Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zagadki |
Wydawca | Ludwik Merzbach |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Ludwik Merzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Zkąd się zachciało słowiańskim tysiącom,
Leźć w te ostatnie swoich dzierżaw kątki,
Wydarte świeżo morzu i Czuchońcom?
Tu grunt nie daje owoców ni chleba,
Wiatry przynoszą tylko śnieg i słoty;
Tu zbyt gorące lub zbyt zimne nieba,
Któż sobie nie przypomni tego opisu nadnewskiéj stolicy, który wyśpiewał Adam, gdy się za żelazną granicę mongolskiego państwa wydostał...? Taką ona pozostała do dziś dnia jeszcze... przybranym w szaty cywilizacyi kradzionéj tatarskim obozem, w którym na kupie leżą arcydzieła sztuki i gnoje barbarzyństwa... Wszystko tu pożyczane, zrabowane, naśladowane, opłacone czyjąś łzą, obmyte krwią czyjąś a uśmiechające się ironią szatańską... kładnącą rękawiczki paryskie do policzkowania azyatyckiego...
Petersburg jeszcze dziś tak wygląda... wielką kadzią, w któréj fermentuje jakaś straszna, nie odgadnięta przyszłość. Gdy w reszcie Europy życie się odsłania, zastyga w formy pewne, wyznacza sobie drogi, wyjawia tajemnice swe całe i dąży do świadomego opanowania, tu wszystko zagadką, nielogicznością, kontrastem niezrozumiałym; znakiem zapytania, hieroglifem... mętem i ciemnością. Dzień wczorajszy nie ręczy za jutro, wczorajszy człowiek nie wie, czém mu dziś być każą, ludzie się mienią, słowa przybierają znaczenia dziwaczne... i jedno tylko odbywa się stale... niszczenie...
Niszczyć jest przeznaczeniem tego tłumu zbitego ze wszystkich pierwiastków wywrotu, żelaznym obuchem tłuc na miazgę co napadnie i w nieforemne prasy ściskać najsprzeczniejsze pierwiastki. Co z tego podścieliska się stworzy... oni sami nie wiedzą? Może ze zgniłych cielsk wylęgną się potwory, co ich pożrą... lub rzucą się na drugich? oni nie wiedzą. Oni mają zadanie bicza Bożego Atylli: niszczyć, zabijać, wywracać, łamać a im chrzęst ruiny głośniejszy, tém rozkoszniéj klaszczą w dłonie. Słyszycie, tam się coś wali?... Patrzcież, pada głowa ostatnia na stós głów... cudny widok. Hurra!! a ku spełnieniu posłannictwa tego dobre im wszystko — groza i uśmiech, podstęp i gwałt, filozofia i poezya nawet... wychowują na to pokolenia i uczą od pieluszek, jak się żywą istotę na pół rozdziera, aby jéj zajrzeć w drgające wnętrzności.
Częstokroć ten, co to czyni, nie winien jest... urodził się takim obuchem z matki co go kołysała piosenką — zabijaj, z ojca, który upiwszy się krwią, wesołego wieczora poślubił ją osmagawszy... W naturze tego minotaura tkwi nakaz — niszczenia. Wszystko téż tu ku temu wykierowane; ich miłość zabija jak nienawiść, ich uścisk dusi jak uderzenie, ich uśmiech truje... i wycieńcza tego, na którego śle dech jadowity...Ale jak zabawy Dahomeyskiego królika, uczty wielkiego narodu choć krwawe, wesołemi, szalonemi być muszą... Zabijanym śmiać się każą... i krzyczeć — Hurra!!
Nic téż wysmukaniéj wytworniejszego nad wnętrze stolicy téj Dantejskiéj mocarstwa przeznaczonego, aby świat stary zdruzgotało. Każdy wynalazek przychodzi się tu pokłonić i każdy jest tu zużytkowany ku właściwemu celowi. Z pokarmu robią tu najumiejętniéj truciznę, z zabawek dziecinnych nasionka złego, ze sztuki nierządnicę zachęcającą do rozpusty, z nabożeństwa obałwanienie, z filozofii uprawnienie siły a z westchnień czystych wyziewy pobudzające namiętności brudne... Kto zliczy, co tu robią i czego tu nie robią... i jak się to nazywa na odwrót naturze... bohaterstwo zbrodnią, pobożność fanatyzmem, cnota szałem, wiara zuchwalstwem, miłość chorobą...
Każdą rzecz obwinięto w papierek złocony, obwiązano wstążeczką różową, i gdy ci podają żmiję, możesz sądzić, że to tylko brylantowa bransoleta...
Ludzie nawet co wczoraj byli katami, jutro mówią o cywilizacyi i cnocie ze słodyczą anielską. Nie rozpoznasz tu oprawcy od dobroczyńcy... duchownego od policyanta, ministra od złodzieja... i nie możesz być pewnym, czy ta, co się zowie żoną, nie jest nieprzyjaciółką...
