I.
Stóp kilkanaście wzdłuż i wszerz stóp kilka,
Niewielki przestwór, a jednak tak wielki,
Że tutaj życia niknące kropelki
Zdają się morzem, wiekiem jedna chwilka.
Mówią, że dusza ma skrzydła motylka:
O, tam nad kwiatek umie wzlecieć wszelki,
Lecz tu żelazne, widać, dźwiga belki,
Chociaż ten ciężar byłby tam, jak szpilka.
Tak! tu zachodzą dziwne pojęć zmiany:
Bez końca tutaj, co tam krótkiem głoszą;
Tutaj bolesnem, co tam włóż na rany.
Wszak tutaj nawet słoneczne promienie,
Co tam radują i co tam podnoszą,
Smucą i gnębią, bo tutaj — więzienie.
II.
Daremnie szukam chwili wypoczynku,
Choć mi go daje nieproszona warta:
Jakowaś furya miota mną zażarta,
Że cały ginę w strasznym pojedynku.
Daremnie wołam: »Przestań ty, co rynku
Język zjadliwy i co gon masz charta!«
Oto pierś moja na dwoje rozdarta,
Duch do zwykłego nie wraca ordynku.
Natomiast rwie się, cały wsłuchan w głosy,
Co stamtąd płyną, przeszywając mury:
»Oto jest miejsce, co w zbrodniarzy płodne!«
I ty zbrodniarzem, choć każesz do góry
Powyżej zbrodni wzlatywać w niebiosy?
Jedno i drugie w świecie karygodne.
III.
Niedawnom przeszedł te więzienne progi,
A już i serce jest jakby więzieniem!
Niedawno celi męczę się półcieniem,
A już i duch mój jest jak pomrok srogi.
Stąpam po wosku, a myślę, że drogi
Jakieś skaliste ranią mnie krzemieniem;
Siadam, niezwykłem połaman zmęczeniem:
Otom wypoczął i — chwieją się nogi.
Słaby, kto w wytrwań blask i moc nie wierzy!
A ci boleści wielcy bohaterzy,
Co całe życie, bez plam i bez winy,
Zakuli w więzy żelaznych pancerzy?
Wy macie słuszność i — wielbię ich czyny,
Lecz ci — ze stali, a jam tylko z gliny.
IV.
Nieraz z zadumy budzi mnie śmiech pusty,
Co źródło znalazł w mojej własnej duszy;
Snać zapomniała łoża swych katuszy,
W które ją losów wcisnęli Prokrusty.
Śmieję się sercem i całemi usty,
Śmieję się okiem, że za mną w tej głuszy —
Tak mi się zdaje — każdy przedmiot ruszy,
Choć martwy, śmiechu niezwykłe upusty...
Myślę, że, wielki, z obłudnych praw świata
I z tych się śmieję, co na jego roli
Znoszą ich jarzmo, robocze bydlęta,
Że dziś tem głośne szyderstwo pomiata,
Co wczoraj wzgardy kryła cisza święta,
A ja się śmieję tylko — z swej niedoli...
V.
O złote blaski! o blaski słoneczne!
Co jako miecze, lecz bez krwawej zmazy,
Ludzkiemu sercu zadajecie razy,
I do mnie dzisiaj schodzicie, odwieczne.
Jesteście wolne! jesteście bezpieczne:
Nie powstrzymają was żadne rozkazy,
Ni pręt żelazny, ani ludzie płazy;
Lecz dla mnie miecze wasze obosieczne.
Ich ostrze, czuję, przecina opoki,
Pod które serca skryły się źródliska:
Na chwilę biją z nich rozkoszy rzeki.
Ale w ślad za nią czarnymi potoki
Boleść-tęsknota z wspólnych krynic tryska,
I zdaje mi się, że tak tryska — wieki...
VI.
Nim słońce wzejdzie, nim się dzień rozpali,
Budzę się ze snu i pytam: »Gdzie jestem?«
A oto słoma mówi swym szelestem,
Chrzęszcząc podemną: »Tak! od słońca w dali!«
Spojrzę ku kracie, a na świtów fali
Zdaje się ziemię krwawym zlewać chrzestem
Dzień powstający i ręki swej gestem
Sięga mi w duszę, co na zmrok się żali.
