Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Poczciwy stary sługa, wzór przywiązania i wierności dla rodziny, z któréj losami długiemi latami się zespolił, miał wiele nieocenionych przymiotów — ale nie celował w kaligrafii i z piórem rzadko mając w życiu do czynienia, pisanie uważał za największe utrapienie, jakie go spotkać mogło. Unikał téż o ile możności papieru i kałamarza, a miał mnóstwo wymówek usprawiedliwiających — osłabienie wzroku, drzenie ręki i brak powołania literackiego. Często miesiącami całemi nie miał do czynienia z aparatem pisarskim, chociaż na książce nabożnéj z pomocą okularów i pamięci nie źle decyfrował nawet modlitwy przygodne, nie będące w codzienném użyciu.
Tego wieczora znać gwałtowna potrzeba musiała nagnać pana Mateusza do pióra, gdyż zbiegłszy na dół i pozamykawszy niektóre drzwi, pochowawszy rzeczy jakieś, — wziął się do zadysponowania jednemu z posługaczów natychmiastowéj podróży na daczę, a sam siadł do pisania listu. Brakło mu najkonieczniejszych nawet po temu narzędzi, pióra, kałamarza, papieru; wszystko musiał zdobywać na pozostałościach kancelaryjnych jenerała; atrament wyschły ledwie do życia przywrócił ciepłą wodą z samowaru — włożył okulary i siadł.
Redakcya listu nie tyle może go kłopotała, co same mechaniczne wykonanie na papierze. Papier był śliski, pióro twarde, atrament mało okazywał energii, a co najgorzéj, głoski mimo największego starania, nie mogły się w porządny wiersz ustawić, szeregi ich ukośnie jakoś sunęły się po papierze, spuszczając się ku dołowi. Sądził jednak, że jenerał mało na to uważać będzie i dobrą wolę za czyn mu porachuje.. westchnął tylko i pokiwawszy głową, zrezygnował się na pozostawienie listu tak, jak go pod nieprzyjaznych okoliczności wpływem utworzył. Wyglądało to dziwnie, gdyż walka piszącego o utrzymanie równowagi w wierszach łamała je dziwacznie a koniec końcem, żaden z nich nie był na swém miejscu. Jedne się bałamuciły rwąc zbytnio do góry, drugie, — a tych była liczba przemagająca, upadały jakby pod ciężarem myśli, którą na sobie dźwigały. Kompensata linii na dół i do góry przeważających nie powiodła się.. Przy podpisie autor znalazł się w samym kącie papieru przyparty do przepaści. Musiał nazwisko skrócić i z niecierpliwości posadził jeszcze żyda. Ale czasu nie było na kaligrafią i pospiechem się w oczach własnych uniewinnił stary.
A przytém noc, świeca, atrament i niespokojność i pospiech..
Lekki więc na sumieniu powstał od tego kłopotliwego zajęcia, ale twarz mimo spełnionego obowiązku okazywała pogrążenie i smutek. Posłaniec czekał, znalazła się nawet koperta, ale na niéj adres wypadł fatalnie, w przekątnią... Dzień już był także. Mateusz westchnął, zalepił kopertę i polecił jechać a zbudzić jenerała..
Potém, gdy już wysłany wyszedł, poczciwy stary, ze łzami w oczach, ręce złożywszy i podniósłszy je do góry, modlić się poszedł przed obraz N. Panny. Kilka razy policzki ocierał, wzdychał i bił się w piersi.. a modlił się tak gorąco nie dla siebie...
Z dziwnych wyrazów, które mu się z ust wyrywały, ledwie było można zrozumieć o co się lękał, co go tak bardzo trwożyło.
— O mój Boże! jak się jasna pani dowie! co to będzie! Ona! tak pobożna, święta, która i pomyśleć nie mogła!.. Już ta nieszczęśliwa robota na kanwie.. djabeł jéj kazał ją tam porzucić! alem tęgo skłamał.. i może mi uwierzyła. Gdzieżby ona co złego nawet pomyśleć mogła..
I ktoby się był mógł spodziewać, że ona tu nagle tak z Warszawy spadnie... Nie pisała nic! jéj jechać do Petersburga! no! to już musiała mieć ważne powody!
Kto wie? może jéj co donieśli? może domyśla się..
I jak tu począć? gdzie po téj babie uprzątnąć rupiecie.. tego po całym domu pełno.. Jeszcze szczęście, że do tamtych pokojów na prawo nie poszła, boby się było wszystko wydało..