Trupy w mundurach chodzą w biały dzień po ulicach, a żywych kładną do trumien, gdy się im uprzykrzą... rewolucya knuje się po pałacach, a konserwatyzm chroni po chatach... djabeł podaje święconą wodę, a ksiądz przy spowiedzi romansuje z penitentką... Taki to świat!
Charakterem téj stolicy jest nie mieć żadnego, przybierać wszystkie możliwe i nie módz sobie nadać właściwego. Jest to, jak powiedział Adam, zlepek małpowanych gmachów i życia zmięszanego z ostateczności, z jego przepychów i brudów, zbytków i nędzy... Nad tą kupą śmieci złocistych rozwieszona purpura olbrzymiego państwa pokrywa wszystko.
Nie będąc niczém wydatniéj, ani miastem handlowém, ani stolicą sztuki, ani ogniskiem literatury, ani kierownikiem spółecznego życia, jest Petersburg przecie czémś — wielkiemi koszarami wojskowemi. Chodzi dzień i noc w mundurze, stoi na szyldwachu i odbywa musztry tak dobrze w salonach, jak na placu rewii... Nabożeństwo jest exercerunkiem popów i manewrami pobożnych, pokłony biją się pod komenderówką, raz, dwa, trzy, a kto chybi, idzie na obwach za karę. Pobożni stają w rząd, archiréj główno-komenderujący, pan Bóg chwilowo zastępuje cara, a na ornatach dobrze zasłużonych przyszywają ordery i wstęgi...
Cerkwiom dają się wygowory, duchowni idą czasem w proste sołdaty...
Miłość także odbywa się na komenderówkę, a biada pięknościom co są nieposłuszne. Rózgi mogą zastąpić uścisk, a Sybir budoarową kanapkę.
Najpiękniejszy téż porządek panuje w państwie, w którém cnota uparta i buntownicza, knutem dostaje za przeciwienie się harmonii powszechnéj.
Czegóż chcieć więcéj, gdy każdy ma kogoś do policzkowania i gniecenia?
Petersburg był jeszcze cały na daczach.
Dacze są to naśladowane wille, okrążające stolicę, w których co za przyzwoite chce uchodzić, mieszkać latem musi. Dwór i rodzina carska, jeźli nie jedzie za granicę, ma swe imperatorskie dacze, pod klimatem zimnym i ostrym naśladujące Włochy i południową Francyą, z sztucznemi kwiatkami, sztuczną wegetacyą, chowanemi na zimę posągi i fontannami, na rozkaz tryskającemi czasem dla popisu. Nie ma upokorzenia i nieszczęścia dla wysokiego urzędnika nad pozbawienie daczy, nad niemożność jéj najęcia. Kto nie może jéj mieć całéj, ma czwartą część, ma kątek, ma coś ją naśladującego, lub udaje, że jest na daczy, chowając się od znajomych... Jak gdzieindziéj wszyscy obywatele są równi w obliczu prawa, tak tu w obliczu zbytku; ubogim być i przyznawać się do tego, wstyd najbiedniejszemu. Lepiéj jest kraść skarb i oszukiwać klientów niż okazać się ubogim... złodziejstwo będące w obyczaju narodowym przebacza się, nędza, która śmierdzi cnotą jest politycznie nawet podejrzaną.
Każdy ubogi wydaje się niebezpiecznym — każdy zepsuty pożądanym, bo się posługuje wygodnie, gdy cnota twarda zawadza, przekorzy się i zawstydza. Nic téż tu nad cnotę rzadszego i czegoby się mocniéj obawiano.
Skwar letni był okrutny... bo w tych klimatach skrajnych zarówno mróz jak upały dochodzą do miary niezwyczajnéj. Noc już się była rozpoczęła mrokiem, ale jeszcze trwała krótko. Tego dnia wyjątkowo niebo było pogodne, — gorąco nie do zniesienia. Wieczór nadchodzący jeszcze był nie zmniejszył spieki. Na wspaniałym dworcu kolei żelaznéj oczekiwano pociągu z Warszawy. Kilka osób przybyłych z miasta spodziewając się znać krewnych, znajomych, przyjaciół, przechadzało się zaglądając w dal, rychłoli pociąg, którego wyglądali, nadejdzie.
Jak zawsze stał i mały oddział żołnierzy, który także na wagony więźniów oczekiwał; — towar w Moskwie najpospolitszy, bez którego się, zwłaszcza warszawskie cugi nigdy nie obchodzą. Telegrafem dano znać na stacyą, że maszynista był pijany i pociąg z powodu zmiany jego opóźni się nieco.
Po twarzach oczekujących widać było niecierpliwość, ale takie wypadki są nadto zwyczajne tutaj, aby się im zbytecznie dziwiono... Niektórzy panowie poszli się chłodzić do bufetu a sołdaci stali nieruchomi w wyznaczoném im miejscu..
