszczyn, wyniosłe dęby, buki, pogięte, rozłożyste wiązy, wiotkie brzozy i rzadziej, niepewnie się tu jakoś na piaszczystej obczyźnie czujące, smreki. Przeważa sosna. Ścieżki wpoprzek i podłuż przechodzą załomy leśne — napotykają polanki zaciszne, w oramieniu srebrnych brzóz zamknięte — znagła otwartym wylotem zwrócą się na światło morza — nieraz biegną tuż nad krawędzią osypiska.
Nad leśnem tem pobrzeżem górują pogięte, wysoko wyniesione, otwarte pola Radłowa, które szyją długich polan spadają ku morzu. Kamienna góra nad Gdynią zamyka pochód uroczysk.
Gdynia, duża wieś rybacka z dobudową kilkunastu will i brzydkich domów, ze schowanym w marnym ogrodzie kurhauzem, z jedną czy dwiema restauracjami, rozkłada się na skraju płaszczyzny, która ciągnie się od morza daleko w głąb lądu. Na południu wał wzgórzy lesistych — wylot otwarty pod zachód.
Gdynia posiada dużą i czystą plażę, piaszczyste w morze zejście — warunek dobrych kąpieli. Jednak częste przeciągi wiatrów od zachodu, które tumanami piachu jak popiołem miotają od strony lądu, a plażę czynią ruchomą, pobliże długich torfowisk i inne niedogody nie wróżą Gdyni przyszłości jako miejscowości kuracyjnej.
Natomiast Gdynia ma wszelkie warunki, by zabudować się na płaszczyźnie przymorskiej jako miasto portowe.
Władze marynarskie uznały zatokę Gdyńską jako wielce dogodną na wojenny port. Już też prowadzą się energiczne roboty około pogłębienia zatoki — buduje się pomosty i molo, a, w razie niedojścia do harmonji z Gdańskiem, kto wie, czy i port handlowy tu nie powstanie[2].
Miejsca na składy portowe i magazyny, jak i na miasto rosnące, jest na równi przybrzeżnej aż nadto. Wille letnicze mogą stanąć na zboczach góry Kamiennej, jako też na Wysokiem, malowniczem brzegu Oksywja, które od północnego zachodu, niby ława zielona półwyspu, więzi przestronną zatokę. Kolej, łącząca Gdynię bezpośrednio z arterjami Rzeczypospolitej, podkreśla dużą w przyszłości doniosłość tej miejscowości nadbrzeżnej.
Nie można tego powiedzieć o Pucku. Mieścina ta, przez szarość domów, wąskość uliczek i pobrzeżny brud przypominająca leżące poza drogami wycieczek miasteczka włoskie, ma wprawdzie pewien swoisty charakter, ale też i martwotę wegetacji. Położona nad płytką zatoką, w wąskim klinie, nie ma dostatnich warunków rozwoju. Jednak otocz kaszubskich wsi, bliskość komunikacji z osadami rybackiemi Helu, połączenie kolejowe z wnętrzem kraju wskazują, że Puck stać się może ważnym ośrodkiem handlu rybnego dla Polski. To też ma na uwadze świeżo otwarta w Pucku filja Towarzystwa „Bałtyk“. Podnieść jeszcze wypada, iż projektowane jest otwarcie w Pucku średniej półzawodowej szkoły żeglugi. Znawcy zatoki Puckiej, t. zw. morza Kaszubskiego, twierdzą, iż jest to najlepszy teren dla wyćwiczenia wstępnego młodych żeglarzy.
Parę uwag wtrącić muszę o gospodarce polskiej na wybrzeżu, nieunormowanych jeszcze stosunkach i o wynikłem stąd zrozumiale nastroju ludności.
Zgóry powiedzieć trzeba, że kierownictwo starostwa w Wejherowie nie odpowiada swojemu na tak ważnej placówce zadaniu. Widzieć się to daje tak w braku inicjatywy twórczej w dziedzinach gospodarczych, jak i w braku kontaktu z życiowemi potrzebami ludności. Ogranicza się jeno do wydawania zarządzeń i zakazów administracyjnych, niezawdy wobec skomplikowanych warunków szczęśliwych.