Co? więc to przebłysk nadziei? zaiste!
Zmrok nie jest wieczny, a jasność swobody
Większa, gdyś przeszedł głębie zmroków mgliste.
Lecz czyż koniecznie przez boleści miecze
I kaźń przechodzić na weselne gody?...
O smutne losy! — o losy człowiecze!...
VII.
Mówili ludzie: »Słuchaj! bądź rozumny;
My przyjaciele, dobra nasza rada;
Przeciwko prądom płynąć nie wypada,
Chybaś zbyt głupi, albo nazbyt dumny.
Nie szukaj szczęścia tam, gdzie motłoch tłumny
Odsłania piersi i o sercu gada;
Głowa niech liczy, a ręka niech składa —
Pełne kieszenie to szczęścia kolumny«.
Byłem posłuszny, ale dwie potęgi
Władną nad nami: pełen dobrych chęci,
Ledwie pochwycę szorstką dłoń Rozumu,
Zbliży się strojne łagodnemi wstęgi
Dziewczę, Uczucie, i głosem, do szumu
Liści podobnym, aż tu mnie przynęci.
VIII.
Cyt... ta melodya!... tak, to pieśń żałoby:
Widać, za miasto wiozą nieboszczyka...
Człowiek do takich pochodów przywyka,
Tu jednak dziwne rodzą dreszcze groby.
Rzecz niepojęta, pewnie znak choroby:
Dźwięk, jak ów promień, i do celi wnika,
Lecz chociaż uszy ma ręka zamyka,
By zamknąć serce, gdzież znajdę sposoby?
Przebrzmiał dla ucha, rośnie w serca głębi,
A nawet kształty przybiera pochwytne:
Rozparł się w wnętrzu, lecz ciałem, co ziębi.
A teraz dzieło straszne podejmuje,
Całe me wnętrze, dotąd życiem szczytne,
Zmienia w mogiłę, co — myśli i czuje.
IX.
Codziennie słyszę, rano i wieczorem,
W modlitwie wspólnej łączą się więźniowie:
Naprzód ksiądz roni słowo im po słowie,
Ale ich serca czyż stoją otworem?
A potem głosów ćwiczonych doborem —
I tej nauki są tutaj maestrowie —
Podnoszą śpiewy... Ale któż mi powie,
Że i ich dusze płyną pieśni wzorem?
Nieraz do szpary gdy nadstawiam ucha,
Mniemam, że płazem wije im się z wnętrza
Pieśń, zamiast wzlatać na promieniach ducha —
Że słyszę szepty: »A gdzież ty, o Boże?!...«
Może ich dusza nad serce me świętsza,
Może to syk jest mój własny... A! może!...
X.
Religia łączy, bo stąd jej nazwisko;
Więc, gdy się porwie rzeczy ludzkich przędza,
Trzeba naprawić i — wołają księdza,
Niechaj połata stargane siecisko.
I ksiądz z kropidłem w pogotowiu blizko;
Wodą święconą złe duchy wypędza,
I gdzie golizną świeci ludzka nędza,
By się zakryła, śmiga słów biczysko.
Tak od początku trwa ta procedura,
Tylko się komża i kropidło zmienia,
A w ludzkiej siatce zawsze jeszcze dziura;
Tak od początku kwitną egzorcyzmy,
A świat podobien zawsze do więzienia,
Mimo słów gromkich, mimo świętej chrzyzmy.
XI.
Nim Jahwe zasiadł na tronie płomiennym
I nim przeraził biedną ziemię gromem,
Świat bóstw tysiące mieniły swym domem,
Grożąc obłokiem w pioruny brzemiennym.
Tyfon i Szywen uczynili lennym
Ducha ludzkiego, że zbryzgan krwi sromem;
Melkart, Astarte, Aryman, co, złomem
Światła przerażeń, w mroku legł bezdennym.
I człek, gdy klękał ze czcią, czy ze strachem,
W domu, na wzgórzu, czy pod świątyń dachem,
Zwał to religią i treści nie badał;
I zwał religią, gdy, gasząc rumieńce
Wstydu i grozy, na ołtarzu składał
Ciało swych córek, swą nędzę, swe jeńce...
XII.
Więc gwałt i bezwstyd nigdy nie oniemią?
