Z siedmioletniej wojny/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Nadeszła zima, która dała odetchnąć Fryderykowi, a raczej do nowej, upartszej i straszniejszej przygotować się walki. W Dreznie na pozór nie zmieniło się nic. Na zamku ta sama gromadka wiernych, coraz szczuplejsza, otaczała królowę, ściskając się i kupiąc koło niej. Tu wrzała codzień rosnąca nienawiść przeciwko Fryderykowi, z każdym dniem potęgujące się namiętności i najrozpaczliwsze przeciwko niemu spiski. Na czele najczynniejszych nieprzyjaciół jego stała zemstą pałająca hrabina Brühlowa. Przedłużające się położenie to, które co chwila pogarszać się zdawało, rodziło szał jakiś bezsilny, rzucający się do wszelkich środków możliwych przeciwko Fryderykowi. Stąd wychodzili potajemni posłańcy, śledzący każdy krok jego, upatrujący sposobności, w którejby podstępem, zdradą opanować go było można, pochwycić, nawet pozbawić go życia. Nie zastanowiono się nad trudnością wykonania planów podobnych, ani nad brakiem sił i narzędzi. Posługiwano się ludźmi, jacy się nastręczali, wierzono we wszystko, co przynosili płatni szpiedzy, łudzono się możliwością tego, co było niepodobieństwem.
Z drugiej strony, król pruski, który tak zwanych swych »cujons« opłacał sowicie, przez rozsianych po całym kraju, w postaciach różnych najemników, uwiadomiony był o usposobieniach przeciwko sobie dokładnie, a jeśli nici żadnego spisku schwycić nie mógł, miał się na baczności, czując, że one go otaczają. Brühlowa posyła łudzi do kwatery Fryderyka, król pruski słał na dwór saski coraz gęstsze szpiegi. Z obu stron ostrożności były największe, owoce tego potajemnego śledzenia bardzo szczupłe. Fryderyk wreszcie, z rodzajem fatalizmu, zaniechał zbytnich ostrożności, spuszczając się na szczęście swoje. Brühlowa, królowa, generał Spörken, z zaciętością trwali w swych zamiarach.
Simonis namówiony, wyprawiony, zręcznie dostał się do kancelarji, otrzymał miejsce sekretarza gabinetowego i, choć z największemi ostrożnościami, przysyłał wiadomości o projektach, miejscu pobytu, sile straży otaczającej i ludziach, których można było pozyskać. Oprócz niego kamerdyner króla Glasau zjednany był oddawna, opłacony i baron Spörken z hrabiną Brühlową usiłowali go skłonić, aby królowi wsypał do czekolady proszek, który mu powierzono. Glasau wziął go wprawdzie, ale nie przyrzekł, że użyje; wstręt jakiś i obawa go wstrzymywały.
Łudzono się tem, iż zasadzka, których już przygotowano kilka, potrafi żywcem pochwycić króla i uwieźć go do austrjackiego obozu. Środek ten mniej się wydawał wstrętliwym, a nawet łatwiejszym do wykonania.
Tymczasem król się z miejsca na miejsce przenosił, osnute plany niespodzianie się obróciły w niwecz, a Glasau, naglony, ostatecznego środka użyć się wahał.
Pobożna królowa, chociaż nie wiedziała o środkach, domyślała się spisków i modliła z dobrą wiarą za ich wykonanie szczęśliwe. Ojciec Guarini, nie pochwalając nic, nie biorąc udziału w niczem, bardzo zręcznie umiał tłómaczyć, nawet przykładami biblijnymi, jak dla ocalenia kraju i wiary daleko zajść było można. Całe to tajemnicze krzątanie się pokrytem było dla oczu ludzkich pozorną rezygnacją, lecz baczniejszy wzrok łatwo się istnienia skrytych mógł dobadać.
Stary generał Wylich, ówczesny komendant Drezna, jeden może nie domyślał się, nie przypuszczał, aby coś podobnego istnieć miało.
Wyżły jego przechodziły często z doniesieniem, że na zamku coś się smaży, że nieustanne narady, biegania, szepty, nie mogą być bez celu i znaczenia. Żołnierz i człek prosty, śmiał się z tego i odpowiadał, że się bab i babskich intryg nie lęka wcale.
