<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

— Otwórzcie! Co to jest? Coście tam narobili? — wołał Józio, dobijając się późno w nocy do mieszkania chłopców w starym dworze.
Za drzwiami w dalszym ciągu panowała złowroga cisza.
— Zaraz otwierajcie, smarkule!
Potrząsnął klamką i uderzył w drzwi butem, aż szyby zadrżały w zmurszałych oknach.
— Józiu!... Józieczku!... Zaraz... natychmiast... Nie gniewaj się... Stał się mały wypadek... — ozwał się nagle proszący głos przez dziurkę od klucza.
Józio przestał dobijać się i poprawił niespokojnie okulary.
— Dlaczego nie otwieracie? Co za tajemnica?
Nareszcie drzwi uchyliły się i z ciemnej szpary wysunęła się głowa Antosia.
— Dobrze, że masz światło, bo u nas świeca zgasła i nie możemy znaleźć zapałek.
— Ale co się stało? Gadajcie zaraz!
— Opowiemy, opowiemy! Uspokój się! Nikt nie zabity...
— Nikt nie zabity?... Co ty pleciesz? Puszczaj natychmiast!
Wszedł gwałtem do pokoju, rozejrzał się i wziął się mimowoli za nos, zasłonił usta — w gęstych kłębach prochowego dymu ledwie migały bezładnie rozrzucone przedmioty; na ziemi siedział Kazio z dłonią na oczach, na łóżku leżał nieruchomo wystraszony Włodzio.
— Kaziu, spojrzyj na mnie, kochanie... Czy mię widzisz?... — wypytywał tymczasem przyjaciela Antoś.
— Widzę... trochę... ale mię bardzo boli! Dawajcie wody...
— Coście, nieszczęśnicy, narobili?... Dawajcie wody...
— Nic takiego! Przecież widzisz, że głupstwo. Zaraz opowiemy ci od początku, ale nie zdradź nas! Nie zdradzisz, co? Obiecaj, prosimy cię, bardzo cię prosimy... dochowasz tajemnicy?... Co? Chcieliśmy, widzisz, uczcić matkę, zrobić niespodziankę... Włodzio dostał książkę z przepisami... Wyborna, wszystko jest dokładnie wskazane: i wagi i wymiary... Więc, widzisz, według tej książki urządzaliśmy fajerwerki, nawet rakiety zrobiliśmy, świece rzymskie... młynki już mamy... wypróbowane.... doskonałe... Próbujemy za poradą tej książki każdą mieszaninę początkowo w małych ilościach, w małych tuteczkach, w takich modelach... Otóż z rakietami źle nam poszło. Masa okazała się zbyt słabą, trzeba było dodać tartego prochu. Więc Kazio zaczął rozcierać w moździerzu... Zapomnieliśmy w pośpiechu zwilżyć... Wtem — wybuch! Zresztą nic szczególnego. Sam widzisz! Przecież, Kaziu, ty już otwierasz oczy? Nieprawdaż? Spostrzegasz światło?... Patrz na mnie...
Kazio, który cały ten czas trzymał twarz zanurzoną w wodzie i bulkał nosem, wypuszczając powietrze, uniósł wgórę czarną od dymu, ociekającą krwawo-rudemi strugami twarz.
— Zdaje się... że... widzę... Coś czerwonego... Ale bardzo mię jeszcze boli...
— Więc zanurz ją, zanurz! To dobrze robi. Ranni zawsze używają wody.
— Wszystkich nas jeszcze wysadzicie kiedy w powietrze... Narobicie pożaru... Nie, tego już darować wam nie mogę! W jaką okropną jaskinię zamieniliście to odświeżone przed waszym przyjazdem mieszkanie? Co to jest?... — oburzał się Józio, oglądając poostrzelane drzwi i ściany, pokiereszowane klamki, poobkruszany piec, pocięte podoknia i odrzwia.
— Próbowaliśmy dziadkową zygmuntówkę... Kazio nie chciał wierzyć, że obetnie klamkę i nie wyszczerbi się... A to — z nowego rewolweru... Doskonale bije... Patrz, jak głęboko weszła w mur kula... Piec to już nie nasza wina, sam się obwalił, kiedyśmy tańczyli...
— A to co?... — spytał Józio, unosząc głowę ku ogromnej dziurze, wybitej w suficie.
— Właśnie... To jest to, co w tej chwili... od moździerza... Mówiłem ci...
— A tłuczek znalazł się aż tutaj... Tak mię grzmotnął, myślałem, że mi nogę przetrącił. Wybuch był, co się zowie — objaśniał powolnie i rzeczowo Włodzio.