Mówiąc to Mateusz nagle pobladł.. tknęło go coś..
— O Jezu! Maryo! powiedziałem ci jéj wprawdzie, że tamte pokoje zamknięte, kancelarya.. ale nuż!! a ja na klucz ich nie spuściłem.. może jutro popróbować klamką.. tośmy przepadli..
Choć zgiń.. ratować jenerała nie można... I Bóg z nim.. cóż mu się stanie, że matka go rozumu nauczy.. ale ona! ona gotowa przechorować; ona się zgryzie..
Porwał się za głowę.
— Nie — trzeba w takich razach mieć determinacyą.. Wszystkie jéj bebechy zrzucę na dół.. będzie się gniewać. Kaci ją niech biorą.. niech się złości.. a gdyby sobie ztąd poszła.. dopierobym skakał. Myślę, że i jenerałby się nie gniewał, bo i jemu dokuczyła.. A juści z schizmatyczką się nie ożeni..
Zamyślił się ponuro.. Przypuszczenie o otwarciu pokojów na prawo nie dało mu spocząć, po cichuteńku wyszukał kluczów, wziął świecę i drzwi uchyliwszy tak, by w domu nikogo nie zbudzić, na palcach starowina powlókł się znowu na górę. Z największą ostrożnością uchylił drzwi salonu... i — w progu stanął wzdrygnąwszy się, jak osłupiały, głowa opadła mu na piersi, nogi zadrzały, sparł się zwolna o uszak, żeby nie upaść.
To czego się tak bardzo obawiał, co przeczuwał, było dokonane.. Przybyła pani, nie mogąc zasnąć, czy niepokojona jakiemiś podejrzeniami, wzięła światło i chciała widać synowskie obejrzeć mieszkanie. Pokoje w prawo nie były zamknięte.. weszła.. Mateusz zobaczył drzwi otwarte do nich i światło wewnątrz..
Cofać się, uciec czy iść.. sam niewiedział co począć..
— Teraz dziéj się wola Boża! zawołał, co się stać miało, stało się.. będzie wiedziała wszystko...
Ale któż wie.. dodał w duchu.. może jéj oszczędzę bólu.. kłamiąc.. może potrafię coś skomponować!!
Co skomponować! rzekł po chwili w duchu — co?! jak! kobieta! matka żeby się nie domyśliła..
I znowu oparłszy się o uszak stare żołnierzysko płakało.
Po chwili nabrawszy męztwa powlókł się ku otwartym pokojom z rezygnacyą, przybierając jakąś obojętną postawę.
Po za małym drugim salonikiem, który nic tak bardzo zdrożnego nie zawierał, ale miał w sobie cechy urządzenia ręką niewieścią... był gabinet wytworny, widocznie świeżo zamieszkiwany przez kobietę.
Nie było sposobu się omylić, sprzęt, przybory toaletowe, mnóstwo porzuconych fraszek, łóżko, meble, dwa ogromne zwierciadła do ubrania, zdradzały nietylko pobyt elegantki, ale się kazały domyślać niezmiernie troskliwéj o wdzięki swe — piękności. Wśród téj sypialni z załamanemi rękami jak posąg bólu, szlochając i łkając stała przybyła matka... Mateusz zobaczył ją, ona go wchodzącego nie słyszała, bo w téj chwili nic na świecie słyszeć nie mogła, tak straszny żal ją ogarniał. Zrozpaczona, blada, chwytając się za serce, za głowę... łamiąc dłonie stała niemal obłąkana.
Stary żołnierz szedł jak pijany... Nie było sposobu w obec tego, co tu oskarżało jenerała, oczyścić go z zarzutu... Kłamstwo żadne nie byłoby pomogło. Mateusz ani próbował nawet je ukleić...
Ciche stąpanie zbudziło nareszcie niewiastę biedną. Spojrzała i krzyknęła, żywo podbiegając ku niemu i wskazując ręką na pokój.
— Mów! co to jest! co to znaczy! kto tu mieszka! Ja nie rozumiem... ja umieram! Staś! on! mój syn! A piekło zepsucia... On!
Stary płakał jak ona, ale milczał.
— Moja pani, dobrodziejko moja... niech się jasna pani uspokoi... tu... nie ma nic... ja nie wiem... pani także o tém wiedzieć nie powinna! wiedzieć nie powinna!