Ciągnęło się to więc coraz żywiej, wzmagając, bo czas i bezkarność ośmielały hrabinę Brühlową.
W początku zimy, Simonis, który miał ciągłe stosunki z generałem Spörken, umiał bardzo zręcznie wyrobić sobie pozwolenie, a nawet polecenie do generała Wylicha. Sam król kazał mu ostrzedz komendanta Drezna, iż na zamku knują spiski, że wysyłają przekupionych, że stosunki mają nawet w jego otoczeniu, których dotąd dojść było niepodobna.
Słuchając tej instrukcji, Simonis musiał zebrać całą siłę swą i odwagę, aby nie okazać, jaką go przejęła trwogą. Spodziewał się wprawdzie urzędowej misji, ale nigdy tak niebezpiecznej, tak ciężkiej.
Fryderyk, który z posług Szwajcara dosyć był zadowolony, a nie powziął dotąd najmniejszego podejrzenia, kazał mu dać małą gratyfikację i prędki powrót zalecił. Ktoby był widział naówczas Simonisa po krótkiej rozmowie wychodzącego z pokoju, z zaschłemi usty i językiem do podniebienia przylgłym, bladego, z oczyma obłąkanemi, byłby się może domyślił, jaką trwogę miał w duszy. Simonis wiedział bardzo dobrze, iż narażał się na szubienicę. Nierychło cokolwiek mógł przyjść do siebie; a w drodze dopiero wstąpiło w niego cokolwiek odwagi. Przychodziły mu także myśli i przypuszczenia tak straszne, że w podróży już chciał się wyrzec wszystkiego i gdziekolwiekbądź szukać bezpiecznego schronienia.
Glasau wiedział o Simonisie, tak jak on też znał całą historję przekupionego kamerdynera, nad którym dozór miał polecony a na charakterze nie polegał wcale. Zmuszony oddalić się, lękać się zaczynał, aby Glasau, trwogą przejęty lub pochwycony na jakim uczynku, nie wydał jego wspólnictwa. Jechał do Drezna, gdzie na dany znak łatwo go mogli pochwycić.
Im bardziej zbliżał się do stolicy, tem ta trwoga więcej go opanowywała. Nawet obraz pięknej Pepity, dla której poświęcił wszystko, z długim od niej oddaleniem stracił na potędze i uroku. Zbliżenie się wreszcie do Fryderyka i poznanie lepsze charakteru energicznego wodza, kazało mu wątpić, na jaką stronę waga zwycięstwa przychyli się.
Szczególniej ta ostatnia wątpliwość podziałała na Szwajcara, w którego charakterze przemagała piecza o interes własny i wyratowanie najprzód siebie. Przybywał więc do Drezna w usposobieniu wątpliwem, z obawą wielką, ostygły znacznie, namyślając się, co począć dalej. Zaczynał wierzyć w duchu, że, mimo 700 000 sprzymierzonych przeciwko niemu, Fryderyk ze swymi 260 000 może zwyciężyć. Naówczas Simonis był zgubionym. W drodze jednak nie uciekł do Szwajcarji, chociaż wielką miał do tego pokusę. Chciał widzieć naocznie, jak rzeczy stały na dworze królowej.
Rozbrojenie wojsk saskich, wcielenie ich do pruskiej armji, wyjazd króla i Brühla do Polski, moralne znękanie Saksonji, zwycięstwo odniesione nad Austrjakami, wszystko to przyczyniło się wielce do zachwiania postanowień Simonisa poświęcenia sprawie dworu saskiego.
Jadąc z poleceniem króla, musiał naturalnie wstawić się, zameldowawszy u bramy wprost generałowi Wylichowi.
Godzina była bliska południa, gdy go wpuszczono do komendanta, który właśnie się do obiadu zabierał. Stary żołnierz nabrał obyczajów cynicznych króla swego i przesadzał jeszcze grubiaństwem i szorstkością.
W izbie, do której go wpuszczono, stół był nakryty na dwie osoby. Simonis przez drzwi otwarte spostrzegł, niezmiernie zdziwiony, siedzącą dawną swą znajomą, pannę Doris, wyróżowaną, i wybieloną i dosyć strojną, która na widok jego o mało też nie krzyknęła.
Wylich z rękoma w kieszeniach, z fajką w ustach, powitał go z wysokością swej komendanckiej godności.