Noc zapadała powoli... latarnie się zapałały po jednéj.. czerwone, zielone, żółte, białe... niecierpliwość rosła.. naostatek od ostatniéj stacyi telegraf zadzwonił, wszyscy rzucili się na peron.. w dali po krótkiém oczekiwaniu dwoje oczu smoka zabłysły.. pociąg leciał..
Słychać było zasapaną parę, turkot ogromnego wozów taboru, przerażające świsty lokomotywy.. wstęga dymu czarnego długa zbladła i rozwiała się w niepostrzeżony prążek szary... pociąg zwolnił biegu... sunął się, stanął...
Do jednych wagonów podeszli oczekujący z uśmiechem, drugie otoczyli żołnierze milcząco i groźno... Środkiem wyciągnął się szereg sołdacki, aby oko ciekawe nie dojrzało więźniów..
Kilka wykrzyków stłumionych tu i owdzie, kilka wesołych uśmiechów, a po za kordonem jęki zagłuszone szczękiem broni... Po nad tém wszystkiém komenderówka wojskowa, na któréj odgłos truchlał każdy.. kilku policyantów szperało podejrzane postacie.. kilku szpiegów udając, że na kogoś czekali, szukali pastwy, bo ludźmi zwykli się byli karmić, a głód dokuczał..
Pragnęli w téj chwili bardzo jakiéj pieczeni z niewinnego choćby baranka, byle tłustéj. Gdyśmy mówili głód, eufemizmem zastąpiliśmy coś dobitniejszego, nie głód im dokuczał, ale rozpusta; chcieli mieć lepsze cygara i ładniejsze ulubienice.. i inną wstążeczkę w pętlicy i na kopercie wysokie urodzenie lub prewoschodytelstwo..
W świetle gazowém, pomiędzy dwoma grupami witających się, ukazała się w téj chwili czarno zupełnie ubrana kobieta, średniego wieku, która wysiadłszy z wagonu drugiéj klasy oglądała się nieśmiało, trwożnie, jak gdyby nie wiedziała co z sobą począć.
Oko jéj zdawało się kogoś szukać na próżno; zawahała się chwilę, potém szła powoli, niosąc w ręku torebkę podróżną i bilet na odebranie pakunku.
Odsłonięty woalik czarny dawał widzieć twarz bladą, piękną niegdyś, smutną, rysów szlachetnych, z głęboko dziś wpadłemi oczyma czarnemi.. Na ustach zaciśniętych malowała się rezygnacya jakaś bolesna, tęskna, przejmująca.. Włos miała gładko przyczesany, bez pretensyi, strój niewykwintny, ale mimo wieku pozostało jéj coś kobiecego, wdzięcznego, młodego, świadczącego, że na duchu była jeszcze młodą i niezłamaną.
O kilka kroków od niéj z cygarem w ustach stał, wpatrując się w wysiadających, bardzo na oko przyzwoicie wyglądający mężczyzna.. Ubranie jego letnie zdradzało najlepszego krawca w stolicy, rękawiczki musiały być od Jouvina... w pętliczce plątały się wstążeczki Anny i Włodzimierza.. Ale był to elegant, w którym tylko skóra pożyczana miała pozór przyzwoity.. przypatrzywszy mu się łatwo było dostrzedz przebranie. Mimo rękawiczek naciągniętych z wielką sztuką, łapy te były stworzone do siekiery i łopaty, mimo lakierowanych butów, ogromne nogi płaskie przypominały pewne rasy murzyńskie, mimo sztuki fryzyerskiéj głowa wyglądała na Tatarzyna oskrobanego nieco ze swemi oczkami małemi, wystającemi policzkami i ogromnemi uszyma białemi.. Ale barki i budowa mogły się starym jenerałowom bardzo podobać. Wyrosły był olbrzymio, silny i choć niezbyt foremny, przecież nie byłby wstydu zrobił za karetą i w przedpokoju. Na nieszczęście, tu on strojem i miną miał widocznie wyższe daleko zadanie, chciał uchodzić za człowieka należącego do wyższego spółeczeństwa.. ale ruchy miał wcale nie pańskie i z pod ubrania eleganta wyglądał prostak niepewien siebie. Oczy jego zwracały się ze szczególną bacznością na wysiadających, jak gdyby pastwy szukały, a nie znalazłszy jéj, zatrzymały się na czarno ubranéj niewieście... Ta postępowała zwolna rozpatrując się... Mężczyzna pomyślał, zdawał się naradzać z sobą i z ukosa, powoli, niby przypadkiem, zmierzać ku podróżnéj zaczął.