Ostatnie słowa dziwnie odbrzmiały w uchu i sercu kobiety — uderzyło ją ich znaczenie... porwała się nagle jakby z prochu stopy otrząsnąć chciała i poczęła biedz ku salonowi gwałtownie, wskazując staremu, aby szedł za nią.
— Tak, masz słuszność — chodź — to prawda... oko matki nie powinno było tego oglądać... serce matki wiedzieć o tém... chodź ztąd... idźmy...
I rzuciła się ku drzwiom. Mateusz pozabierał światło i jak winowajca za idącą spiesznie ku swojemu pokojowi powlókł się drżący.
— Ale ty... ty powiesz mi wszystko! Ja wiedzieć muszę! kto jest ta kobieta, która bezwstydnie wkradła się do domu mojego syna i śmiała go zbezcześcić... Kto ona? Jak mógł on, syn mój, Polak na sromotę taką się ważyć w obec całego świata?..
Mów mi..
— Moja pani droga, rzucając się jéj do nóg i ściskając a całując po kolanach — odezwał się stary żołnierz głosem łez pełnym — uspokój się pani naprzód, chciéj przyjąć ten cios z ręki Bożéj... po chrześciańsku... to nic! to się przerobi! to się naprawi... on poczciwy.. on się pomiarkuje... i tego szatana z domu wypędzi...
Nie rychło oschły łzy i utuliła się gwałtowna boleść matki... Mateusz tymczasem zdawał się zbierać myśli i rozważać co i jak mógł i miał jéj powiedzieć.
Z sumieniem swém, wszedł od razu w porozumienie, wytłómaczywszy mu, że kłamstwo w takim razie będzie miłosiernym uczynkiem.
— Mów? mów, co wiesz, na miłość Bożą! odezwała się z za łez matka.
— Cóż ja mojéj dobrodziejce powiedzieć potrafię? odezwał się — ja nie wiele wiem. Jenerał się nie spowiadał przedemną... Już będzie temu rok, jak uważałem, że począł późno powracać do domu... i jakiś strasznie niespokojny... Jeszcze naówczas staliśmy w innym domu u Czerniszewskiego mostu... Często w nocy przyjechawszy, nie kładł się spać, tylko wzdychając chodził po pokoju jak nieprzytomny... Poznać było można po nim, że go coś męczyło... ja myślałem — czy chowaj Boże — nie co politycznego... Ale u nas nikt taki nie bywał... na nic się nie zanosiło... Zaczęły tylko latać raz wraz bileciki, nosili je lokaje w liberyi, służące... licho wie... ja zaraz domyśliłem się, że od kobiety... Choć nikogo nie pytałem, sam sługa mi powiedział, że od jenerałowéj Maryi Pawłównéj Zybow...
— Moskiewka! dzikim głosem zakrzyczała matka... Moskiewka... Zamężna.
— Ale nie, proszę jaśnie pani, wdowa — rzekł uspokajając Mateusz... tylko że to jeszcze gorzéj.
— To nie może być! zrywając się przerwała przybyła... jakby do saméj siebie — on tego nie uczyni... a! toby było haniebném.
— No i cóż tu więcéj mówić! dodał wzdychając Mateusz — jak się raz poczęło, tak ona go już ze szpon swoich nie puściła...
— Młoda... piękna?
— Piękna to musiała kiedyś być, bo jeszcze to pod malowaniem widać, ale gdzie ona tam młoda!... Starsza od jenerała.
— Ma dzieci? drzącym głosem pytała matka,
— Tego ja nie wiem... Ona ma swój osobny pałac na Prospekcie... bo to wielkie państwo! Ludzie gadają, że była faworytą cesarza Mikołaja... i z jakiegoś wielkiego domu i strasznie bogata... a całym światem tu trzęsie. Ona tu niby nawet nie mieszka... liczy się zawsze w swoim pałacu, ale przyjedzie czasem to bawi dni trzy... a tam każe gadać, że nie przyjmuje, że chora...