Nieznacznie, po przywitaniu, dał mu do zrozumienia przybywający, że miał doń poufne od króla polecenie.
Wylich pannie Doris, odwróciwszy się, kazał iść... do djabła. Francuzka schowała się tylko do trzeciego pokoju, od którego komendant drzwi zamknął. Naówczas Simonis, łagodząc nieco, zdał mu rozkazy królewskie, tyczące się spisków i knowań zamkowych.
Wylich wysłuchał, ustami kręcąc.
— Dobrze, dobrze — rzekł — posłów nie ścinają i nie wieszają, ale to są bzdurstwa, któremi królowi jegomości zdala nabijają głowę. To moja rzecz. Ja tu wiem o najmniejszym szepcie, mojego oka nic nie uchodzi. Niema się tu czego lękać. Królowa się modli, Brühlowa się wścieka i po wszystkiem.
Ręką machnął.
— Co więcej?
Simonis odpowiedział na kilka pytań i zamilkł. W pół godziny skończyła się i wyczerpała rozmowa. Wylich stanął w oknie, a Simonis zabierał się do wyjścia.
— Panie generale — rzekł — mam polecenie dowiedzenia się cokolwiek i przypatrzenia zbliska temu, co się w zamku dzieje; oznajmuję więc o tem.
Wylich rozśmiał się.
— A wleź sobie choć na wieżę i rozpatruj się, w czem chcesz to mi wszystko jedno.
Uwolniony w ten sposób, Szwajcar wydobył się na swobodę i poszedł szukać mieszkania, któreby nazbyt na oku nie było. Wynalezienie łatwo nie przyszło, tak Prusacy wypełniali miasto całe. Prywatne nawet domy, gdziekolwiek obszerniejsze znalazło się mieszkanie, zajmowali chorzy oficerowie i gawiedź wojskowa.
O zmroku już wybrał się z pewnemi ostrożnościami, aby łatwo nie być poznanym i wyszpiegowanym, do zamku. Nie bardzo pewnym był do kogo udać się dla dowiedzenia się o baronównę, gdy na dole u schodów spostrzegł Masłowskiego. Pan Ksawery, opóźniwszy bez powodu wyjazd do kraju, kręcił się częściej, niż było potrzeba, około zamku i sam przed sobą wyznawał, że zasługiwał na to, co mu ojciec przyrzekł. Nie chciał się zgodzić na to, żeby był zakochany w baronównie, ale mówił sobie, iż go bardzo zajmowała i miał wielką dla niej sympatję i przyjaźń.
Posługiwał jej, jak umiał, jak mógł, a korzystał z tego, żeby ją widywał jak najczęściej. Widok twarzy Simonisa przykre na nim uczynił wrażenie. Ścisnęło mu się serce. Nie umiał nawet pokryć niechęci, z jaką rad nierad go witał. Zwykle wymowny aż nadto, tym razem stał jak słup.
— Chciałbym się widzieć z baronówną — odezwał się Simonis po cichu.
Masłowski wskazał mu palcem drogę na górę, ale prowadzić go nie miał ochoty, ani dłużej rozmawiać. Poszedł więc, rozglądając się, Szwajcar i trafił do mieszkania Spörkena, który go z niewymownem wzruszeniem przywitał. Lecz, że sam przez się nic nie czynił, ruszył się natychmiast dać znać hrabinie Brühlowej.
Napomknęliśmy już kilkakrotnie o roli, jaką odegrywała hrabina. Namiętnej tej, nieszczęśliwej, zbłąkanej kobiecie potrzeba było zawsze czegoś do zabawy, czegoś, coby ją budziło do życia i usnąć jej nie dało. Od wyjścia za mąż gorączkowo tak chwytała się wszystkiego, co sztuczny cel próżnemu sercu jej dać mogło. Wychowywała dzieci, któremi już rozporządzano, i które się jej wprzódy z rąk wyrywały, a teraz zupełnie uciekły. Miłości ich nawet zyskać nie mogła. Zaprzątała się tak z kolei wszystkiem, co życie może uczynić znośnem, co o ranach pozwala zapomnieć. Fantazje czasem dochodziły do szałów, po których znowu następowała apatja, milczenie, ziewanie, nudy. Naówczas gorączkowo zajmowała się jakimś Blumli, jakimś Seyfertem, starała się z nich uczynić ludzi... ideały serca, a kończyło się to jak ze Seyfertem pod pręgierzem, jak z Blumli na wyczerpaniu i pogardzie.