Przy wyjściu z peronu ściśnięci znaleźli się obok siebie ełegant i obca niewiasta. Pierwszy ów jegomość przemówił złą francuszczyzną, uskarżając się na ścisk niezmierny, od którego grzecznie starał się nieznajomą osłonić. Ale ani odpowiedzi ani podziękowania nie otrzymał z razu.
Nie zniechęciło go to wszakże od posługi dla podróżnéj, tém dziwniejszéj, iż ani młodą, ani już piękną nazwać się nie mogła, a na bardzo majętną nie wyglądała. Była to więc z jego strony wprost rycerska tylko galanterya.. czy niezrozumiała jakaś rachuba. Szedł bowiem wciąż, osłaniając sobą czarną panią, torując jéj drogę, opiekując się nie proszony i — nie dziękowany.
A przyszła chwila, w któréj nieznajoma w istocie zapotrzebowała pomocy, nie umiejąc się zoryentować, zakłopotana pakunkiem, powozem i widocznie przestraszona tym otaczającym ją tłumem obcym, który przeczuciowo za nieprzyjazny sobie uważać była usposobioną. Znać to było z jéj bojaźliwych wejrzeń, niepewnego kroku i niemal wystraszonéj twarzy. Elegant zwracał baczne oko na każdy ruch i wyraz rysów.. pochwycił bardzo zręcznie chwilę sposobną i wprost zaatakował wstrzymującą się kobietę.
— Przepraszam, rzekł po francusku, iż się pani tak narzucam, ale postrzegłszy, że jesteś pani tu obcą i samą.. mam sobie za obowiązek ofiarować moje posługi. Czy nie mogę być jéj niczém użytecznym?
— Bardzo dziękuję, stłumionym głosem odpowiedziała podróżna.. prosiłabym tylko o informacyą dokąd? jak mam iść?
— Czy pani chce zajechać do hotelu? spytał natarczywy jegomość.
— O! nie! nie! ja tu mam familią...
— I nikogo nie było na peronie?
— Nie wiedziano, że przybędę...
— Pani nie zna stolicy?
— Jestem w niéj pierwszy raz..
— Niechże pani pozwoli, jam miejscowy — spiesznie począł usłużny przewodnik. Widzę i zgaduję, że pani jesteś z Polski.
Nieznajoma przestraszonym wzrokiem zmierzyła mówiącego, on się uśmiechnął.
— O! przecież, szepnął ciszéj, my nie wszyscy jesteśmy polakożercy.. ja, choć Rosyanin.. A potém dodał żywo. Pani ma tu familią?
— Ale jak i którędy mam iść? spytała dama unikając odpowiedzi.
— Tędy, proszę, mnie tu na dworcu znają.. ja pani ułatwię.
— Prawdziwie, nie śmiem nadużywać jego grzeczności.
— Ale mnie najmiléj..
To mówiąc poszedł przodem, widząc, że mu ręki nie podają i torując znów drogę, poprowadził nieznajomą do odebrania bagażów.
Widać było po niéj zakłopotanie, trwogę, ale razem niemożność obronienia się natarczywości tak uprzejméj. Twarz pozostała chłodną i przestraszoną, wzięła w rękę swoją torebkę i posuwała się jakby namyślając czy nie lepiéj uciec było. Z pojęć, jakie miała o Petersburgu, wiedziała że tu nic się darmo nie czyni, że oszustów i zręcznych jest mnóstwo, człowiek ten ze swą francuzczyzną nieosobliwą, z grzecznością tak natrętną, obudzał podejrzenie, gorzéj może — była bowiem pewną, że ma jakieś podejrzane zamiary.
Bagażów nie łatwo się było doczekać, tymczasem rozmowa zdawała się elegantowi obowiązkową, a czarnéj damie była ona jakby badaniem przykrém, co twarz jéj jasno tłómaczyła.
— Pani zapewne teraz nawet i familii w stolicy nie zastanie, rzekł...
A po chwili dodał.
— Wszyscy są na daczach... w Petersburgu żyć nie można, nie ma jeszcze żywéj duszy... Jedni u wód zagranicznych, inni na wsi, a przykuci jak my obowiązkami.. po daczach...
Podróżna zdawała się nie rozumieć i nawet tego wyrazu i milczała.
Jedyne słowo, które parę razy powtórzyła, było — A! jakże gorąco! jak gorąco!..
— My tu mamy i upały afrykańskie i mrozy syberyjskie — rzekł nieznajomy... zahartowani jesteśmy na wszystko...
Znowu się na tém przerwała rozmowa... Naostatek przyszła kolej na bagaże pani przybyłéj, na które okiem ciekawém rzucił towarzysz jéj. Był to kufer ładny, skórą okryty, ale tylko jeden z cyfrą A. Z., na którego boku kartka przylepiona świadczyła, że wyszedł z Warszawy...
Usłużny jegomość wyprzedził właścicielkę kufra i niosącego posługacza posłał po doróżkę... Czy mu szło o to, ażeby się dowiedział dokąd pojedzie?