A więc wiecznymi są tej ludzkiej chłosty
Krwawe żywioły, co wznoszą, jak osty,
Siekące głowy, choć zda się, że drzemią?
Więc niema kwasu, co się piekieł chemią
Sprawiwszy, zrodzi zdrowych sił przyrosty?
I gdzież ta spójnia i gdzież są pomosty
Pomiędzy niebem a pomiędzy ziemią?
Nie wiem... Lecz jedno w serca mego głębi
Leży spokojnie, jak perła ukryta,
Choć dmie wichura, choć się morze kłębi:
Że nigdy świętą nie złączy przyjaźnią
Nieba i ziemi spójnia z prządek zwita,
Które są wojną, policyą i kaźnią.
XIII.
W celi już ciemno... Zmrok za zmrokiem goni
I w kształt czarnego zlewa się obrazu;
Nie zapalono mi dotychczas gazu,
Bo dzień za murem jeszcze światło roni.
Listopadowy deszcz w okienko dzwoni,
Krople po szybie pełzną nakształt płazu
Aż w moją duszę, która snać jest z głazu,
Ale daremnie wyżłobień im broni.
Kropla za kroplą w jej martwość się wjada
Ach! i ożywia znowu byt jej wszystki,
Ale ożywia życiem listopada:
Cała zajęta, by kwiecie i listki
Pozrywać z siebie, być, jak miesiąc, blada,
Co smutku liście na mogiłach składa.
XIV.
Nim tutaj wszedłem, świat ten był ogrodem
I na swych drzewach pełne miał owoce
I szeptał do mnie: »Patrzaj! jak się złocę
W blaskach jesieni, zbogacon jej płodem.«
A teraz, bijąc przejmującym chłodem,
Z jego strzępami wicher się szamoce
I już nie mają sił słoneczne proce,
By zabić wroga jego własnym lodem.
Lecz cóż mi wicher, świat i słabość słońca?
Cóż mi tych wszystkich przemian nagłe spadki,
Gdy sam już sobą nie jestem śród klatki?
Tak mnie zmieniły te pręty i mury
I oczekiwań siła tych bez końca,
Że snać nie czuję już nawet — Natury.
XV.
I po co tęsknić?... Aby ponieść kroki
Między najmitów, tak godnych pogardy,
Co swych języków zatopią oskardy
W serce, że złamią się jego opoki?
Tłum nie oczyszcza, jak górskie potoki,
Które grunt mają przeczysty i twardy.
Bagno!... Im dalej idziesz w środek, hardy,
Tem bardziej grzęźniesz, zbryzgan, w muł głęboki.
Tak!... Lecz i w mule rosną kwiaty — czary,
Że się twa postać rada po nie zgina,
Choć grzęznąć trzeba — rosną nenufary.
I między ludzi dusza sobie ściele
Drogę tęsknoty, tam, gdzie przyjaciele,
Tam, gdzie cię czeka bratnich serc rodzina.
XVI.
O matko moja! o najdroższa w świecie!
Jakżem ja tobie wyschłe raz ostatni
Całował ręce, zanim do tej matni
Niedobrowolnej miałem pójść, twe dziecię.
Miałaś łzy w oku — czułem, że cię gniecie
Troska o byt mój: jak się uwydatni
Ta przyszłość moja, którą losów szatni
W coraz to głębsze tulą mgieł zamiecie.
O matko moja: wierz mi! niech w przezroczu
Twej chłopskiej duszy — szczerą jest i jasną —
Kłamstw swych nie zechcą odbijać oszczerce.
Nic nie uczynię, abym nie śmiał oczu
Podnieść ku twoim oczom z piersią ciasną —
Ale wiem o tem, ty znasz moje serce!...
XVII.
Zwiastując nagle groźnej zimy przyjście,
Oto dziś, widzę, pierwsze szrony padły,
Drzewa w podwórzu więziennym pobladły,
A jeszcze wczoraj miały świeże liście.
Ramiona słońca, choć błyszczą ogniście,
Wczesnym się chłodem na trawnik pokładły,
Co, jak przed śmierci smutnemi widziadły,
Odwraca od nich swoje skronie-kiście.
I ja po krótkiej przechadzce do celi
Wracam samotnej, ze smutkiem w mem łonie:
Jak na ojczystym wygląda zagonie?
