Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na dole w swéj izdebce ubogiéj Mateusz czuwał — zszedł do niéj starszym, nieszczęśliwym, biedniejszym się czując niż był kiedykolwiek... ale z rezygnacyą i pokorą niósł to nowe brzemię. Dopóki żył tu odosobniony wśród obcych, zapomniawszy nieco warunków życia dawnego — oswajając się z położeniem sromotném, nie ciężyło mu ono tak bardzo — zetknięcie się z pułkownikową a przez nią z obyczajem Polski — z przeszłością okazało mu w całéj ohydzie... nieprawość, na którą wczoraj jeszcze patrzał jak na rzecz obojętną. Jenerał teraz wydał mu się stokroć grzeszniejszym... występek jego daleko większym, cała ta intryga okropną... Starzec wzdrygnął się i ręce załamał. Rozpacz i łzy wdowy nauczyły go czém było to lekkomyślne postępowanie. Dziwił się sam sobie, że mógł patrzeć na nie obojętnie a obojętnością swą uświęcać taką sromotę...
Na wązkiém i twardém łóżeczku usiadłszy, począł się modlić, ale modlitwa plątała mu się na ustach z wyrzekaniami... myśli błędne ją przerywały... Nasłuchiwał co chwila, czy nie posłyszy przybywającego jenerała i spoglądał na swój srebrny stary zegarek, licząc minuty. Zdawało mu się, że chłopak powinien już był dojechać na daczę, obudzić jenerała... a na wieść o matce jakżeby dotąd najprzywiązańszy z synów nie pospieszył jednéj chwili?
Tymczasem na sąsiednim dworze koguty piały, w okienku widać było brzask nadchodzącego dnia... a cisza panowała dokoła i chłopak nawet posłany nie powracał...
Zwolna rozedniało zupełnie. Mateusz coraz był niespokojniejszy... posłańca z powrotem czekał napróżno.
W ulicy powolny ruch poranny już się zwiastował... skrzypiały wrota podwórców... niekiedy cichy głos ludzki dolatywał jego ucha... przesuwali się ranni przechodnie... przejeżdżały wozy... a turkotu znanego powozu jenerała nie mógł się stary doczekać.
— No, to go chyba nie zastał — rzekł Mateusz do siebie — ale ona tam jest, czyżby go puściła? A — któż wie — może list mój przejęła? Może intryguje, aby go do matki nie puścić lub sama się tu chce wkręcić? Do niéj to wszystko podobne...
Dzień był biały i słońce pogodne jaskrawo zaczynało ozłacać dachy i wierzchołki budowli, rzucając długie cienie, a Mateusz skulony przysłuchiwał się napróżno — milczeniu. Zegarek jego pokazywał siódmą, gdy w dali niepochwycony dla innego ucha turkot dał się słyszeć; stary się zerwał z siedzenia, obciągnął pomięte odzienie, poprawił włosy, czuł że jedzie oczekiwany.
Turkot coraz był wyraźniejszy, powóz biegł szybko, zwolnił kroku i zcicha, ostrożnie wstrzymał się przed domem... Drzwi już były otwarte. Jenerał znalazł w nich bladą twarz sługi, który namiętnie pocałował go w rękę wprowadzając, jakby mu dziękował, że nareszcie przyjechał i że — sam przyjechał.
Okryty płaszczem wojskowym jenerał wyglądał zdala jak wszyscy jenerałowie wychowani pod żelazną Mikołajowską formą; był pięknie zbudowany, słuszny, trzymał się prosto... miał minę pospolitego żołnierza, którego wyłamała musztra na żywy słup, mający państwo podpierać...
Twarz téż jego, rysami szlachetnemi podobna do matki, nosiła maskę żołnierskiego zdrętwienia i biernego posłuszeństwa. Długiego pewnie czasu potrzeba było, aby z téj fizyognomii, do życia i ruchu przeznaczonéj, zróbić woskową twarz, kryjącą w sobie uczucie powłoką jakąś zastygłą, nieruchomą. Klimat nadnewski nadał jéj żółtą owę bladość, chorobliwą niemal, jaką przywdziewają powoli, ścierając z nich barwy, wszystkie skazane na życie w jego mijazmatach oblicza... Piękny, młody, z okiem ognistém, z wyrazem szlachetnym jenerał po moskiewsku był zdławionym niewolą... Nawet w téj chwili — twarz jego nie zdradzała najmniejszego wzruszenia... spojrzał na starca... i zawołał:
— Gdzie umieściłeś panią...?