Takby sądzić było można, gdyż starannie numer obejrzał, pomógł wsiąść i czekał na adres...
Nieznajoma zdawała się z nim ociągać, ale nie było sposobu... podyktowała więc ulicę na Wasiljewskim Ostrowie, dom i numer, drzącym, cichym, zbiedzonym głosem... Elegant powtórzył to zamykając drzwiczki woźnicy i uchylając kapelusza, rzekł z uśmiechem.
— Bardzo mi było przyjemnie służyć krewnéj, jak się domyślam, Stanisława Karłowicza...
Kobieta zbladła, mężczyzna się uśmiechnął. O! my jesteśmy dobrzy znajomi, po służbie nawet trochę koledzy..
— Ale zkądże pan się domyśla?
— Rysy pani przypominają dziwnie szanownego Stanisława Karłowicza... odgadłbym po tém podobieństwie... a po tém... ten adres.
Pani odetchnęła swobodniéj... uśmiechnęła się, podała nawet rękę swemu opiekunowi, który chociaż miał dobrą zręczność zarekomendowania się, nie uczynił tego zapewne przez zapomnienie i jakby już misyą swą spełnił, usunął się od drzwiczek, skłonił i pożegnał, zalecając woźnicy pilność, z tém, że będzie numer jego pamiętał.
Konie ruszyły, kobieta znużona, ocierając pot z czoła, rzuciła się w głąb powozu i zadumała głęboko. Westchnienie wyrwało się z jéj piersi... wyraz bólu i zwątpienia odmalował w całém obliczu...
Powóz szybko biegł przez oświetlone ulice, dziwny widok przedstawiające dla pierwszy raz przybywającego do północnego Babilonu błót czuchońskich. Migały jéj w oczach olbrzymie facyaty, kolumny jak wojsko poustawiane, nagie place, szerokie nad miarę drogi ostawione gmachami, cerkwie ponuro uśpione w mroku.. gdzieniegdzie szyldwach i żołnierz, budka strażnika, posąg jakiś niby widmo nocne... Obraz nie był bez pewnego uroku, ale na nieznajoméj zdawał się dziwne jakieś czynić wrażenie trwogi i wstrętu. Parę razy wysunęła głowę ciekawie i cofnęła przerażona... bo zawsze oczy jéj spotkały karabiny i straże.. Pałace w ogóle były ciemne, gdzieniegdzie tylko świeciły wnijściami hotele, błyszczały restauracye i sklepy...
Po szalonym pędzie, jakim doróżka przelatywała ulice, nagle woźnica stanął... W ulicy téj było cicho, samotnie, a dom cały, przed którym się powóz zatrzymał, wyglądał czarno i pusto... Powożący domyślił się zeskoczyć z kozła i zadzwonić..
Dzwonek wśród ciszy rozległ się donośnie raz i drugi... ale zdawało się, że nikogo w domu nie ma.. Pani ciekawie wyglądając ujrzała przy świetle latarni na dole pozamykane okiennice, na górze pospuszczane story, nigdzie ani światełka, ani życia znaku..
Woźnica po moskiewsku dzwonek mordował na próżno, jakby chciał go na miazgę zbić i zniszczyć. Po dobréj jeszcze chwili wyczekiwania niespokojnego, w czasie gdy woźnica zabawiając się klął nader wyraziście stróża, odsądzając go od czci i wiary.. drzwi powoli odryglowywać się zaczęły, z za roztwartych wrzeciądzów wysunęła się głowa widoczna w mroku.. ale zupełnie nie moskiewskiego typu..
Był to stary mężczyzna w europejskiéj białéj szlafmycy, z pomarszczoną twarzą, z wąsami siwemi do góry podniesionemi, z maleńkiemi bokobrodami w półksiężyce.. z ustami szeroko otwartemi, z których naprzód dobyło się wyraziste.
— Sto i diabłów zjadł...
Na tém jednak przerwało się, wzrok wytężył na powóz; a gdy jednocześnie wyjrzała z niego osłoniona kobieta, wąsaty odźwierny z gorączkowym pośpiechem, jakby oczom nie wierząc podbiegł — stanął u drzwiczek, ręce załamał i nagle krzyknął po polsku.
— O! Jezusie, Maryo, toż to Jasna Pani.
— To ja! Mateuszu! to ja. —
— Jak Pana Boga kocham! to pani! I otworzył drzwiczki a raczéj wyłamał je stary, rzucając się niemal do nóg przybyłéj.
Wielkie wzruszenie nic mówić mu nie dawało oprócz.. — Jasna Pani!
Woźnica patrzał na to wszystko, uśmiechając się szydersko i pospiesznie kręcąc papierosa. Był to stołeczny postępowy zwoszczyk, który nawet czasami i cygara palił..