— Co tam! Byłeś daleko i nic nie wiesz!... Mnie buchnęło tuż koło ucha... Błysk... huk, myślałem, że się ziemia pode mną rozwarła... że lecę gdzieś w przepaść, tak mną rzuciło... Niesłychana doprawdy przygoda, niesłychana!... Wybuch miny! — rozkoszował się Antoś.
Kazio skromnie milczał, jak przystało na bohatera. Dopiero, gdy podniósł obmytą z sadzy twarz, Józio plasnął w dłonie.
— Mój Boże!... Usta rozcięte, opalone brwi, opalone rzęsy... cała twarz wykropkowana prochem! Szaleńcy! Trzeba zaraz posłać po doktora. A on się śmieje! Patrzcie go! A on się śmieje!
— Nic mi nie będzie... Myśmy zahartowani!
— Co najwyżej być może, że mu zostaną kropki na twarzy, gdyż to nie znika; tatuują przecie w ten sposób, że nacierają ranki prochem. Lecz wtedy będzie mógł nosić przejrzystą maskę... Śliczna rzecz!... Czytałeś Józiu, „Maskę Żelazną“?...
— Warjaci!... — gniewał się Józio. — Nie ustąpię tym razem, powiem stryjence. Dość miałem niepokoju i wyrzutów sumienia, żem pozwąlał wam na te głupie wycieczki i noclegi w lesie... Teraz powiem... Za dużo sobie pozwalacie.
— Józiu, Józieczku, Józiuchnu!... — wołali, opadłszy go wieńcem, ściskając, całując po twarzy i szyi.
— Nie zrobisz tego, nie... Przecież obiecałeś... Nic więcej już nie będziemy urządzać bez narady z tobą! Ale to, co mamy, niech zostanie! Takie ładne... Wszyscy gęby od zdziwienia otworzą, zobaczysz! Chcesz, na dowód zaufania i pewności, że dotrzymamy obietnicy, oddamy ci dobrowolnie butelkę z bawełną strzelniczą, którą chowaliśmy na wszelki wypadek, ale nie mów, prosimy cię...
— Butelkę z bawełną strzelniczą? Szaleńcy! Skończeni szaleńcy! Gdzież ona?
— A nie powiesz?
— Oddajcie natychmiast... Wszystko oddajcie, co macie!
— A nie powiesz?
Józio się zżymał, ale po długich targach ustąpił. Zgodził się zataić przygodę przed panią Ramocką, jeżeli chłopcy pokażą mu pod słowem honoru wszystkie swoje tajemnice i skarby, oraz oddadzą mu na przechowanie to, co on uzna za stosowne zabrać.
Zdumiał się wprost i przeraził mnogością i rozmaitością narzędzi zniszczenia, jakie mu przedstawili. Oprócz butelki z pyroksyliną i kawałka dynamitu, był tam zapał do granatu, rozmaitego rodzaju lonty, zapas gliceryny, oraz mocnego kwasu siarczanego i azotowego.
— Poco wam to wszystko?
— Do fabrykacji nitrogliceryny.
Załamał ręce, ale już nic nie mówił z obawy, że spłoszy ich zaufanie.
— A tutaj opjum! A tu straszna trucizna amerykańska — kurrara, do zatruwania sztyletów i strzał... Dość małego zakłucia, aby człowiek zdrętwiał na wieki... Nie wyjmuj z pochwy tego kindżału — on z Kaukazu i już zatruty!
Dumni z jego przerażenia, wyciągali przedmioty to z za pieca, to ze „schówki“ pod podłogą.
— I poco wam to wszystko?...
— Właściwie... na wszelki wypadek... Przyda się... — odpowiedział Antoś z pewnem zakłopotaniem.
— Dobrze, dobrze... Otóż wszystkie te trucizny oraz nitrogliceryny zabieram... Nawet należałoby zabrać i proch, i saletrę, i siarkę, gdyż macie tego za dużo, lecz niech tam... Zostawię wam, jeżeli przyrzekniecie, że nie będziecie już robić żadnych rozcierań, prób... i innych głupstw...
Antoś i Włodzio gorąco protestowali, bronili każdej rzeczy zacięcie. Kazio leżał na pościeli z mokrym ręcznikiem na twarzy i zcicha pojękiwał.
Dopiero po skończonym podziale „skarbów" przypomniano sobie o nim; Antoś pobiegł do nowego dworu po Karpowicza.
Medyk obejrzał uważnie oczy i napuchniętą twarz chłopca.
— Nic mu nie będzie. Oczy całe, ale zapalenie na twarzy. Ranki i sińce potrwają co najmniej tydzień.
— Cóż robić?...
— Nie wiem. Idźcie spać, a jutro pogadamy. Może się da ukryć chłopca tutaj... Stryjenka rzadko tu przychodzi... A zresztą cóż robić: wyda się, to się wyda. Zasłużyliście na to! — dowodził Józio.