W takich paraksyzmach pragnień i rozczarowań przeżyła Brühlowa aż do dni ostatnich. Fryderyk Wielki obumierającą już wskrzesił do życia, do zemsty. Rzuciła się z całą gwałtownością charakteru swojego do wojny przeciwko niemu. Prowadziła ją jak dotąd wszystkie życia sprawy, nie znając miary w namiętności i nie przebierając w środkach.
Bezskuteczność starań tych zaczynała ją nudzić i niecierpliwić. Czekać nigdy nie umiała. Życie przy królowej znękanej, fanatycznie pobożnej, pół dnia spędzającej na religijnych praktykach, przykrzyło się. Brakło jej tego dworu młodego, dawnych lat, z którego sobie wybierała ofiary. Nie była już tą panią wszechwładną, na której skinienie twarze się zmieniały, jawili się i znikali ludzie.
Gdy baron Spörken dał jej znać o przybyłem Simonisie, hrabina była właśnie w tem usposobieniu apatycznem, znużona, prawie do śmierci. Wiadomość la poruszyła ją, zelektryzowała. Zerwała się i pobiegła.
Simonis już dawniej był wpadł jej w oko i — fantazja została niespełnioną. Miała mu za złe, że tak łatwo mógł się jej wyrzec. Trochę zemsty czuła w sercu. Nie pokazała mu jej wszakże i wyszła, spojrzawszy w zwierciadło, chcąc być piękną, ożywioną, więcej udając gorączkę niż w istocie rozgorączkowana.
Wchodząc podała mu rękę.
Spörken usunął się nieco.
— Przecież! rada jestem, że was widzę nareszcie. Tak długo czekałam wiadomości, tyle czasu upłynęło bez skutku! Cóż się dzieje? co robicie! My z założonemi rękami, a Prusacy zwycięzcy. Król...
— Pani! — odezwał się Simonis — czyniliśmy, co mogli, nie było sposobu stanowczego przedsiębrać kroku.
— A Glasau? wszakże to każdego dnia spełnić się może. Cóż mówi Glasau?
— Ociąga się, zwleka — rzekł po cichu Simonis — mieliśmy nadzieję, nie uciekając się do tego środka...
— Tu niema co w środkach przebierać — przerwała namiętnie Brühlowa. — Szkodliwego zwierzęcia pozbywa się na wszelki sposób. Glasau zdradza nas, a pan... pan nie dosyć go przynaglasz... Wszystkie trzy plany pochwycenia, tak wybornie osnute, w niwecz się obróciły.
— Nie z naszej winy — odparł Simonis — król zmieniał kwaterę, a z nią zmieniały się warunki.
Brühlowa odwróciła się pogardliwie, lecz wprędce zmieniając usposobienie, łagodniej przemówiła i pociągnęła Simonisa ku oknu. Tu, jakby w głąb jego duszy zajrzeć chciała, męcząc go wejrzeniami wyzywającemi, badawczemi, zagadkowemi dlań, przedłużyła rozmowę niepotrzebnie, nie dając mu odejść i powracając do jednych zarzutów, wymówek i badań.
Simonis dosyć zręcznie zrazu uniewinniał się, potem tok tej rozmowy zmieniać się zaczął. Brühlowa wywodziła skargi, malowała swe położenie, uczucia, czyniła zwierzenia, starała się okazać zajmującą, czułą, nieszczęśliwą. Z niezmierną zręcznością i świadomością środków, z zalotnością kobiety, która przeszła przez długie doświadczenia, starała się wywrzeć wrażenie na Simonisie, zapisać tę chwilę w jego pamięci, słowem, zawrócić mu głowę.
Długą godzinę trwało to, póki Szwajcar nareszcie nie zebrał się na przestrzeżenie o tem, z czem go Fryderyk wyprawił. Zalecał ostrożność. Śmiała się Brühlowa.
Spörken, znużony oczekiwaniem, wyszedł, zostawiając ich sam na sam. Przedłużyło to jeszcze narady, w ciągu których hrabina tyle obcych wtrącała przedmiotów, iż byłyby mogły trwać niewiem jak długo, gdyby baronówna, dowiedziawszy się od generała o przybyciu Simonisa, nie weszła do pokoju.