A tu zabierało się na formalny dramat, stary wąsacz całował po nogach przybyłą jasną panią... jasna pani płakać się zdawała. Wyrazy przerywane, niezrozumiałe, dobywały się z jéj ust..
Poczęła wysiadać z pomocą starego, który nie wiedział co robić, bo wszystkoby był chciał razem dopełnić, prowadzić panią, zabierać tłomoki, oświecić dom.. i gadać..
— Otóż się panicz, chcę mówić JW. jenerał zadziwi... Ale my, jak mi Bóg miły nic nie wiedzieli. Żeby jasna pani była choć literkę napisała, albo.. zatelegrafowała do nas..
Począł zdjąwszy szlafmycę, targać się za włosy.. wielce zafrasowany..
— Ale jak Boga kocham, i pani tak samiuteńka jedna, nawet bez sługi.. do tego Petersburga..
Załamał ręce..
Ale wkrótce opamiętawszy się, że sytuacya wymagała czynu nie gawędy, powiedziawszy coś woźnicy, sam począł przybyłą prowadzić do wnętrza...
Na głos jego w sieni, z głębin gdzieś wyrwały się cienie dwóch istót, które natychmiast podzieliły pracę między siebie. Jedna z nich pobiegła po światło, druga chwyciła za kufer... Woźnica został w mgnieniu oka zapłacony i odprawiony, a stary odźwierny, chwyciwszy przyniesioną świecę, stał u wnijścia na wschody, znowu zakłopotany tym przyjazdem niespodziewanym.
— Ale gdzież Staś? spytała pani.
— JW. jenerał, to jest panicz, czyli pan Stanisław, rzekł odchrząkując i namyślając się widocznie stary.. znajduje się, o ile mnie może być wiadomo, na daczy..
— Daleko ztąd? gorączkowo spytała pani.
— To jest, proszę jaśnie pani.. nie blizko.. nie zbyt odlegle, ale nie tuż.. to jest..
Plątał się nieborak, ocierał pot z czoła, zdawało się, że i wprowadzenie na górę pani mocno go z jakichś nieograniczonych powodów.. kłopotało.
— Moja najłaskawsza pani — rzekł ciągle stojąc u wschodów i nieśmiejąc jéj prowadzić na nie. Ja, jak mi Bóg miły, to jest nie wiem ani, gdzie postawić teraz jaśnie panią.. ani co tu robić — dom pusty.. nawet samowary pozabierali.. A! to nieszczęście!
— Ale cóż za nieszczęście, uśmiechając się zawołała kobieta, pierwszy lepszy kątek, gdziekolwiek.. wszakże pewnie masz klucze.
— To jest ja nie wiem, czy mam wszystkie klucze — odparł Mateusz z udaną dobrodusznością, bo po cóż mnie klucze? Dwornik pojechał z jaśnie panem na tę daczę.. a ja tum został.. bo tu przynajmniéj w niedzielę do Dominikanów na mszę św. pójść mogę.
— Ale czyżby ci kluczów nie zostawili?
— Niektóre są.. niektórych nie mam, przerwał bardzo żywo stary — bo ja tu, proszę jasnéj pani, teraz jakby się to nazywało, na łaskawym chlebie..
— Jestem zmęczona, prowadź mnie gdzie chcesz..
— Więc na górę.. no, tak na górę, do paradnych pokojów.. ale tak.. I począł stary iść na wschody..
— A na dole, przecież pokój Stasia tu być musi..
— To jest pokój.. pana jenerała, a no tak, ale ten, dodał stary, zamknięty względem tego, iż są papiery!
I ucieszony papierami uśmiechnął się.
— Na górze téż część papierów.. rzekł żywo — a u nas gdzie tylko papier tam pozamykano..
— No, to prowadź gdzie chcesz, mój dobry stary, odezwała się, wspierając na jego ręku pani przybyła — jestem drogą zmęczona, rozgorączkowana, głodna, niespokojna, ledwie tu się przywlokłam... Rób co chcesz, ale mi daj jaką izdebkę — jaką ci się podoba, gdzie można.. bylem spoczęła. Padam ze znużenia..
Stary westchnął, potargał włosy, udawał jeszcze wesołego, ale frasunek jakiś występował mu na twarz pofałdowaną, widocznie coś kłamał, coś usiłował zakryć i zataić i lękał się, aby oko przybyłéj tego się nie domyśliło.. Szli po wysłanych dywanem wschodach na górę..
— A! bo to proszę jaśnie pani, mówił Mateusz, ten Petersburg.. to życie.. Już to trzeba takiego człowieka jak nasz pan Stanisław, ażeby wytrzymać tu, bo nie po ludzku się nie robi.. Ja, żeby nie obowiązki względem jaśnie panicza.. przez to, że pod ojcem służyłem, w jego pułku.. czy jabym tu wyżył. Sodoma i Gomora.. Babilon... Kobieta westchnęła..