— W pokoju pana jenerała na górze... gdzieżem miał prowadzić, głowę straciłem.
— Nie było tam — zawahał się — nie było tam nic...?
— Nic, nic..
— Matka się nie pytała..?
— Tylko o zdrowie pańskie..
— Położyła się?
— O! już... już dawno! rzekł Mateusz.. Jenerał postąpił zwolna kilka kroków i zawrócił się.
— Słuchaj no — odezwał się — ty poczciwy stary zrozumiesz mnie — z góry trzeba na ten czas wszystko uprzątnąć? Rozumiesz! wszystko... Zdejmiesz portret téj pani ze ściany w moim gabinecie a powiesisz... carski z kancelaryi... Z pokojów na prawo potrzeba kobiece rzeczy i sprzęty powynosić na dół — postawić inne... co chcesz... ale to musi być natychmiast gotowe, po cichu... nim się matka przebudzi... Mateusz stał, kiwając tylko głową...
— Nie dostrzegła nic? zapytał jenerał niespokojny.
— Ale nie... a! gdzieżby miała co zobaczyć? jakim sposobem? powiedziałem, że tamte pokoje zamknięte są dla papierów... Pytała o pana tylko...
— Jakże wygląda? zdrowa? wesoła?...
Mateusz się zadumał.
— Zdaje się zdrowa... odparł zwolna, ale żeby była bardzo wesoła tego niepowiem, zmęczona drogą niezmiernie...
— Poznałeś ją?
— O! panie od razu, tylkom głos posłyszał.
Jenerał rękę położył na ramieniu starego żołnierza, spojrzał nań, głos jego zmiękł, choć twarz się nie zmieniła.
— Idź, proszę cię, weź ludzi — spiesz a zrób co mówiłem... prędko...
— Niech jenerał będzie spokojny... ludzie pozdejmują buty... cicho powynosimy wszystko...
Stary o mało nie dodał — i powyrzucamy do diabła.
Na palcach, ze spuszczoną głową jenerał poszedł na górę... oczyma wiódł po ścianach, szukając coby usunąć należało. Sam wśliznął się do gabinetu, ujął portret i wyniósł go oddać Mateuszowi. Słudzy pod przewodnictwem jego zabrali się oczyszczać pokoje na prawo, a że nie ma do prędkiéj tego rodzaju posługi nikogo nad Moskali... zwłaszcza gdy idzie o burzenie jakieś i rodzaj rabunku, o coś przypominającego łupieztwo... w pół godziny nie było śladu jenerałowéj Maryi Pawłownéj w zamieszkiwanym przez nią apartamencie. Wszystek sprzęt zrzucono na dół do salki, tu zaś urządzić kazał na prędce gospodarz salon jadalny i przygotować śniadanie. Chwilę jakąś myślał może postawić tu matkę, ale się wzdrygnął sam, a Mateusz byłby na żaden sposób na to nie pozwolił.
Dopiero gdy ślady wszelkie téj, co wczoraj tu była panią wszechwładnuą, zniknęły — jenerał odetchnął swobodniéj, czoło rozjaśniło mu się nieznacznie, oczy zwilżyły... siadł w krześle, nasłuchując i oczekując przebudzenia pułkownikowéj. W całym domu nakazana cisza... najmniejszym szelestem nie była przerwaną..
Spłakana kobieta, usnąwszy nadedniem snem gorączkowym — długo téż na dzień obudzić się nie mogła. Dopiero po dziewiątéj westchnienie głębokie posłyszał syn, siedzący przy drzwiach na straży.. potém ruch...
— Matko.. ja tu jestem! zawołał głosem przejętym.. Staś twój czeka u progu.. I drzwi otwarły się żywo, a syn rzucił się do nóg pułkownikowéj, która, o wszystkiém zapomniawszy na chwilę, namiętnie, gorączkowo, głowę jego do piersi tuliła. Snem nieprawdopodobnym wydał jéj się dzień wczorajszy, wczorajsze łzy, upokorzenie, przestrach.. patrzała na niego i napatrzyć się dziecka nie mogła. Zdawało się, że chciała wyczytać z twarzy wszystko, co przeżył od tego czasu jak go nie widziała, co myślał, czuł.. odbolał.. że chciała upoić wzrok widokiem dziecięcia.. jedynego, ukochanego..