Czy szron przedwczesny nie powarzył ziarna,
Które rzucili pod ziemię, weseli,
I czy stąd dola nie czeka ich czarna!?
XVIII.
O jakbym gragnąłpragnął mieć w tej chwili skrzydła
I pierś olbrzyma i olbrzyma ramię,
Co kruszy więzy i co mury łamie
I rwie praw ludzkich żelazne wędzidła.
O jakbym pragnął pozrywać te sidła
I tak ulecieć ku ojczystej bramie
Świętych przybytków, co szczęścia nie kłamie,
Gdy »Tu jest szczęście« głoszą jej prawidła.
Wszedłbym do środka, wyciągnąłbym ręce
I rzekłbym swoim: »Otom wasz na zawsze,
Choć ziarno rzadsze i choć łzy wciąż krwawsze!
I mękę moją widzę w waszej męce,
W waszej nadziei me losy łaskawsze,
I mego ducha waszym duchem święcę...«
XIX.
Kto nie ukochał swojej własnej ziemi,
Kto na jej ustach sercem nie zawisnął,
O, temu ogień miłości nie błysnął,
Ten i świat dłońmi obejmie zimnemi.
I zawsze dla mnie słowa kłamliwemi,
Z których uczucia potok nie wytrysnął,
Gdy ktoś mi rzecze: »Otom ja przycisnął
Do piersi ludzkość ramiony pełnemi«.
Czyż, aby słodkiej użyczyć tym cieni,
Których znużyła droga uciążliwa,
Pnia nie objęły miłośnie konary?
By się zlać w morze w braterstwie strumieni,
Nie potrzebuje-ż źródła potok jary,
Z którego falą najczystszą wypływa?...
XX.
Na targowisku, gdzie w szyderczej pysze
Schodzą się zewsząd mędrcowie-kramarze,
Aby nicować towar po towarze,
Rzekł raz z nich jeden: »Uszanujcie ciszę!
Jesteście trutnie! błazny i hołysze!
Niczem wasz towar; ja wam inny wskażę,
Co problematu ma wagę, że w żarze
Za łeb się porwą filozofy, słyszę«.
I rzuci w tłumy, pełne zadziwienia:
»Co jest ojczyzna?...« Powstał rejwach srogi,
A potem z śmiechem krzykną: »My nie wiemy!«
Jam nie filozof... Lecz, by serca brogi
I mózg towary wypchali lepszymi,
Rzekłbym tym mędrcom: »Idźcie do więzienia«.
XXI.
Rzekł mi z tych jeden, co pełni ochoty
Trud na swe barki biorą tytaniczny:
»Większym mi wrogiem jest komin fabryczny,
Niźli dziejowych gwałtów setne młoty.
I bardziej maszyn rażą mnie łoskoty
I dźwięk, co płynie z kotłów, metaliczny,
Niśli narodu jęk tysiącjęzyczny,
Gdy na dziejową idzie śmierć heloty«.
Jakież tu pojęć zmieszanie, wy nieba!
I jakie sprzeczne tu uczuć spowicia:
Tam jeszcze życie, chociaż mało chleba,
A tu się w plemię wpijają katusze,
Ażeby, z ciała wyssawszy mu duszę,
Nie pozostawić ni chleba, ni — życia!...
XXII.
Słyszałem dzisiaj gwar i szczęk oręży —
Dziwny mnie poniósł sen na pole bitwy —
I dwa szeregi śród wrogiej gonitwy,
Krzyczące głucho: »A kto z nas zwycięży?«
I była »Ludzkość« hasłem jednych męży;
Drugim: »Ojczyzna! jej nasze modlitwy
I nasze miecze! jej na ostrzu brzytwy
Życie, gdy trzeba!« z krwawej piersi rzęrzy.
Tak pierś z gorączką wieku, co porywa
Wszystkich szlachetnych pod koła miażdżące,
Bracia na bratnie odsłaniają blizny.
Próżno do ciszy zgoda prądów wzywa:
»W imię Ludzkości do dobra Ojczyzny,
W imię Ojczyzny, gdzie Ludzkości słońce!«
XXIII.
A któż mi powie, że ta krew daremną,
Którą wylano u ojczystych szańców?
I któż mi powie, że światło kagańców
Próżno zapalać w noc ludzkości ciemną?