Na pierwszém piętrze piękne drzwi mahoniowe z bronzami prowadziły do salonu.. Otworzyły się one i weszli.. Przy świetle jednego ogarka wydał się dziwnie bardzo wytworny ów przybytek elegancyi europejskiéj, pookrywany kapkami, trochę zdezorganizowany, odpoczywający po zimowych trudach.. Zwierciadła były poobszywane muślinem, pająk zawinięty w jakieś prześcieradło, fotele w szlafroczkach białych.. stoły okrywało płótno. Ale z po za tych osłon znać było i dostatek i zbytek i smak pewien w ubraniu salonu.. Pani sama, niewiedząc dokąd iść, nim jéj wskazał drogę Mateusz, posunęła się na prawo, ale stary poskoczył i przestraszony niemal zwrócił ją, powtarzając gorączkowo..
— Papiery! tam papiery.. pozamykano.. wszystko pozamykano...
Kobieta milcząc, zwróciła się w lewo, odetchnął lżéj, otwarły się drzwi..
Po wielkim salonie następował salonik mniejszy, męzki.. bardzo ładnie przybrany.. pełen fraszek i przyborów do cygarów i tytuniu. Oko Mateusza pobiegło na ściany.. i spotkało na nich pozasłaniane tylko obrazki, co zdawało się go uspokajać..
Trzeci za tym był pokoik do odpoczynku z kanapką wygodną.. z pustém łóżkiem.. zwierciadłem... i nie pełnemi przyborami do męzkiéj toalety..
Na stole wszakże, w koszyku od niechcenia jakby rzucona.. leżała tu robota kanwowa rozpoczęta, pomięta, spylona.. z kilku kłębuszkami włóczek. Mateusz postrzegł ją pierwéj niż wchodząca pani, pobladł, usiłował zakryć sobą, potém światłem kierował umiejętnie, aby tego przybyła nie zobaczyła.
— Miałam tu zostać, nie prawda? zawołała zrzucając kapelusz pani.
— E! proszę pani.. ja sam nie wiem, czuję tu.. stęchliznę, bo to było zamknięte.. już ja sam nie wiem.. W tym Petersburgu wszędzie śmierdzi. Może na dole byłoby lepiéj.. bo tam się okiennice otwierały..
Mówił to, a głos mu się trząsł dziwnie.
— A! nie męcz mnie, nie wybieraj.. tu, gdziekolwiek, odpowiedziała przybyła.. bylebym przenocowała, jutro rano musisz mi do dnia dostać koni na tę.. daczę..
Mateusz nader skutecznym manewrem stanąwszy tyłem do stołu, ręką sięgnął po koszyk z robotą kanwową i pochwycił go. Ale przy najlepszéj chęci ukrycia tego, znać niepotrzebnego sprzętu, zdradził go obrachunek, kosz się wysunął z rąk, potoczył na ziemię i padł u nóg pani, która wlepiła weń oczy zdumione..
Już nie było innego sposobu jak śmiać się z przygody, co téż podnosząc kosz uczynił Mateusz..
— Co to jest? spytała zbladła kobieta..
— To.. to jest.. ten.. tego, te.. to nie, proszę jaśnie pani, tak sobie.. Jakiż zakład na dworze cesarskim.. czyli téż fant albo zabawa.. inaczéj tłómacząc zakład.. Tyle mi wiadomo, iż panu jenerałowi przysłali to ze dworu.. i było strasznie wiele śmiechu.. bo on tu, proszę jaśnie pani w okrutnych łaskach u wszystkich!..
— Nawet teraz?
— Ale zawsze!
Nogą Mateusz zapychał koszyk pod stół. Twarz mu się na przemiany rumieniła i bladła.. wargi drzały...
Kobieta zdumiona tą grą fizynomii, surowa, jakby przelękła, nie mówiąc słowa, przypatrywała mu się.
— No, to jeźli jaśnie pani się tu podoba.. to ja świecę zapalę.. pościel przysposobię.. samowar pożyczywszy nastawię.. ale co jeść.. to dalibóg..
— Mam tam coś z drogi w woreczku — odezwała się cicho, rzucając na kanapę kobieta — nie kłopocz się tém.. Napiję się herbaty.. a choćby i nie...
Widząc ją posmutniałą, Mateusz począł po nogach całować... świecę jaką miał ustawił.. koszyk gdzieś zapchnął, a sam zszedł przygotowywać przyjęcie.
Ze spuszczoną głową, z oczyma wlepionemi w ziemię, jakby się ich podnieść lękała, przybyła pani siedziała na kanapie czy zmęczona podróżą, czy zdrętwiała.. czy senna... niekiedy z piersi jéj wyrwało się ciche westchnienie, ocierała chusteczką czy łzę z oczów czy pył z twarzy...? nie wiemy.