Jenerał także był wzruszony do głębi, choć sołdackie nawyknienie kazało mu tłumić w sobie wybuch uczucia.. Całował ręce matki i śmiał się a łzy miał w oczach..
Widok tego synowskiego uczucia miłości pocieszył biedną matkę. Pomyślała w duszy, iż ten, co kochać umie swą rodzicielkę, nie może być ostatecznie zepsutym, złym, zobojętniałym dla cnoty człowiekiem. Zapomniała o wszystkiém, wymawiała sobie w duchu, iż go za surowo osądziła może, że go nie zrozumiała.. że, a tak pragnęła zrobić go czystym, godnym pamięci ojca i przywiązania swojego — w téj chwili nie grzesznym i występnym widziała go, tylko nieszczęśliwym i tuliła do piersi... pragnąc wlać otuchę.. i powiedziała sobie znowu — ja nic wiedzieć i widzieć niechcę... to były snu i gorączki potwarze!!
— A! odezwał się nareszcie po stokroć ręce jéj okrywając pocałunkami jenerał, godziłoż się to mamie saméj.. bez sługi.. bez przewodnika.. rzucać się w tę podróż.. ze zdrowiem słabém.. Trzeba było skinąć na mnie.. Czyż ja nie jestem zawsze na jéj rozkazy?
— Musiałam przyjechać Stasiu kochany, odezwała się zesłabłym głosem matka — tak! musiałam.. Opanowała mnie niewysłowiona trwoga o ciebie, miałam na sercu coś jeszcze, co ci zaraz opowiem.. nie mogłam, nie umiałabym była czekać.. Nimby list doszedł i powróciła odpowiedź, rachowałam że sama tu będę. Miałam wiele na sercu.. a potém, musiałam ciebie widzieć, rozmówić się z tobą..
— Czyżby mamę osobiście co dotknęło? zapytał jenerał.
— Mnie — osobiście! o nie! zawołała pułkownikowa — widzisz mnie, jestem tak prawie zdrową jak zawsze.. nic mi się nie stało.. ale.. pomówimy o tém, Stasiu.. Teraz.. zapomnijmy o trosce, o świecie, niech na ciebie patrzę! uśmiechnij mi się uśmieszkiem dziecięcia.. powiedz mi słowo, którém przemówiły pierwszy raz usta twoje.. matuchno... matko! tak jak szczebiotałeś wesół, kiedym cię jeszcze na tych rękach nosiła..
Jenerał westchnął, łza mu się kręciła w oku.
— Mamo, rzekł, nawzajem.. powiedz mi o wszystkiém co u nas.. co w tym starym domu, którego ja tak dawno niewidziałem, a tak dobrze pamiętam. Czy na staréj olszynie klekoczą bociany nasze? czy słowik śpiewał w bzach na wiosnę? czy na błotach wieczorami grają te ptastwa chóry tajemnicze? czy nocą szumią drzewa starego ogrodu, jakby mnichy modlitwę senną?.. Ja pamiętam wszystko..
— O! dziecko moje, odparła matka... ta natura, co nas otacza.. zawsze jest prawie jedną, jéj pieśni i blaski powtarzają się co roku, w naszém tylko sercu mienią się czucia... grają coraz inne melodye i barwy coraz nowe przechodzą..
Zdziwiłbyś się, znajdując kamień omszony pod krzyżem, jakeś go wczoraj zostawił... Kościołek pochylony jak był, wydeptane co roku ścieżki stuletnie, gdy tych, co po nich chodzili, już nie ma... Scena się nie zmienia... aktorowie tylko coraz inni... ale i ja, mój Stasiu, tego spokojnego wsi naszéj obrazku nie kosztowałam od dawna, wiesz, że Narzęczyn w dzierżawie, a stara matka siedzi w mieście... i oddycha pyłem ulicznym...
— Dla czegoż?
— Dla tego, rzekła po cichu — żeby nikomu nie być ciężarem, żeby sobie wystarczyć tém małem, które Bóg mi zachował.. i.. że na starość —
— Ale któż mówi o starości?