Ludność wybrzeża, jak zresztą ludność wszelka z pobliża większych miast, wzwyczajona była zawozić towary swoje, głównie ryby, na rynek gdański, a wzamian kupować w mieście sieci, sprzęt rybacki i artykuły domowej potrzeby. — Wyszły zarządzenia, utrudniające tę wymianę. Dobrze. Lecz gdzież jest w powiecie odbiorca, któryby pomógł im zbyć się towaru, gdzie skład, któryby ich zaopatrzył w niezbędne rzeczy?
Słyszałem, że ponoć w Wejherowie ma być stworzony wielki skład sieci i wszelkich przyborów do łowienia, mogący zaopatrzyć całe wybrzeże — lecz dotąd jest to legendą.
Rybacy więc, tak Kaszubi, jak Niemcy, wywożą mimo zakazów towar swój do „Freie Stadt“, walczą statecznie z celnikami obu stron — i narzekają.
Cóż się zresztą dziwić ludziom biednym, jeśli niektórzy tutejsi nabywcy dóbr rycerskich, Polacy, tak samo ze zbożem swem w celach zysku czynią.
A drugim powodem niezachwytu ludności tutejszej z należenia jej do Polski, to stan nasz gospodarczy. Lecz to już jest całego kraju rana.
Wniosek: by rząd pieczołowitością większą otoczył pobrzeże nasze; by ludność, w gruncie dobra, spokojna i pracowita, widząc zrozumienie u góry swych dość określonych potrzeb, poczuła się porówni z gospodarzami tej ziemi i przestała porównywać czas przeszły z teraźniejszym na naszą niekorzyść[3].
O prywatnej tu, nalotnej gospodarce polskiej, o niedołęstwie spółek kurhauzowych i t. p. dużo dałoby się powiedzieć. Nie warto. Tacy nawet przez krytykę rosną.
Wolę przejść do rzeczy jasnych. A taką jest obóz letni młodzieży akademickiej w Gdyni. Z inicjatywy Towarzystwa Przyjaciół Pomorza, a przy wydatnej pomocy wojskowości, stanęły na polach w Gdyni namioty polowe dla studentów i baraki osobne dla dziewcząt, gdzie kilkaset uczącej się z różnych wszechnic polskich młodzieży znalazło wcale wygodne a tanie utrzymanie i możność korzystania z darów, jakie morze ciału i duszy przynosi. Również w Gdyni, na plaży samej nad wodą, rozbiły namioty pod wodzą kierowników swych kolonje dziatwy szkolnej, która tu miała przez ciąg całych dni wszystko wymarzone: kąpiel, słońce, swobodę i pole piasku.
Na tegoletnie wywczasy, a bardziej jeszcze dla poznania polskich wybrzeży Bałtyku zjechało z różnych stron Polski sporo rodzin i osób — za mało, jak na tylomiljonowy naród. Szwajcarzy liczniej w świąteczne dni jeziora swoje odwiedzają. Zapewne odstraszył wielu brak mieszkań, trudność komunikacyjna. Z rodzin, które tu przybyły, jedne znalazły pomieszczenie zawodne w „kurhauzach“, inne w willach prywatnych: w Orłowie, w Gdyni, w Kacku, w Chylonji, w rybackich wsiach: Wsi Wielkiej, w Jastarni, na Helu, a nawet w oddalnej Karwi. Różnym różnie tu było. Lecz wszelkie niedogody i braki chłonęło, a odpłacało tysiąckrotnie pogodną cierpliwość stuobliczowem pięknem swojem — morze...
Jakże to morze opisać — jak o jego dziwnej urodzie opowiedzieć? Malowaćby je w każdej porze dnia, w każdej godzinie, w każdej chwili, gdy za sprawą cudowną słońca zmienia się jego oblicze.
Patrzę na nie z Orłowa...