A któż mi weźmie wiarę, co nademną,
Więźniem, lśni boskich promieni wysłańców,
Że tych pozornie przeciwległych krańców
Środki potęgą złączone wzajemną?
Przez pomrok celi patrzę na cud cudów:
Świętej Postaci przywita mnie lice —
Pełne jej kształty o białej nagości...
»Słuchaj« — przemówi — »jestem Szczęście ludów,
A nie z niczegom, lecz moi rodzice
To krew Ojczyzny i światło Ludzkości...«
XXIV.
O samotności, jak sprzeczną twa władza!
Dłoń twa, gdy włożysz ją w wnętrze człowieka,
Albo mu serce namiętnie rozpieka,
Lub rozpalone rzeźwi i ochładza.
I raz mu ducha na szczyty wprowadza,
Które gwar ulic mgłami mu powleka,
To znów go strąca tam, gdzie życie ścieka
Szarymi męty, ach! i przesyt spładza.
A jednak jesteś tylko lustra płytą,
W którem istota, dana ludzkim bytom,
Widzi się bardziej pełną i rozwitą —
Tylko pod skrzydeł twych cichemi pióry
Czujemy bardziej dwojakość Natury,
Co raz pcha na dół, a raz rwie do góry.
XXV.
Odpycham książki zaczernione karty,
Choć towarzyszką była dotąd miłą
I, zdjęty znużeń jakąś rzadką siłą,
Padam w zadumę, o brzeg stołu wsparty.
A wtem się ku mnie przedrze, mimo warty,
Anioł czy Fryne i krew moim żyłom
Rozbudzi, szałem źrenicą opiłą
Zawisłszy na mnie i łonem — Astarty.
Śmieje się w oczy, porywa za szyję,
Gorące wargi w usta moje wciska —
Pije... snać życie wszystko mi wypije...
Lecz wtem złudzenie prysło, tak jak pryska
Promyk, gdy gaśnie w odbiciu dalekiem:
O samotności! jam był — tylko człekiem.
XXVI.
Czylim ją kochał?... Zawiłe pytanie,
Na które jednak odpowiedź nie trudna,
Choć dusza jeszcze w gniew i wyrzut ludna,
Choć jeszcze ropa na niezaschłej ranie.
Jakież ja czułem nerwów rozegranie,
Jakby melodya rozgrała je cudna.
I cały byt mój, zdaje się, ta złudna
Ciągnąć muzyka nigdy nie przestanie.
Usta i oczy, ramiona i piersi
Stają się jednym czarownym hejnałem,
I my gorętsi wciąż i coraz szczersi.
Lecz śród tej pieśni, syconej zachwytem,
Jakieś akordy zadrżą naraz z zgrzytem —
To nasze duchy!... Jam ją kochał — ciałem.
XXVII.
Emancypacya!... O i ja się burzę —
Niesprawiedliwa i mnie rani modła,
Że świat, gdy czerpie rozkosz z swego źrodła
Tym daje krople, tamtym pełne kruże.
I ja tej ciemnej falandze nie służę,
Która kobiecie smutne stawia godła:
»Niech pozostanie tam, gdzie ją przywiodła
Ręka przeznaczeń, leżących w Naturze«Naturze«.
Wierzę, iż łatwo dać jej pojęć zwrotem
Skalpel lekarza, prawodawstw orędzie
I tak ją podnieść na społeczne stolce.
Ale czyż równie łatwym trudem będzie
Podnieść i serce, obryzgane błotem,
W które je wieków przycisnęły kolce?...
XXVIII.
A te anioły, których wdzięk łagodny,
Jak niezmącone źródliska oblicze,
Że w nich swych źrenic widzisz czyste znicze
I swojej duszy czar, z ich czarem zgodny?
Że w ich uścisku jesteś tak pogodny,
A tak głęboki, jak ich tajemnicze
Westchnień szelesty, co, ciszą zwodnicze,
Zdradzają ocean, w drogie perły płodny?
Tak!... I ocean, choć go ręka burzy
Do dna poruszy, w męty się nie zmieni:
Ale jak nikłą ilość oceanów?
A ileż ścieków, a ileż kałuży,
Które bryzgają, chociaż bez orkanów,
Za lada wiewem, i gdzie gad się pleni?...