Matka słuchała zdziwiona tego opowiadania, ale szczegóły te może ją do pewnego stopnia uspokoiły, zgorszenie przynajmniéj nie było tak jawne... nie wszyscy wiedzieli o tych nieszczęsnych stósunkach... mogły być ukryte przed oczyma ludzi. Jenerał nie był może jeszcze nieodwołalnie związanym? Tak myślała matka, a Mateusz mówił daléj przerywanym głosem:
— Jenerał... nasz panicz... a, miły Boże, w gruncie to pewnie syn najpoczciwszy naszego pułkownika... i nic się w nim nie zmieniło na duszy, ale kogo oni tu w błoto nie wciągną... Chodzili koło niego, tańcowali, aż go usidlili. I co? i kto? z pozwoleniem jaśnie pani, stara baba... A jak tam do tego przyszło, czy ona mu czary zadała, czy napój jaki... czy już takie było zrządzenie Boże, ja, jak panicza kocham, klnę się mojéj dobrodziejce, że nie rozumiem nic... a nic. Przecież pani go znała jaki był całe życie skromny a z kobietami, że przystąpić i zagadać się obawiał... to chyba urok jakiś.
Matka płakała.
— I wszyscy o tém w całém mieście wiedzą! przecież się taki skandal utaić nie mógł! gadają! plotą... i on! on spadł tak nizko.
— A! proszę jaśnie pani, mruknął z cicha Mateusz, o to nie ma się co troszczyć, u nich to chleb powszedni... a prędzéjby mu za złe mieli, żeby był czysty i nieposzlakowany... Tu każdy ma coś na sumieniu, ino tak się układają sobie jakby nikt nic nie widział, nie wiedział i nie rozumiał...
Znać było po biednéj matce, że choć ją niepokój i ciekawość dręczyła, nie śmiała szczerze, otwarcie wypowiedzieć wszystkiego przed Matenszem. Wierzyła jego sercu, nie zupełnie głowie...
— Jakaż to jest kobieta? zapytała po chwili.
— A co ja mogę wiedzieć, rzekł po namyśle Mateusz... na oko niby młoda i świeża, ale malowana, wygląda dobrze... i strasznie pańsko... Jak spojrzy na człowieka, strach porywa... Z tém wszystkiém zgrzeszyłbym, gdybym powiedział, że złą jest, hojna aż do zbytku, pieniędzmi sypie aż strach... dla panicza gdyby zażądał ja tam nie wiem czego, gotowa wszystko oddać a musi dostać.
— I on przyjmuje! łamiąc ręce, krzyknęła matka — on — syn tego ojca...
Zakryła twarz dłoniami, poczynając płakać znowu.
— A! najdroższa pani — przerwał błagająco stary — ja źle może powiedziałem. Jenerał nigdy nic od niéj wziąść nie chciał.. To się tak mówiło o niéj! dali pan! bo ona do niego przywiązana, zazdrosna... opętana! Czasem jak dwa dni jéj co przeszkodzi.
— Dość! nie mów — zawołała pułkownikowa — dość! wiem co chciałam wiedzieć i wiem co mam począć sobie... Mateusz stał...
— Moja najłaskawsza pani, odezwał się nieśmiało — co to do mnie biednego należy... ja, co bądź się ze mną stanie, wolą Bożą przyjmę... ale — dodał ręce składając — jeżli wolno staremu słudze radzić, prosić... niech pani udaje, że nic a nic nie wie. — Tak będzie lepiéj... Mojéj świętéj dobrodziejce nie godzi się ocierać myślą nawet o te szkarady tutejsze... pani nie wie nic — nic!
Jenerał jutro przyjedzie rano — ja teraz muszę się przyznać, że po niego posłałem. Ta nieszczęsna Marya Pawłówna jest u niego na daczy... jakże ja mógłem dozwolić, abyś pani tam jechała! Dałem mu znać, niech sobie z nią robi co chce... ale pani się z nią spotkać nie godzi...
— Dziękuję ci, stary, poczciwy mój przyjacielu — tak — rzekła — ja muszę połknąć łzy, kłamać twarzą, nie pokazywać po sobie nic... a z tą kobietą... będzie co Bóg da.
Nie — zawołała po chwili. Staś mógł na chwilę zbłędzić, mógł się dać uwieść urokowi jakiemuś — ale upaść do ostatka... Zaprzeć się Boga, rodziny, wiary, kraju nie może... nie... nie zabije mnie! a toby mnie zabiło!! Jest w tém i wina losu i wina moja. Dla czegom go tak zostawiła tu samego, wystawionego na wszelkie pokusy... bez rady macierzyńskiéj — bez słowa... otuchy, sierotę.
Mateusz stał milczący.