Pogodny dzień. Morze spokojne — leniwą falą pieszczotliwie muska piaski wybrzeża. Na całej roztoczy wszerz rozchodzą się pola barwne, zachodzą jedne za drugie, tają w świetle odbicia, błękitnieją, jakby wyśnione pola łąki niebios. Na horyzoncie świecą smugi, niby lustra niezmącone słońca.
Nieznacznie, a niespodzianie pod niezmienną świetlą nieba coś się poczyna dziać. Miedze pól barwnych nikną, lustra gasną. Nadleciał powiew z niewiadomych dróg, pogmatwał włośnie promieni. Morze się poczyna marszczyć. Zieleń głębieje — błękit zataja się w fiolecie i po zgurbach wstających fal zbiega na zachyl horyzontu.
A znowu mgliste wstało rano. Morze jest szare, jednotonne z niebem — najlżejsza smuga nie wskazuje granicy wód i powietrza. Z brzegu wkroczyłbyś — zda się — wprost w ramiona popielate nieba. Duszę ogarnia zawód.
A oto prześwieciło przez przesiew mgły słońce. Padło na wodę światło. Naprzód rude. Niewiada, jaki kolor weźmie. Poczyna w rumieńcach, w drganiu wyczyszczać się, wyzieleniać — i gdy słońce rozmiotło mgły, ukazała się radości ócz roztocz o turkusowej głębinie przy brzegu, z dalekością błękitnych pól, miedzami świateł znaczonych.
W niektóre przedpołudnia śpi jakby, wczasuje się morze. Wtedy jest zajedno z niebem, smugą jeno światlejszą dzielone. To znów gra pod słońce południa najwyższemi, srebrnemi tony.
Bywa rozlicznej barwy. Nieraz wynikną na niem pola zielone, o nasyceniu łąk leśnych. Bywa różowe o zachodzie — bywa złote.
I różne sprawia niespodzianki. Uciszy się, ułoży pod wieczór — wykwitną na niem skrzydła żagli, wyjadą łodzie na połów — gdy z północnych gdzieś rozbieży przyjdzie podwodna fala...
Awizują ją już znaki, donoszące się z pełnego morza. Grzbiet horyzontu ciemnieje — na dalekiem polu wód wyłyskują się białe punkty. Łodzie w popłochu zawracają, zbiegają do brzegu. Zaczem na bliższych, ruchomych stajach zieleni poczną się ukazywać białe łby, rzekłbyś: psów-pływaków. Od nich rozpoczynają pochód ku brzegowi długie, zczajone fale. Awangarda.
Za chwilę cała oddal pokrywa się białemi grzywami — suną uwełnione miedze, bliżej grzywiaste wały — i tarany rozwodnych fal poczynają bić w brzeg, wyskakiwać spienione na piachy. — Rozkołysało się morze — przyjęło oblicze groźne — mimo, iż spokój w powietrzu, znikąd wiatru. Ławą granatu mroczy się na horyzoncie, a na roztoczy całej przewala się w zgurbach głęboką, ciemną zielenią.
Trwa w takiem rozburzeniu noc, dzień — aż jednego odwieczora uspokoi się, uciszy, wygładzi i staje jak zaczarowane przed oczyma. Wierzchnia jego nieruchoma lśni złotawym połyskiem o ogniach zbladłych opalu — pas tęczy siadł na horyzoncie — ku brzegom rozchodzą się łąki seledynu. Żagle, srebrzące się na niem, jak senne pojawy, odbijają się w spokojnej głębi.
To kilka momentów jeno — a ileż tych przemian świetlnych, ile rozdziałów wciąż odmiennych w nieograniczonym, jak wieczność, niebu i słońcu zaślubionym żywocie morza. — Gdy burza na nie zajdzie, a wiatr z deszczem rozmiata światła spłoszone po jego powierzchni, istnie jak piasek po równi. — Gdy zżagwione od ogni zachodu obłoki ciężkie zwisną nad niem, a ono zapali się od nich i długo jeszcze po zachodzie krwawi. — Gdy rankiem wschodzącemu słońcu gra na lutniach fal, a ognistą drogą żalu żegna zachodzące. — Albo nocą miesięczną, gdy poświatą oblane spoczywa, a nad nie wyniesie się księżyc, na wieży srebrnej oparty, niby morska latarnia niebios...