XXIX.
Poza mą celą, wewnątrz kurytarza,
Słyszę co rano głośne kajdan brzęki
I głuche kroki po plecionce miękkiej —
To na »powietrze« prowadzą zbrodniarza.
I tak mnie dziwnie ten moment przeraża,
Że mnie snać palą jego sine męki,
Że czuję więzy wokół własnej ręki,
A to fantomy, które — litość stwarza.
Oto używa nad grobu otworem —
Zapadł już wyrok: gardłem winy płaci —
Powietrza jeszcze, eliksiru życia...
O! jakże straszni są ci ludzie-kaci!
Nim przetną życie swoich praw toporem,
Dają słodycze jego do wypicia.
XXX.
Co dzień spotykam śród zwykłej przechadzki,
Lub powracając w uścisk celi-jędzy,
Co ci swe wdzięki daje — bez pieniędzy,
Więźniów, czyszczących sprzęty lub posadzki.
I codzień szukam — człek to wyrób tkacki —,
Ile w nich włókien, zwitych z serca nędzy,
A ile drogiej, jedwabnistej przędzy,
Lecz którą splamił ten świat świętokradzki.
I zbyt mi często mówią swemi oczy,
W których drżą długie znużenia godziny —
Widać, ich dusze straszny ciężar tłoczy:
»Że się nam siły w tej matni tak prężą,
Nie w naszych sercach, lecz w tych szukaj winy,
Co kują prawa i co niemi więżą...«
XXXI.
Co to jest prawo?... Rzym, gdy cudze kłosy
W snop swego jarzma wiązał ręką krwawą,
Rzucał nad światem gardzielą chropawą
Krzyk: »U mnie prawo, a ma ostrze kosy!«
Arbuez, niecąc płomieniste stosy,
Szeptał pokornie: »Wierny-m Boga prawom!«
Fabrykant, brzuch swój karmiąc głodnych strawą,
Dyszy: »Mam prawo, dały mi je losy!«
Co to jest prawo? jakaż jego władza?
I jakiż owoc jego płód wylęga? —
Nieraz wypełniam tem pytaniem celę...
To serc i duchów złączonych potęga,
Która oświeca, żywi, wyswobadza,
Co rodzi ludziom i ludom wesele...
XXXII.
O ty wolności, której fale płyną
Z jednego źródła, ze serca człowieka,
I tak, jak w basen swój kaskada ścieka,
Znowu wracają, znów w tem sercu giną —
O ty wolności, co rozpraszasz siną
Ciemnoty chmurę, gdy nam świat powleka,
Której głód obcy, krwi nieznaną rzeka, —
Tyś prawa-szczęścia matką i dzieciną...
Tak! emanacyi i absorbcyi w tobie
W prawdę się cudna hipoteza zmienia
I jasno płonie ponad ziemskim cieniem:
Rodzisz się w duszy, chodzącej żałobie;
Wracasz do duszy z potęgą promienia —
Tam jesteś żądzą, tu jesteś spełnieniem.
XXXIII.
A rewolucya?... Ten chrzcin obrzęd krwawy
Odradzającej się ludzkości?... Huki
Mu towarzyszą, gdy się łamią łuki,
Gdy jej kościoła trzęsą się podstawy.
Pochód, co, blaskiem pochodni jaskrawy,
Depce siew, pali, rwie karty nauki,
Myśl, uwięzioną w głazie, rąbie w sztuki
I hańbą zwie, co było życiem sławy?
Wiem — i to smutkiem wypełnia mą duszę —,
Że trzeba nieraz przejść lekarstw katusze,
Wiem, że w chirurgii nieraz nóż potrzebny.
A jednak... jednak chciałbym, aby śpiewu
Miała potęgę, co rwie nas, podniebny,
Ta rewolucya, ta — bez krwi rozlewu...
XXXIV.
Zamiatam celę — zwykła to robota,
Zwykłe to więźnia każdego zajęcie,
Nim pierwszy zalśni brzask na firmamencie,
Nim ponad ziemią wstanie zorza złota.
Pomywam statki, ostatni helota,
A dnia mnie takie nie gnębi poczęcie,
Tylko mną dziwne owłada zaklęcie:
Bolesna rozkosz, rozkoszna tęsknota.