Przywitanie było z obu stron pełne zakłopotania jakiegoś i chłodniejsze, niż spodziewać się było można. Pepita nigdy nie miała nazbyt gorącego uczucia dla człowieka, dla którego musiała być tylko przynętą. Simonis wahał się już czy iść dalej... spotkali się więc, jak często po długiem niewidzeniu bywa, zimniejsi daleko. Hrabina, szydersko popatrzywszy na oboje, nie dozwoliła im zostać sam na sam i postanowiła być natrętną.
Słów kilka zaledwie mogli przemówić do siebie; baronównie, zwykle wymownej i odważnej słów brakło.
— Ja też na sznurku tylko wypuszczony jestem z klatki — odpowiedział Simonis — i natychmiast powracać do niej muszę.
— Tak — wtrąciła Brühlowa — byle tylko skuteczniejszą była ta wyprawa. Każda godzina dla nas wiekiem.
— A! pani! — zawołał Szwajcar — czemże ona dla mnie dopiero?
— Myślę, żeś się pan z tem przeznaczeniem trochę pogodzić musiał — szydersko dopowiedziała Brühlowa.
Simonis westchnął spoglądając na pannę Pepitę.
Hrabina odstąpiła tylko na chwilę, aby się przejść po pokoju, ale nie spuściła ich z oka. Szyderski jej uśmiech zarówno Simonisa, jak Pepitę ostudzał, bali się ust otworzyć, Szwajcar w końcu nie mogąc dłużej pozostać, aby nie ściągnąć podejrzenia, kilka słów przemówiwszy, wysunął się.
Uważał, że baronówna mniej niż dawniej była śmiała i trzymała się w niejakiem oddaleniu.
Już był w korytarzu gdy hrabina wyszła za nim i skinęła.
— Potrzebuję z panem zupełnie na osobności pomówić bez świadków... tak nawet, aby drudzy o tem nie wiedzieli; jest to koniecznem. Tu niepodobna.
To mówiąc, zbliżyła się doń i, dodając mu, że w zamkowej ulicy czekać na niego będzie przed nocą. Dom ten przez Georgenthor łączył się z zamkiem samym; hrabina miała w nim, jeśli nie mieszkanie, to kryjówkę, w której przyjmowała swych powierników. Simonis z razu chciał się wymawiać, lecz nakazujące, ponowione żądanie usta mu zamknęło. Hrabina nie rozumiała tego, aby jej coś odmówić było podobna.
Gdy, z głową jakby upojoną i rozmarzoną dziwnie, rozdraźniony Simonis znalazł się sam nareszcie i, zszedłszy w podwórze, spotkał się znowu z Masłowskim, którego się tu spodziewał i który czekał w istocie na niego, długo przemówić nie mógł, potrzebując znowu przyjść do zwykłego stanu. Brühlowa potrafi dokazać, co chciała; Simonis czuł się pijanym wszystkiem tem, co niby niechcący rzuciła mu w duszę.
Umyślniem tu na was czekał — rzekł Masłowski — bo kto wie, czybyście gdzieindziej chcieli się widzieć ze mną. No? cóż z wami?
— A wy? — spytał Simonis.
— Ja, to nic: mam długi i te mnie za poły trzymają.
Szwajcar westchnął.
— Gdybyście się nie obawiali — szepnął Masłowski — zaprowadziłbym was do gospody Brühlowczyków. Reszta dworzan ministra, która się tu mimowoli została, schodzi się tu wieczorami kląć Prusaków...
— Którzy nas podsłuchują — dodał Simonis.
— Gdyby tylko jeden wieczór słuchali, jużby nas tu żadnego niebyło — rzekł Masłowski, śmiejąc się.
— A gdzież ta wasza gospoda?
— Idzież ze mną? — zapytał Ksawery.
Zawahał się sekretarz gabinetowy.
— Nie mogę — rzekł — wybyście się mnie obawiali, a ja was; nie mogę.
Pożegnali się i Masłowski zniknął w ciemnej ulicy.
Szwajcar zaszedł do swej gospody spocząć, a o wieczornej godzinie naznaczonej znalazł się z kluczem u drzwi domu przy ulicy zamkowej. Zabawił tam późno w noc, a gdy wyszedł rozmarzony bardziej jeszcze niż z rana, nie uważał nawet, iż miał jakiegoś anioła stróża za sobą, który z daleka odprowadzał go do gospody.