Wiecznie przemienne.
Zatraca się w niem człowiek — staje się cały zadumą. Oko się poi — myśl odpoczywa. Dni całe, miesiące można z niem samojednie w szczęsnem obcowaniu żyć, jak z ukochaną duszą. Aby je poznać, umiłować, długo uczyć się go trzeba. Wówczas da ukojenie, jak wszystko, co z wieczności.
W porównaniu np. z morzem Adrjatyckiem Bałtyk niewiele traci. Różnym jest, jak różne jest słońce i niebo południa, które Adrjatyk odbija. Nie posiada więc o takiem natężeniu i czystości błękitu — nie widuje się też na nim w pochmurne dni tego stężałego przelewu ołowiu, jaki czynią fale Adrjatyku. Północnem jest jego życie, smętniejszem, lecz nie o wiele mniejszej gamie. Otocz żywych wybrzeży wiele mu przydaje.
A mówione tu było jeno o życiu morza naszego w zatoce, którą zamyka od północy półwysep Hel.
Hel — z wybrzeży południa widuje się ledwoznaczną smugą. Czasem, przy pewnem oświetleniu wyznacza się wyraźniej — a niekiedy zataja się w barwach morza, niknie i zdaje się legendą.
Półwysep Hel wyłania się z lądu między Puckiem a Karwią i ciągnie się w kierunku południowo-wschodnim na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów. Szerszy u nasady, zwęża się w połowie nieomal do wału, by się znów w łapę u końca rozszerzyć. Rozmieściły się na nim, dość oddalne od siebie, rybackie wsi kaszubskie: Swarzewo, Wielka Wieś, Chałupy, Kusfeld, Jastarnia, Bór i osada Hel na cyplu, od której cały półwysep wziął nazwę.
Cały półwysep od Wielkiej Wsi, a przynajmniej od Chałup, gdzie się poczynają lasy sosnowe, ma wszelkie warunki, by się stać letniskiem kąpielowem o wielkiej sławie.
A już warunki te rosną w najwyższe zalety na samym cyplu, na Helu. — Na przestrzeni kilku kilometrów rozciąga się naturalny park sosnowy, o suchem podłożu piasku, o niezmierzonej podścieli różowego wrzosu. Idzie się alejami, przebiegającemi w nieskończoność park, wśród różowych uśmiechów ziemi, jak w marzeniu. Wokół ku niebu wynoszą się sosny. Takich wielmożnych sosen nie spotyka się nigdzie. Olbrzymie, wieloramienne, w przedziwne kształty pogięte, o szerokich zwieńczeniach czapiastych, o podniebnych koronach, gniazdach zielonych w błękicie.
A potem — plaża. Wychodzi się ku niej z parku-lasu którymkolwiek piaszczystym wylotem alei. Ciągnie się bowiem wokół cypla na przestrzeni mil.
Plaża ta równać się może z największemi w Europie. Szerokości kilkudziesięciometrowej i więcej, bez najmniejszego nalotu zaśmiecia, z wypłókanego miału granitu powstała, ławami piachu czystego schodząca wprost w morze...
A morze — morze pełne, przeczystemi ramionami fal w objęcia swoje kuszące.
Wymarzone to miejsce dla niesłychanej wagi uzdrowiska.
Na południowej stronie cyplu, opodal wieży Latarni mieści się kurhauz nieduży i kilka will nad brzegiem. Dalej nad portem rybackim osada Hel. Duża i schludna wieś, równemi rzędami domów po obu stronach szerokiej ulicy rozłożona. Domki z okiennicami i łamanemi w okiennice drzwiami, jednostylowe. — Dziwny, swoisty wyraz ma osada. Dziwni też ludzie. Nibyto Niemcy — lecz inny typ. Powiadają, że to Holendrzy, piraci, tu ongiś osiedleni. I że nazwa osady (Hel) brzmiała właściwie Höl (jaskinia, schowek zbójecki). Nie wiem, ile w tem prawdy. Upozornia jednak to podanie wygląd mieszkańców. Kobiety ociężałe, grube, jak Holenderki; mężczyźni czarni, rośli, o groźnem, orłem pojrzeniu — istni potomkowie piratów. W porcie siadują z fajeczkami rybacy starzy — prawdziwe wilki morskie.