— Ci, co ją czują... Jeszcze jéj czasem nie widać na twarzy, kiedy ją w sercu nosim... Starość, mój Stasiu, na ów czas się zaczyna, gdy już tylko z przeszłością żyć możemy, gdy przyszłość dla nas nic nie ma, a teraźniejszość zobojętnienie. Na ów czas choćby na twarzy zaśmiały się resztki młodości, to tylko blask po słońcu co zaszło...
Jenerał posmutniał...
— Nie mówmy o tém, rzekł. —
— O! nie mówmy, po co ci pokazywać zachód, gdy dla ciebie dzień się zaczyna.?
Zatrzymała się na chwilę, spuściła oczy i cicho dodała z wyraźném jakiémś wysileniem.
— Przywożę ci od dawnéj towarzyszki ukłon... Misia przeprowadzała mnie na koléj...
Jenerał się zarumienił.
— A! Misia! czyli dziś już panna Michalina... jakże wygląda? co się z nią dzieje?
— Wygląda jak różyczka!.. a jest jéj dobrze na świecie i dla tego, rozumne dziecię lepszego nie szuka...
— I nie poszła za mąż?
— Nie myśli o tém wcale...
— Ale drudzy za nią myśleć przecie o tém muszą...
— To napróżno... Misia jest troszeczkę uparta... a ja bardzo ją kocham...
Matka wymówiła to bardzo z przyciskiem. Jenerał zamilkł, był widocznie zakłopotany. — Milczeli dosyć długo.
— Wszystko gotowe do śniadania, odezwał się syn, widocznie usiłując odwrócić rozmowę, możebyśmy przeszli do drugiego pokoju? Matka o mało nie wydała się trwogą, którą uczuła, żeby ją syn do mieszkania wczoraj w nocy widzianego nie zaprowadził, zmięszała się nieco, zawahała, ale jenerał nie bardzo zważał i nie wytłómaczył sobie tego wzruszenia, podał jéj rękę... poszli. — Widząc, że zmierzają ku temu mieszkaniu kobiecemu, które wczoraj w nocy oglądała, pułkownikowa, nie wiedząc, że z niego rano usunięto ślady pobytu Maryi Pawłownéj, przelękła się znowu; zwolniła kroku... nie wiedziała co począć... Lękała się, by syn nie postawił ją w przykrém położeniu i nie zmusił do zapytania... ale rzut oka ku roztwartym drzwiom uspokoił biedną, postrzegła, że się tam wszystko inaczéj uporządkowało. Nie uszło jéj oka, iż portret wczorajszy zniknął, to także dodało otuchy.
Pokoje w prawo staraniem służby i Mateusza wyglądały teraz najniewinniéj w świecie; stary, otrzymawszy pozwolenie, wymiótł z tych do najmniejszego szczątka po Maryi Pawłownie... pootwierał okna, ażeby kosmetyki i zapachy wywietrzały... część ta domu była do niepoznania a pułkownikowéj zdawać się w istocie mogło, że śniła to, co opłakała wczoraj.
Herbata i śniadanie stały gotowe, słudzy czekali na rozkazy.. weszli i zasiedli milczący. Biednéj podróżnéj ani jeść, ani pić się nie chciało, wczorajsza jeszcze paliła ją gorączka. Zamyślona, pod ciężarem tego co z sobą przywiozła, co tu zastała, wahała się, jak rozpocząć rozmowę. Jenerał także był pomięszany i mimo wesołości z pierwszego uścisku macierzyńskiego zaczerpniętéj, chmurniał co chwila widoczniéj, oblicze się zasępiało. I on lękał się. Przybycie nagłe matki nie mogło być bez ważnéj bardzo przyczyny, znał wstręt jéj do tego miasta.. Obawiał się, by już coś nie zasłyszała i nie przyjechała spytać go o rachunek.. Ten niepokój zwolna wypiętnowywał się coraz wyraźniéj w jego męskiem licu. Chwilę rozmowy stanowczéj pragnęła wszakże matka odłożyć jak najdaléj, nacieszyć się dzieckiem nim je i siebie zasmuci... zwlekała widocznie. Służba téż, kręcąca się około śniadania, czyniła niepodobieństwem otwartsze wynurzenie się... czemu i syn i matka radzi może byli. Jemu sumienie mówiło, że matka może o rachunek spytać.. ona to, z czém przybyła, rada była odłożyć na sam ostatek..