W pierwszym planie Simonisa, zatrzymanie się w Dreznie niewiele miało zabrać czasu: nazajutrz wszakże z gospody wyniósł się niewiadomo dokąd i przed Masłowskim przyznał się, iż zapewnie dłużej zostanie niż myślał. Drugiego dnia poszedł do generała. Żołnierz go tak przyjął, jak zwykle wojskowi biuralistów przyjmują, nie tając mu pewnego rodzaju lekceważenia.
— A waćpan tu jeszcze?
— Tak jest, panie generale, przyszedłem mu dać znać, iż zapewne dni kilka zabawić będę musiał, bo trafiłem na poszlaki pewne, z których będę musiał zdać sprawę.
Generał na niego popatrzał i pokiwał głową.
— Dobry wyżył z waćpana — rzekł, mrucząc — ale i my tu też nosy mamy... To do mnie nie należy... Wąchaj sobie waćpan i... kłaniam się! — głośniej dodał, drzwi wskazując — kłaniam się.
Stąd poszedł Szwajcar do Beguelina, który go przyjął z niezmiernym respektem, wiedząc już, że ma do czynienia z jednym z sekretarzy króla. Beguelin wobec władz wojskowych zmalał był i smutną miał postać. Sery stały zamknięte i nie wydawał się z nimi, aby ich w rekwizycję nie wzięto. Posadził gościa na czarnej kanapce i na wojnę wogóle uskarżać się zaczął.
— Niewygodne położenie — rzekł, skrobiąc się w głowę. — Austrjacy gotowi bombardować, a bomby nie pytają, gdzie który radca mieszka... Uchowaj Boże wezmą Drezno... nasz król będzie niechybnie odbierał i spali.
Podniósł ręce do góry.
— Do czego te wojny! — mruknął — handel psują, ludzi ginie i spokojności niema...
Beguelin był tego zdania, że należało lepiej zły pokój zawrzeć, niż najszczęśliwszą wojnę przedłużać.
Zabawiwszy trochę czasu, Simonis wrócił do zamku, ale do baronówny dostąpić nie mógł. Spotkał Brühlową, która go na krok nie puszczała. Narady były ciągłe, we dnie i wieczorami.
Baronówna też niebardzo narzucała się Szwajcarowi i oboje znaleźli się daleko więcej obcemi, niż byli. Kilka dni upłynęło, nim Simonis pochwycił sposobność rozmówienia się z Pepitą.
— Jestem bardzo nieszczęśliwy — rzekł do niej — bo choć tu już od dni kilku siedzę, zbliżyć się do pani mi nie wolno.
— Czy moja w tem wina? — spytała Pepita — mów pan otwarcie.
Simonis trochę się zmieszał.
— Ja prawdziwie nie wiem, z mojej strony ja także winy nie czuję.
— Może przeznaczenie? — odezwała się baronówna.
Szwajcar milczał.
— Niepodobna, ażebym ja was szukała — ciągnęło dalej dziewczę coraz śmielej — tego po mnie wymagać nie możecie a bądźcie szczerzy; czy wam z tem bardzo źle, ja nie wiem.
— Pani wątpi?
— Nie, ja jestem pewna, że zbyt za mną nie tęsknicie. Proszę was, nie zmuszając się do żadnych czułości sztucznych. Ja w razie potrzeby słowa dotrzymam, niepotrzebujecie się silić na zakochanie we mnie.
Mówiła to tak chłodno, bez żadnego gniewu, bez zazdrości, iż Simonis uczuł się dotkniętym.
— Widzę, żem zupełnie łaski u pani stracił — szepnął.
— Bądź pan spokojny — dodała Pepita — spełnij tylko, coś przyrzekł, bądź nam wiernym, a na moje słowo rachować możesz.
To mówiąc, jak gdyby rozmowy przedłużać nie chciała, odeszła. W chwilę potem Brühlowa zabrała go z sobą dla narady z generałem Spörken.
Przybycie Simonisa było jakby bodźcem do coraz bardziej gorączkowej czynności. Codzień coś nowego było na stole, a rozprawy o każdym kroku zabierały godziny. Tego dnia znowu odebrano wiadomość, iż ułożone porwanie i wydanie generałowi Bour króla pruskiego udać się w żaden sposób nie mogło.