Ku północy las rzednieje — wydźwigują się wydmy i wzgórza piaszczyste, które dla ochrony przed wiatrami obsadzono skarlałą sośniną, podobną w rozłożu swem do kosodrzewiny. Przywodzi też na pamięć ta pustka wydm wyniosłych tatrzańskie pustacie. A pogłębia ją jeszcze donoszący się w przestankach z północnego cypla daleki, przesmutny jęk (to odzywa się tak gwizdek pływający, mający oznaczać zmianą tonu kierunek wiatru, a nocą ostrzegać żeglarzy; w gwarze kaszubskiej: pława). Jakby dusza tonąca wołała bezowocnie w tej pustce ratunku.
Mową półwyspu Hel — to cisza. Cisza pod koronami sosen — na polankach różowych — na pustce wydm. I wieczności przelew naokół — szum morza.
To też myśl protestuje przeciw wspomnianej, budującej się kolei.[4] Kolej ta wychodzi z Pucka i biegnie wzdłuż całego półwyspu — przez wsi kaszubskie — przez wąski, dwustometrowy pas — przez długie lasy sosnowe, aż do Helu. Psuje piękno, rozbija ciszę półwyspu.
Kolej tę pomyślano dla strategicznych celów, kiedy Gdańsk utrudniał w czasie ostatniej wojny z Sowietami dowóz amunicji dla Polski. Rozumiem, że strategiczne cele będą niestety jeszcze długo nad innemi celami panować — lecz może tu już na półwyspie przestały być aktualne, może z utrwaleniem współżycia z Gdańskiem upadną — a wtedy kolej tę należy czem prędzej wykupić i na jej torze umieścić kolej elektryczną. Ta dla potrzeb półwyspu zupełnie wystarczy, a ukojnemu jego pięknu i charakterowi jego uzdrowiskowemu hukiem i dymem nie zaprzeczy.
Bałtyk, z cudem warunków Helu, z otoczą lesistych wybrzeży, z bogactwem plaż, winien zwrócić na siebie pilną uwagę społeczeństwa, wszystkich instytucyj, którym wzmożenie sił narodu leży na sercu, jako właśnie potężnik cudotwórczy zdrowia, żywioł odrodczy dla ciała i ducha.
Nad jego uzdrowczą tonią, na brzegach południa, w przestronnych sosnowych lasach Helu powinny powstać sanatorja dla dzieci, zagęścić się — już nie koczujące, jak w Gdyni tego lata — obozy młodzieży, powinny stanąć kolonje nauczycielskie, wille dla wypoczynku inteligencji pracującej, tej prawdziwej soli ziemi, a która traktowana jest w dzisiejszych czasach wzmożonego chamstwa jak otłoka dla bydła.
Następnie, Bałtyk jako rozdawca wiecznie odrodczego piękna, jakie tylko ziemia i woda przy sprawie niebios tworzyć mogą, powinien ściągać pielgrzymki artystów z całej Rzeczypospolitej do swoich turkusowych stóp. Malarze, którzy szukali pejzażu pod „niebem włoskiem“, znajdą tu pejzaż nieuboższy, raczej bardziej rumieńcem życia natężony. Urwiste, to lesiste, bardzo kolorowe brzegi — morze, wiecznie przemienne — przy każdej natęży światła — radosny pochód obrazów. A my tych brzegów nie znamy. Nie mamy nawet zdjęć fotograficznych z przebogatego naszego wybrzeża.