— Moja najdroższa pani, zaklinam panią, proszę, niech się pani uspokoi... niech się pomodli i uśnie. — Jenerał będzie jutro rano... Pani z nami zabawi, przez te dni, ta Moskiewka musi stać na uboczu... może się to rozerwie. Jakoś to będzie — Bóg najłaskawszy da.
Wdowa westchnęła, stary już miał odejść, wstrzymała go jeszcze.
— Mówże mi, mów, proszę cię — jaka ona jest?
— A no, ja już zdaje się powiedziałem wszystko... wybąknął Mateusz — nic to tam osobliwego, ale zna ludzi, przywykła rozkazywać i trzęsie całym światem.
Już tego nie mogę powiedzieć, że choć prawda, wstydu nie ma, śmiała tak, że się człek stary czasem za nią rumieni, ale w salonie, proszę jaśnie pani, wygląda gdyby cesarzowa... I gra to i śpiewa i maluje i pisze i czyta i gada wszystkiemi w świecie językami, a mówią, że tak mądra, jak rzadko druga, z pozwoleniem, kobieta... Ludzie do niéj dosyć przywiązani, mówią prawda, że szparka i ostra, ale szczodra i hojna i ludzka gdy pod dobry humor...
— Jakżeś uważał, czy Staś... zapytała pułkownikowa, ulega jéj?
— Ale gdzie tam, proszę jaśnie pani, ofuknął Mateusz, jeszczeby téż czego!? to ona przed nim na palcach chodzi i pyły zdmuchuje... Nieraz jak się zachmurzy, jak poczną coś z sobą szwargotać po francusku, czego ja nie rozumiem, to tylko z głosu rozpoznać mogę, że on ją łaje, ona płacze, pada przed nim, ręce łamie... Ale że kobieta zręczna i urokliwa i wie jak sobie począć, to co? proszę pani — on będzie łajał, ona płakać będzie a naostatku na swojém postawi i zrobi co zechce...
— Więc ona zerwała ze światem? z rodziną? dla niego? pytała daléj matka.
— A! nie, proszę pani! rzekł sługa, albo to tak jak u nas... U niéj, choć wszyscy wiedzą, co się święci, dla tego i dwór bywa i szanują i przyjmują i nikomu w głowie jéj unikać. — A co to komu do tego? Tu inny świat... napatrzył się człowiek czego przez całe długie życie nie widział. Wolno sobie każdemu poczynać wedle sumienia, nikt się w to nie mięsza... Tu z pozwoleniem, sam pan się nie tai ze swemi szkaradami, — to i na drugich nie patrzą jak kto żyje, byle pokłony bił i — Słuszajus!
Wdowa milczała osmucona... podparta na ręku dumała.
— Idź, rzekła po chwili do Mateusza... idź — jeźli cię spyta przyjechawszy... powiedz mu, że nie widziałam nic, że nic nie wiem, żem przybyła zmęczona... rozumiesz.
— Rozumiem, rozumiem, tylko niech się moja dobrodziejka nie gryzie, cicho dodał sługa — już jakoś to będzie! pan Bóg da... Ja się spać nie będę kładł... Chłopak przed pół godziną pojechał na daczę... już tam może i stanął, bo konia wziął dobrego... Za godzinę, jeźli tylko w domu jenerała zastaną, on tu będzie... Ale nim się uprzątniemy z rupieciami téj czarownicy... to i ranek nadejdzie.
Mateusz wyśliznął się okiem jeszcze mierząc zapłakaną i błagając ją o spokojność...
Wdowa została sama... niepokój ją dręczył, łzy dusiły... zrzuciła z siebie suknie, chcąc się położyć, bo czuła gorączkę znużenia... ale znowu myśl jakaś pochwyciła ją w szpony i nie dała spoczynku... znowu pułkownikowa ujęła świecę i przez pusty ów salon pobiegła do pokojów kobiety, jakby z nich wyczytać chciała tajemnicę uroku, jakim ona syna więziła.
Tu najmniejszy szczegół nie uszedł jéj uwagi, nie ominęła żadnego nawet zmiętego papierka rzuconego na podłodze... Ale to badanie macierzyńskiego serca odgadywać tylko musiało, żaden ślad pisany, żaden rys wyraźny nie zdradzał charakteru Maryi Pawłownéj.