Brühlowa była gniewna.
Chodziła po pokoju, nie kryjąc swojego oburzenia i narzekając na niedołęstwo wszystkich, co tyle kosztowali, a nic zrobić nie mogli.
— Należy natychmiast wyprawić do Glasaua — dodała — ostatniego użyć środka.., zmusić go, aby nie zwlekał... Waćpan napiszesz zaraz do niego, a generał wyśle pismo przez zaufanego człowieka.
Simonis się zawahał, ale nie cierpiąca sprzeciwiania się najmniejszego kobieta tupnęła nogą i wskazała mu miejsce przy stole.
— Ja to biorę na moje sumienie, na odpowiedzialność moją; czasu dosyć zmarnowano... niech Glasau spełni, co przyrzekł... Nie słucham nic... poślijcie mu, co zechce... ja oddam, co mam... Zapłacimy mu ile każe...
Zmuszony do pisania, przelękły szwajcar usiadł. Nie było sposobu się oprzeć; spojrzał kilka razy na hrabinę; nie dała mu mówić. Powtarzała ciągle:
— Ja to biorę na moje sumienie.
Simonis napisał, co mu kazano. Obwinięto papierem tym rulon dukatów. Spörken go opieczętował i wyszedł. Maks wstawał blady od stołu.
— Pani mi daruje — rzekł cicho — jakkolwiek Glasauowi udać się może...
— Musi! — przerwała hrabina.
— Lecz gdyby coś niespodzianego zdradziło...
— To nie może być.
— Jednakże — wtrącił Simonis — ja nie wiem, czy w takim razie potrzeba, żebym i ja padł ofiarą?
— Waćpan? — przerwała, za rękę go chwytając, hrabina — waćpan! nigdy w świecie! Jesteś mi potrzebny. Ja losu jego się podejmuję. Baronównę możesz odstąpić komu chcesz, waćpan nie potrzebujesz jej, ja zapewnię jego przyszłość.
Skłonił się Simonis i dosyć poufale spytał cicho:
— Lecz jeśli tak jest, czy nie lepiej, abym, czekając na wypadek, skrył się? Jeżeli Glasau chybi...
— Glasau chybić nie może! — z gniewem w oczach i głosie odparła Brühlowa — niecierpliwisz mnie!
Dopiero ochłonąwszy, rzekła, rękę mu kładąc na ramieniu:
— Tak jest, Simonis, na tym obrzydliwym świecie możliwe wszystko; skryj się. Masz jakieś przeczucie. Ja straciłam wszelkie: gdy przeczuwam dobro, przychodzi zło, a gdy się zła spodziewam, ona jedno nie zawodzi. Tak, skryj się — dodała głosem drzącym — ja potrzebuję cię...
Głowę otuliwszy dłoniami, przeszła się kilka razy po pokoju milcząca i zamyślona. Widać było, że myśl o zemście, o sprawie królowej, o kraju, ustąpiła bliższej jakiejś o własnych losach.
Zwróciła się do Simonisa.
— Waćpan powinieneś stanowczo zerwać z baronówną — rzekła — ona go nie kocha, to są więzy. Ja tego nie chcę. Baronówna! — dodała — baronówna nie ma więcej nad kawałek ziemi w górach i pusty zamek. To wszystko niewiele warte. Mój mąż wyrobi wam dar od króla znaczniejszy, ja potrafię mu uzyskać posadę. Ta wojna wiecznie trwać nie może; a jeśli Glasau... Ale nie chcę ani mówić o tem, ani rachować. Choćby Glasau chybił, są inne środki... Tak, tak — zawołała, coraz się rozgorączkowując — choćby się sto razy nie powiodło, choćby się wszyscy ulękli i cofnęli, ja nigdy! nigdy! Moja miłość i nienawiść nie kończą się, mogę usnąć, ale się budzę jutro rzeźwiejszą jeszcze. Chybabym umarła.
Przeszła się tak kilka razy po izbie i uspokoiła nareszcie; przystąpiła do Simonisa, zdejmując soliter z palca i, trzymając go w ręku, rzekła po cichu:
— Ten pierścień dawno miałam od króla, daję go wam na znak, że spełnię, com przyrzekła. Zerwij z baronówną, ja się dzielić z nikim nie mogę.