— Widzisz, jakiś ty zdrajca! Teraz mówisz co innego! — napadli nań.
W obawie, że mu odbiorą „skarby”, Józio wycofał się z narad, nalegając, by zostawili w spokoju rannego i sami co rychlej położyli się spać.
Chłopcy jednak długo w nocy naradzali się, co robić.
— Minęły piękne dni Aranjuezu! — wzdychał Antoś. — Przeniosą nas do nowego dworu. Najgorzej, że matka się zmartwi. A właściwie głupstwo, drobiazg, i to się więcej nie powtórzy, gdyż teraz mamy więcej doświadczenia.
Usnęli mocno stroskani, ale mimo to obudzili się dość późno. Kazio jedynie źle spał w nocy, budził się i jęczał przez sen, a nazajutrz okazało się, że twarz mu obrzękła, jak dynia, że nie był w stanie wcale otworzyć zaognionych i napuchniętych powiek.
— Wszystko w łeb wzięło! Na nic cała nasza praca... — rozpaczał Antoś.
— O, nie! Dlaczego? Wy mię ukryjecie, a sami rzecz dalej prowadźcie... — upierał się Kazio.
— Możnaby go wywieźć do Witowa, co? Ale tam ta osa Jasiowa zaraz go1 wywęszy i narobi wrzasku... — rozważał cichym basem Włodzio.
— Bez kobiet nic nie zrobimy... Tu potrzebne kobiety do tej tajemnicy — postanowił Antoś.
Wtajemniczono panny. Zosia rozgniewała się bardzo na brata, lecz Cesia wzięła chłopców w obronę i podsunęła im myśl, żeby ukryli Kazia na strychu w ciemnym lamusiku obok pokoju panien, a we dworze rozpuścili wieść, że wyjechał z Włodziem do Witowa.
Plan podobał się wszystkim. W czasie obiadu przeprowadzono Kazia na górę tylnym wejściem i umieszczono w lamusiku.
— Ale nie mówcie Izydzie! — prosił Kazio.
— Dlaczego?
— Bo nie chcę, żeby tu przychodził, nie lubię.
— Dobrze, dobrze. Nie powiemy. Tylko sam nie ruszaj się, nie kaszlaj, nie kichaj...
Pierwsza przybiegła Cesia.
— Mój ty męczenniku, męczenniku!
— Panno Cesiu, bardzo proszę!... Niech pani nie żartuje, bo ja zaraz zerwę te wszystkie opatrunki i pójdę sobie... — oburzał się Kazio.
— Cóżto?
Gdyby nie to, że pani Ramocka może się bardzo martwić, nigdybym nie zgodził się na te cackania...
— Dobrze, mogę wcale nie przychodzić! — obraziła się Cesia.
— Co? Już się kłócicie? Mało panu, żeś nas w powietrze chciał wysadzić, jeszcze obecnie nie słuchasz? — wmieszała się Zosia, która nadeszła w czasie sporu. — Proszę mi zaraz zachować się spokojnie!
Kazio umilkł zmieszany. Dziewczyna pochyliła się nad nim i zręcznie zaczęła zmieniać okłady. Jej bliskość, którą odczuwał z miłego zapachu i ciepła, pieszczotliwe dotknięcie jej palców, szelest sukni podziałały na chłopaka, jak mocny trunek. Słodki zawrót zamącił mu zmysły; zapragnął schwycić jej ręce, przytulić do ust, upaść do nóg, jak bóstwu... Ale wstyd i przerażenie skuły mu członki. Nie ruszył się, nie wydał głosu, nawet jej nie podziękował. Dopiero gdy wyszła, gdy cicho stuknęły drzwi i srebrne, dźwięczne głosy śmiejących się dziewcząt umilkły na schodach, wtulił twarz w poduszki i zapłakał rzewnemi łzami.
Ze starszych wtajemniczono w „sprawę wybuchu“ jedynie Rwęckiego. Miał on podtrzymać legendę pobytu Kazia w Witowie.
— Zresztą jeden Rwęcki coś wart wśród tych drągali... — dowodził Antoś.
Rwęcki nawet był dopuszczony do „lamusika“, gdzie chętnie przebywał, gwarząc to z Kaziem, to z pannami.
— Prawdziwy rycerz, husarz polski! Będę go bardzo lubił, przysięgam na wszelkie świętości! — rozmyślał Kazio, słysząc, jak dowodził Zosi:
— Nic nie pomogą prelekcje starych i młodych Domańskich. Naród nie może być bez marzeń, bez celów dalekich, pozornie nieraz niedosięgłych...- Praca, praca, praca!... Zapewne, że praca, to rzecz wielka. Ale praca jest powszednim chlebem życia. Musimy co parę pokoleń mieć burzę i to nas ocala... Brud i śmiecie niewoli udusiłyby nas inaczej...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.