I nieraz z ręki szczotka mi wypada,
Nieraz płat rzucam i cynowy dzbanek,
Oczy w zmrok wciskam, »co to?« warga szepce.
A niby głosem tysiąca niebianek
Każda mi ściana, każdy kąt powiada:
»Poezya! anioł w pomroków kolebce...«
XXXV.
Gdzież się twa postać święta nie przeciska!
Raz, by zapalać uciechy rumieńce,
To znów, by składać na mogiłach wieńce,
Gdzie żal i smętek perłą rosy błyska.
Z twej czary złotej żar i chłód wytryska;
Orzeźwiasz starce, rozgrzewasz młodzieńce,
Całujesz usty łagodnemi jeńce:
Ty jesteś wszędzie, gdzie grób i kołyska.
Lecz ponad wszystkich szczęśliw i bogaty,
Bo w sobie chowa całe skarbów światy,
Kogo kapłanem czynisz swej świątyni;
Kto swą i innych boleść i podnietę
Przybiera w kształty, kogo twój, mistrzyni,
Gorący uścisk przemienił w poetę...
XXXVI.
Nieraz, gdy padam w objęcia zadumy,
Na czarodziejskiej, czuję, jestem łące
I olśniewają mnie tu barw tysiące
I wraz kołyszą przetysiączne szumy.
To znowu kształtów witają mnie tłumy,
Chwytam ich rysy, ich muskuły drżące;
To jakieś widzę źródliska, wabiące
Jasną swą głębią spragnione rozumy.
I tak mnie zjawisk tych przywabia morze,
Że cała dusza w tych nurtach skąpana,
A tak mi lubo, tak rzeźwo, gdy — tworzę...
Czuję: muzyka i pędzel malarza
Narzędziem piewcy i rylec rzeźbiarza,
Myśl filozofa i słowo kapłana.
XXXVII.
Sen dziś niezwykły miałem, sen głęboki:
Zdawało mi się, słuchajcie! że — słyszę —
Jakieś szelesty przerywają ciszę,
Jakieś przebłyski — widzę — tną pomroki.
I szum się wzmaga... Tak jęczą potoki,
Gdy je odedna burza rozkołysze;
Tak grzmią pioruny w niweczącej pysze,
Tak drżą, tak rwią się olbrzymy-opoki.
I ja drżę cały, a śnię... szarpią kleszcze,
Skrzące się ogniem gromu: ja śnię jeszcze...
Śnię i nie zbudzą mnie jęki złowieszcze.
I widzę cienie... opadną mnie dreszcze,
Ja śnię... snać snem się tym straszliwym pieszczę,
Snać sam z lubością jęczę, drżę, szeleszczę...
XXXVIII.
Śnię... I pełniejsze coraz snu kontury,
Co w słodkiej grozy zakuł mnie kajdany —
To gór kaukazkich tak się trzęsą ściany,
To Jowiszowych gromów odblask bury.
To płód tytanów ognisto-ponury
Ku niebu rzuca krew stężałą z rany;
To okeanid żal i jęk rozlany
Przeszywa smutną melodyą chmury.
Tak! ja go widzę: Rozkrzyżowan leży,
Skuty łańcuchem ze skalnymi złomy,
Żyły krwią naszły, a ta twarz jak blada!
Patrzajcie! Oto, boleścią ruchomy,
Pięść swą ściśniętą w stronę sępa mierzy,
Co mu wątrobę, rdzeń życia, wyjada...
XXXIX.
Śnię; a sen wzrasta, a z nim dusza rośnie,
W Prometejowe przelewa się głosy
I z nimi razem rwie na szmat niebiosy,
Podwala Zewsa tron i grzmi rozgłośnie:
»Ty, co na żar mój patrzałeś zazdrośnie,
Krwaweś siał ziarno i sam zbierzesz kłosy;
Mym i twym władcą są odwieczne losy:
Oto zwyciężam, a ty kończysz sprośnie!...«
A wtem się zbudzę... Snać bez życia treści,
Jak gdybym przeszedł tytana boleści,
Jakby zwycięstwo wzięło wszystkie siły.
O ty, co cierpisz! co w krwawej żałobie
Walcząc, ludzkości, wyprężasz swe żyły,
Ja, cały w tobie, śniłem tak o tobie!...