Simonis całował jej rękę blady, gdy generał i Pepita weszli i przerwali tę scenę. Brühlowa, zapewne chcąc ułatwić to zerwanie, którego się domagała, natychmiast wysunęła się z generałem do drugiego pokoju, oczyma nakazując Simonisowi, aby spełnił jej rozkaz.
Baronówna, wchodząc do pokoju, choć nie postrzegła może oddawania pierścienia, mogła się domyślić poufałego zbliżenia się z postawy hrabiny i pomieszania Simonisa, który zbyt spiesznie, spostrzegłszy ją, cofnął się. Nadto wiele wiedziała i słyszała z życia ówczesnego piękna Pepita, aby się jego tajemnic domyślić nie mogła; życie hrabiny było jej znane dobrze. Miłość własna ucierpiała może w pierwszej chwili, lecz po rozmyśle uspokoiła się łatwo. Chłodna więc i na pozór zupełnie obojętna znalazła się na przeciw Simonisa, witającego ją z nadskakującą grzecznością.
Spojrzała mu w oczy z takim wyrazem wszechwiedzy i spokoju, że Maks się trochę zmieszał, czując odgadniętym.
— Może przeszkodziłam — odezwała się.
— Nie, wszystko skończone — odparł Maks.
— Spodziewam się, że szczęśliwie — dodała, spoglądając na pierścień, który Simonis ukryć zapomniał.
Nie odpowiadając na to, spuścił oczy.
— Tak jest, tak — rzekł — ale kiedyż można być pewnym, że to, co się wydaje szczęśliwem, rzeczywiście się powiedzie.
— Masz pan wielką słuszność, jest to prawda, która w całem życiu zastosować się daje. Nie jesteśmy nigdy niczego pewni.
— Niestety! — westchnął Maks.
Pepita spojrzała na niego i rozśmiała się.
— Cóż dalej? — zapytała.
— Najsmutniejsze to — odpowiedział Simonis — że ja zapewne będę zmuszony przez czas jakiś się ukrywać i że nie będę miał szczęścia widywać pani.
— Ale czyż to się mogło szczęściem nazywać? — odezwała się baronówna. — Mnie się zdaje, że to kłopot niepotrzebny. Ja się wcale nie łudzę.
— To ja powinienbym z tych słów pani, a podobno i z wielu innych — podchwycił szwajcar — wnieść, że nie powinienem się łudzić. Nie mam u niej łaski.
— Ale masz pan moje słowo — rzekła zimna Pepita — to dosyć.
— Jeśli nie mam i muszę się wyrzec serca?... — dodał Simonis.
— Któż może mówić o sercu — rozśmiała się baronówna. — Gdybym chciała dać je, nie mogę; bo serce nie daje się, ale zdobywa...
— A ja nie umiałem, nieprawdaż? — zapytał Simonis.
Pepita zamilkła.
— Musi to być panu obojętnem.
— Przepraszam panią — rzekł Maks — gdybym się miał wyrzec serca, wyrzekłbym się ręki.
Zdziwioną trochę zdawała się baronówna.
— Za pozwoleniem — odezwała się — czy to wyrzeczenie się miałoby za sobą pociągnąć i odstępstwo od naszej sprawy? mów pan otwarcie...
— Tej sprawy już ja odstąpić nie mogę — z uśmiechem przykrym dodał Simonis — podpisałbym wyrok na siebie.
Panna Nostitz stała z jakąś niepewnością, obawą i jakby promykiem nadzieji na twarzy.
— Panie de Simonis — rzekła — umiem cenić to, coś mi powiedział, przyjmuję to zrzeczenie się serca i ręki, a co się tyczy majątku...
Maks nie dał jej dokończyć, i skłonił się nisko, zakręcił i rzekł głośno:
— Godzina nagląca, pani daruje...
— Zatem ja jestem wolna? — spytała rękę wyciągając, baronówna z nietajoną radością.
— Najzupełniej — odparł Maks i chwycił za kapelusz do wyjścia.
Usłyszawszy kroki, Brühlowa wyszła na próg drugiego pokoju, zmierzyła oczyma Pepitę i Simonisa i podała mu rękę na pożegnanie. Maks wybiegł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.