Mówiono o rzeczach obojętnych.. a ilekroć z nich przechodziła mimowolnie rozmowa na coś ważniejszego, pułkownikowa powiódłszy po służbie oczyma — milczała. Tak niepostrzeżenie ranek zbiegł cały.. ludzie odeszli nareszcie, matka sam na sam została z synem.
Oboje pragnęli téj chwili a jednak nie starali się jéj przyspieszyć, bo się zarazem lękali. Jenerał czuł, że może być pociągniętym do rachunku z życia, matka walczyła między obowiązkami macierzyńskiemi a miłością dla syna. Ale ta straszna rozmowa była nieuniknioną. Pułkownikowa po chwili milczenia, jakby ducha skupiwszy odezwała się.
— Mój Stanisławie — słyszałeś przecie, co od roku przeszło u nas się dzieje w Warszawie, w Polsce całéj...
— Wiem.. odparł jenerał drgnąwszy na to pytanie i przybierając minę surową a poważną — wiem — słyszę.. ale nie rozumiem.
— Nie dziwuję się temu, mówiła powoli matka, tyś od bardzo dawna zmuszony żyć w innym świecie, musiałeś téż utracić poczucie naszego położenia.
Dzieckiem prawie wydarto mi cię z rozkazu Mikołaja, aby z ciebie zrobić Moskala. Nie sądzę, by się to im udało, w sercu twém zostać musiała krew polska, ojcowska, w główce dziecinnéj wspomnienie kraju twego, które z nią rosło po cichu, — nie mógłeś stać się Moskalem, ale możesz nie rozumieć Polski. Tego, kto znał moje i twe losy, za złe ci nie poczyta..
Jenerał spuścił oczy, chciał coś powiedzieć i zamilkł.
— Wiesz mój Stasiu, dodała pułkownikowa po chwili, że niezwyczajne fawory dla ciebie nieboszczyka Mikołaja, twoja świetna karyera, twój awans, krzyże, wszystko, czego ci ludzie zazdrościli, jem nieraz opłakała. Wolałabym była może skromniejsze losy coby mi cię prędzéj wróciły. Nic tak nie krępuje jak szczęście..
— A! matko kochana.. odparł jenerał, zdala to wygląda szczęściem, a z bliska.. mogłoby się nazwać cale inaczéj.
Pułkownikowa spojrzała nań i znowu mówiła, jakby postanowiła wyczerpać ten przedmiot do dna.
— Bądź co bądź mój Stanisławie, niewiem jak się czujesz w twém położeniu, ale jesteś niém związany.. Z każdym dniem musi ono oddziaływać na ciebie; każdy dzień kuje kajdany nowe.. a któż wie, czy cię obowiązek gdzie indziéj teraz nie powoła?
Spojrzeli na siebie, jenerał nic nie odpowiedział i z oczów jego téż wyczytać coś napróżno siliła się matka. Długie wychowanie despotyzmu twarz jego uczyniło hieroglifem niewyczytanym.
— Stasiu, zaczęła po chwili znowu.. ty pamiętasz ojca twego historyą i dzieje rodziny.. Dziad twój był konfederatem barskim i walczył pod Kościuszką, zginął pod Maciejowicami; ojciec bił się za niepodległość ojczyzny w r. 1831.. znosił dla niéj więzienie długie, wygnanie, tułactwo, i zmarł gdzieś biedny, oczyma szukając Polski.. Kazał sobie ziemi ojczystéj nasypać na pierś zastygłą.. a ty?.. Ciebie wyrwano mi dziecięciem, oduczono języka, powyrywano ci myśli o Polsce, zachwiano w tobie przywiązanie dla niéj.. Tyś nic nie winien! o nie! jam winna, żem nie uszła niosąc cię na rękach za ojcem na tułactwo.. Ale on sam tego nie chciał, on mi kazał z tobą pozostać, abyś ty się w kraju wychował i służył krajowi.. Naówczas przyszedł ten straszny ukaz Mikołaja.. w kadety...
A potém to nadzwyczajne szczęście twoje w służbie..
Jenerał, nic nie mówiąc, pocałował matkę w rękę.. twarz jego malowała walkę wewnętrzną, niby chciał mówić a nie mógł i po zawahaniu się długiém — odezwał się:
— Proszę, niech mama będzie spokojna..