W domu tym czasem na głos starego Mateusza zdawali się budzić zaklęci we śnie mieszkańce... Znalazła się stara baba otyła, koczkodan straszny, któremu on wstępu na górę zabronił, dwóch chłopców i lokaj nieco napiły. Ostatniemu nakazano przywdziać liberyą, czego mrucząc dopełnił z bierném posłuszeństwem. Stary tymczasem krzątał się... ale, dziwna rzecz, zamiast odmykać, wiele drzwi zaryglowywał, służącemu na ucho dał instrukcyą, popierając ją plastycznym znakiem złożonéj pięści, co dla Moskala było doskonale zrozumiałém...
W pół godziny i on sam ubrany, schowawszy szlafmycę, i lokaj i chłopiec wnieśli samowar, sucharki, konfitury... przekąski jakieś niewiadomo gdzie zdobyte... w saloniku małym nakryto... a Mateusz, niedając Akilinie Januwnie słać łóżka, poniósł pościel sam i pokój sypialny urządzać zaczął.
Nie był już tak rozmowny, ani téż przybyła zmęczona drogą kobieta wyzywała go na rozmowę. Przybita, smutna poszła do herbaty...
Gdy się służba oddaliła a łóżko zostało posłane, Mateusz z założonemi w tył rękami stanął w progu na straży, wpatrywał się biedny w przybyłą i zdawał liczyć wczesne marszczki na téj pięknéj, zafrasowanéj twarzy, badać smutek co ją oblewał.
— Wszak Staś zdrów? spytała spoglądając nań.
— A! proszę jaśnie pani, nieprzymierzając jak ryba... Ja niewiem, dodał, ten z pozwoleniem szelmowski klimat... jemu nic... woda paskudna, mało kto od niéj nie choruje, jemu nic... po mrozach jeździ w jednym mundurze... dzięki najwyższemu nic nie szkodzi...
— Chwała Bogu choć za to... szepnęła — kobieta.
— Ale chwalić Boga za wszystko — rzekł Mateusz... bo choć to teraz nam Polakom coraz cieśniéj, ale pan jenerał w wielkich łaskach...
Spojrzenie kobiety dziwnie urwało mu dalszą mowę, zamilkł nagle...
— Dasz mi jutro konie na daczę... rzekła po przestanku.
Mateusz zaciął usta i pokręcił wąsa.
— A jakże, proszę jaśnie pani, a jakże, toć się znajdą... Tylko nie bardzo rano... bo to tu rano o konie trudno w tym kwartale, ale kole południa to już na pewno będą... I niech sobie jasna pani spocznie téż...
— A! co mi tam spoczynek, odpowiedziała czoło składając na białéj ręce... Tak dawno nie widziałam syna, tak pragnę go zobaczyć co prędzéj, pojechałabym w téj chwili gdyby można... Czyż ty, ty stary Mateuszu, coś go ukochał jak ojca kochałeś, nie rozumiesz tego...
Mateusz do kolan się skłonił...
— Ino, proszę jaśnie pani, toby było darmo, bo jenerał do południa pewnie zajęty... To do Carskiego Sioła na paradę, to do pułku... to do téj kancelaryi, to do ministrów go nieustannie wzywają. Już jeźli kiedy był rozerwany to teraz... jakby się bez niego obejść nie można.
Kobieta powtórzyła: — Teraz, i ręce jéj szarpnęły chustkę, którą trzymała tak gwałtownie, jakoby rozerwać ją chciały.
Nie prowadziła już daléj rozmowy, wstała od stolika... Dobranoc ci, mój Mateuszu, odezwała się cicho — idź spać i ja spocznę, czuję się bardzo zmęczoną... A jutro, koni, koni! na miłość Bożą koni, bo potrzebuję co najrychléj zobaczyć Stasia... potrzebuję dla serca i — i — dodała gorąco — mam interes, mam niezmiernie pilny do niego interes...
— Ale przed południem... bąknął Mateusz.
— Jak tylko można najraniéj. Jeżli to nie zbyt daleko... jabym o brzasku poszła piechotą... ty byś mnie zaprowadził.
Stary, usłyszawszy te słowa, przerażony ręce załamał.
— Jak Boga kocham... o tém ani myśleć! Piechotą! na daczę! za Petersburg! ale tu nikt w świecie nie chodzi piechotą... My koni dostaniemy... Konie będą rano... jak można najraniéj, niech tylko pani usypia spokojnie i wypocznie...
— Ufam ci... proszę... dodała jeszcze raz wychodząc kobieta, któréj rękę pokornie ucałował Mateusz...
Zaledwie się drzwi za nią zamknęły, stary załamał dłonie, sparł się na stoliku i tak przybity, jakby nieprzytomny pozostał. Po półgodzinném myśleniu zerwał się, rzucając ręką i zbiegł ostróżnie na dół po wschodach.