Pułkownikowa płacząc powróciła ku swojemu pokojowi. W gabinecie syna sił jéj zabrakło, padła na fotel na pół omdlała... Wzrok błądząc tu po ścianach spotkał owalne ramy gęstą pokryte osłoną. Wzięła je była zrazu za zwierciadło, ale teraz... bijące serce powiedziało jéj, że to był portret, że to być musiał wizerunek téj przeklętéj uwodzicielki. Gorączkowo poskoczyła ku niemu i zerwała z niego zasłonę... przyniosła świecę, wlepiła oczy... W istocie był to przepyszny portret Winterhaltera, na kilka lat wprzód malowany w Paryżu.
Przedstawiał on kobietę może nie taką jaką teraz była, ale jaką być niegdyś musiała, cudownie piękną blondynkę, z czołem wypogodzoném, z usty uśmiechniętemi, marmurowo chłodną, rozkazującą... Typ imperatorski... któremu świat musiał bić pokłony... Na szyi miała sznur pereł, na sobie suknią ciemno fijoletową z koronkami przepysznemi. Patrzała nie widząc gdzieś po za światy, jakby pytając o życia zagadkę.. Uśmiech niedostrzeżony błądził po ustach, w których malowała się wola silna i charakter niezłomny. Wszystko mówiło w niéj, że się nie ugnie, póki nie zechce sama... ale że dla tego marmuru... świat téż bryłą marmurową, nad którym nie będzie mieć litości... Czytała łzawemi oczyma matka przeznaczenie syna w téj strasznéj piękności... ciągnącéj ku sobie, aby pochłonąć... uśmiechającéj się, by zabić... podściełającéj sobie pod nogi choćby trupy... byle nóżka na czém spocząć miała.
Na pierwsze wejrzenie była to klasyczna piękność nie mówiąca nie, rozpatrując się w niéj przebiegały dreszcze... Znać było, że to oko nie płakało nigdy, chyba nad upokorzeniem i niedolą własną, że te usta nie mówiły o sercu... bo pod białém popiersiem czarownicy... ono bić dawno przestało.
W miarę jak pułkownikowa wpatrywała się w ten portret, stęgła ze strachu i rozpłakała się przelękła... Czuła, że z tą istotą nieczułą, nie szanującą nic... walczyć nie potrafi... zwątpiła o sobie. Na obliczu tém zepsucie, rozpasanie, przeszłość swawolna nie zostawiły śladu, nie starły z niego pyłku młodzieńczego, spłynęły po niém jak po marmurze nie schnąwszy. Wielki ból w ustach tkwił, ale ten szedł nie od świata tylko z wewnętrznéj tęsknicy... i szydzić się zdawał ze wszystkiego.
Ta kobieta i ten wizerunek był dla zacnéj pułkownikowéj zagadką? Jak jéj syn, jéj poczciwy serdeczny, czuły Staś mógł pokochać tego Sfinxa bezdusznego? jakim węzłem mogły się łączyć serce żywe i młode z sercem tego trupa, z którego krew wyssano dawno... pocałunkami upiorów? Widok portretu przybił pułkownikową więcéj może niż opowiadanie Mateusza... W pierwszéj chwili odkrycia sądziła jeszcze, że ma do czynienia z pospolitą kobietą... z chciwą lub zepsutą intrygantką... z portretu wyczytała... straszną prawdę.. widząc w nim istotę, która życie całe zawiodła... co się czepiała młodości i uczucia, aby przy nich ogrzać się ostygła... czuła, że od niéj nie łatwo się będzie uwolnić...
Niema i zimna rozpacz tego czoła kamiennego, tych ust zaciśniętych... przerażała pobożną kobietę... Z portretu czasem można wyczytać oczyma macierzyńskiemi więcéj niż z przelotnego wejrzenia na twarz żywą, co się maskuje zwłaszcza, jeźli jak tu, malarz odgadł i pochwycił ideę samę istoty, którą odwzorowywał, moment stanowczy charakteru...
Pułkownikowa spuściła na obraz zasłonę, dłużéj patrzeć nań nie mogła, była przerażoną, drząca wyszła z pokoju... i zamknęła drzwi za sobą, jak gdyby lękała się, aby ją to widmo nie goniło.
I długo jeszcze słychać było ciche szlochanie, przerywające modlitwę... a na niebie dnieć zaczynało gdy złamana wrażeniami dnia tego biedna matka padła na poduszki i z usty spalonemi gorączką usnęła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.