— A! tak, ja wiem, że ty wstydu imieniowi naszemu nie zrobisz zdradą, ja jestem pewna, że oni cię nie ujmą w te więzy złote — ale między zdradą piekła a rajem ofiary dla ojczyzny jest czyściec tych, o których Dante powiedział, że.. ani na cnotę siły, ani do zbrodni nie mieli odwagi.. Ja dla ciebie tego się czyśca obawiam, w którym dziś Polakowi zostać nie wolno.
— Dziś? spytał syn — dziś?
— Tak jest, żywo odparła pułkownikowa, są na ziemi znaki poprzedzające chwile wielkie i uroczyste, jak są na niebiesiech znaki. My patrzymy na wstający z martwych patryotyzm.. Polska ożywa, wstrząsa więzami.. i.
— Zawcześnie — rzekł sucho jenerał..
— Ty na nią patrzysz zdala Stasiu a ztąd zawsze ci się wszystko wyda zawczesném.. U nas.. u nas się to pojmuje i czuje inaczéj.
Pułkownikowa zamilkła jakby czekała odpowiedzi, syn z nadzwyczajném umiarkowaniem, nie odezwał się, jakby lękał powiedzieć nadto lub nie po myśli.
— Po ludzku sądząc mój Stasiu — a raczéj wedle obyczaju pospolitych ludzi — trudno wymagać od ciebie, abyś karyerę, stopień, zasługi poświęcił dla.. tego, co ci się zdaje zawczesném.. niewłaściwém, szkodliwém może — ale, mój Stasiu, są kraje, narody w położeniach wyjątkowych, którym rachować i rozum mieć nie wolno, są rodziny, w których syn, by się ojca nie zaparł, by pamięci jego cześć oddał — musi nawet szczęście i przyszłość poświęcić..
Spodziewała się pułkownikowa, że te słowa dobędą z niego uczucia, że się im albo oprze lub niemi rozgoreje.. zdziwiona wszakże postrzegła ledwie drgnienie twarzy, wahanie jakieś — widocznie namyślał się co miał odpowiedzieć.
— Kochana mamo, rzekł unikając jaśniejszego wypowiedzenia myśli.. bądź pewna, że ja ojcu, tobie.. nikomu wstydu nie zrobię.. ale — nie pytaj mnie więcéj — zaufaj mi..
— Ja ci ufam, odparła żywo matka, ale czy my się rozumiemy? Stasiu, ci ludzie, ta służba — ta atmosfera zgniła.
— Mamo! przerwał trwożliwie na drzwi spoglądając jenerał i palce kładnąc na ustach..
— Jak to? obawiałbyś się nawet tu?
— Wszędzie — rzekł zimno gospodarz —
Pułkownikowa oburzyła się.
— Więc obejdź wszystko — ale pozwól mi mówić, nadto pełne mam serce, za długo w nim zbierały się uczucia.. przyjechałam tu, bo ich już stłumić nie mogłam.. Ja mówić muszę.. i słów mierzyć nie potrafię..
— Ale ja pół słowa rozumiem...
— Nie, Stasiu.. nie rozumiesz nawet całego słowa.. jeźli ci na odgłos tego, to się dzieje z nami nie zabiło serce i nie pękł mundur niewolnika na piersi.
Jenerał ręce załamał.. głowę spuścił.. nagle zaiskrzyły mu się oczy, pochwycił za ręce matkę, począł je całować i szeptać.
— Nie idzie tu o mnie! proszę! na miłość Boga przerwijmy tę rozmowę..
— Nie! po stokroć nie — odparła kobieta — ja muszę wiedzieć, co w twém sercu jest na dnie.. Po to przybyłam..
— Mama może to przeczuć i ufać mi — ale wymódz ze mnie...
Umilkł nagle, przeszedł się po pokoju, targając wąsy i wrócił całując matkę po rękach.
— Dosyć, mamo!
— Stasiu — ja jestem kobieta.. mnie dławi nie powiedziane słowo.. ja muszę wiedzieć, kim jest syn mój i syn tego co spoczywa.. tam! z krzyżem złotym i grudką ziemi polskiéj na piersiach..
Na te słowa uderzył się syn po piersi szerokiéj, oko mu błysło, usta się otwarły, ale w téj chwili spojrzał na portret Mikołaja na ścianie i zaciął wargi — ostygł.
Matka załamała ręce.. i padła na krzesło.