Zaroić się tu winno od artystów naszych wszelkiego działu. Jeśli przeciętnemu zjadaczowi chleba morze dużo korzyści dać może — to cóż dopiero jednostce twórczej, o czulszej płycie ducha! — Winien też stanąć na wybrzeżu Helu dom odpoczynkowy dla polskich artystów, którzyby tu w otoczy spokoju morza spotężnić mogli swoje twórcze siły albo, wojną zgaszone, odrodzić. Zadania tego powinnyby się wespół podjąć towarzystwa i związki artystów.
Na zaopuszczone dziś brzegi Bałtyku winien wkroczyć z planami twórczemi kapitał polski. Winien wkroczyć z rozmachem, a jąć się dzieła umiejętnie i pieczołowicie. Zadaniem jego: udostępnienie, a potem zabudowanie południowych brzegów i Helu. Winien to uczynić tak, aby nie popsuć natury. Tu przykładem ujemnym może być Sopot.
Hel największą baczność kapitału winien zwrócić na siebie. Ma wszystkie dane nato, aby stać się już w bliskiej przyszłości Rivierą polską.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Lecz Bałtyk, to morze nasze, nietylko jest wychowcą uzdrowisk i dawcą piękna. Jest oknem na świat! Bramą Polski ku mocy, by stać się równą mogła narodom wielkim.
Wagi tej morza społeczeństwo nasze w znacznej większości nie docenia.
„Istnieją jeszcze koła i zakątki kraju“, — mówi generał Roja, twórca Towarzystwa „Bałtyk“ — „gdzie należałoby ludziom powiedzieć, że Pan Bóg, prócz ziemi i powietrza, także morze stworzył; że narody żyją nietylko ziemią i powietrzem, ale i trzecim żywiołem Bożym, jakim jest morze. — Przyczyny upadku Polski dopatrują się słusznie w niedocenianiu i usunięciu nas od morza. Polska, bez odpowiedniego dostępu do morza, bez własnego portu — musi chromać“.
A ksiądz biskup Bandurski poucza:
„Niedość unosić się nad doniosłością dziejowej chwili, jakiej dożyło pokolenie nasze, niedość zwracać wzrok tam, gdzie żołnierz polski, wsparty na karabinie, spogląda na morską toń i staje się symbolem potęgi, która obaliła krzyżacką przemoc, ale trzeba taką moc i potęgę ducha okazać, by nowe Polsce zbudować drogi, któreby ją z całym łączyły światem“.
„Polski korytarz do morza“ — pisze prof. Bujak — „musi się przemienić w skrzydło gmachu polskiego, jeżeli ten gmach ma być naprawdę silny i trwały. Polska myśl polityczna nie obłąka się, a praca polska nie rozproszy po bezdrożach tylko wtedy, gdy się oprą i obracać będą jak na zawiasie, na ujściu Wisły do Gdańska. Polska potrafi prowadzić politykę lądową tylko wtedy, jeżeli się zdobędzie na silną własną politykę morską, jeżeli się potężnie oprze o Bałtyk“.
„Dominium maris Baltici, to dziś hasło wszystkich“ — powiada w zapale pięknym ks. Czapiewski, b. prezes Towarzystwa Naukowego w Toruniu. — „To wołanie także nas wiernych Pomorzan. Od dziejowego zarania stanowiło ono główną sprężynę aktywizmu północnych i wschodnich narodów Europy i, jak dotąd, tak też nadal będzie ono dziejowym barometrem ich rozwoju i szczęścia“.
Do słów tych mężów cóż dodać mogę? Chyba tylko jeszcze raz podkreślić wagę nieocenioną Bałtyku. Pragnąłbym, aby stał się źrenicą polskiej uwagi, dumą narodu i ukochaniem.
Dwa posiadamy skarby — dwa bieguny naszej mocy — dwa oparcia — dwa piękna:
Tatry — Bałtyk.
Słupy strzeliste południa — brama otwarta północy. Skrzydła ku niebu — skrzela dla oddechu.
W myśli łączę ich piękno wysokie — łączę je tęczą nad rozdłużem Polski — sercem wiążę.