— Tak, zawołała — powinnam się tego była spodziewać, że oni mi z syna zrobią posłusznego dla siebie żołnierza nic więcéj. Nadto długo nosiłeś ten mundur, co się w ciało wpija, co krew przerabia, co farbuje myśli i czucia... Ty nas, my ciebie nie pojmiemy... Słuchaj mnie.. jam kobieta, ja nie wiem nic, ja nie sięgam myślą do następstw.. ale wierzę, iż Polska nie jest krajem jak inne.. Wszystko w jéj dziejach nadzwyczajne do chwili ostatniéj, a byt jéj zawisł od miłości dzieci.. Gdy na zegarze wiekowym wybija poświęceń godzina, kto się ich odrzeka, aby pozostać sam.. spokojny, cały i nietknięty — ten już do Polski nie należy..
Jenerał zbliżył się do niéj, pokląkł i zaczął całować w kolana.
— Kochana mamo, rzekł, zlituj się nademną, nie wystawiaj mnie na męczarnie.. ufaj mi i bądź spokojna.
— Jakże chcesz, bym nią była, widząc ciebie w téj chwili tu.. zrezygnowanym, chłodnym.. milczącym..
Syn podniósł się z ziemi, ręce miał złamane, twarz bladą...
— Na miłość Bożą matko, zawołał, nie sądź mnie.. nie domagaj się odemnie, ażebym nawet przed tobą się spowiadał, — nie mogę.. Nie darmo nas hartowano w téj szkole posłuszeństwa i karności, wyszliśmy z niéj stalą... zimną, błyszczącą... nie mamy ust, nie umiemy mówić, lękamy się echa własnych wyrazów.. Choćbyś mnie potępić miała, matko.. błagam cię, zostaw mnie rozporządzenie sobą..
— Ale ja właśnie z tego dotychczasowego rozporządzania, szczerze ci i otwarcie mówię, jestem niezadowolnioną.. Ja przyjechałam żądać od ciebie, ażebyś mundur ten zrzucił, służby się wyrzekł...
Jenerał, nie namyślając się, stanowczo zawołał.
— To nie może być!
— Nie może! gdy ja cię proszę? zapytała pułkownikowa.
— W żaden sposób, powtarzam, to być nie może.
— To postaraj się przynajmniéj o przeniesienie do Królestwa, niech cię to powietrze owionie.. bądź wśród nas.
— Ale i to być nie może.. żywo sprzeciwił się jenerał — moje miejsce tu..
Matka spuściła głowę, przez myśl jéj przeszły czary kobiety, co go tu wiązała, nie śmiała jednak odkryć się z tém, że wiedziała wszystko.
— Cóż cię do niego przykuwa?
Jenerał zawahał się.
— Droga mamo, rzekł po namyśle zniżając głos.. jeźli kochasz syna — nie pytaj — nie mów o tém..
— Nie kochasz mnie więc? szepnęła smutnie pułkownikowa — nie kochasz.. Tak! Stasiu! oddalenie, rozłąka.. osłabiły między nami ten święty węzeł, który nas był łączyć powinien.. Mówimy z sobą, ale żona i wdowa wygnańca nie rozumie jenerała moskiewskiego, wychowaniec Mikołaja.. Polki matki pojąć nie może.
— O! co za męczarnia! wyrwało się z ust jenerałowi.. Krew jego ściągnęła się gwałtownie, ale spojrzawszy na matkę zobaczył po jéj twarzy płynące dwa łez strumienie i zamilkł załamawszy dłonie.. Ona z za łez patrzała nań a tak głęboką boleść wyrytą w męskiém jego obliczu ujrzała, iż się zlękła saméj siebie.. cofnęła... nie śmiała ani mówić, ani więcéj nalegać.
Pierwsza ta próba rozmowy pomiędzy matką a synem skończyła się tak podrażniwszy oboje — łzami tylko...
Biedna pułkownikowa poszła do okna, ażeby ukryć łzy, które ocierała, jenerał szarpał chustkę i pogrążony w myślach, chodził żywo po pokoju.
— Jesteś nielitościwy mój Stasiu, poczęła po chwili łagodniejszym głosem matka, jakkolwiek mnie to boli, nie nalegam już... Tak jest, powodem głównym podróży mojéj było zapukanie do twéj piersi nieubłaganie dla mnie zamkniętéj... ale miałam drugą do téj podróży pobudkę, równie nagłą.. Teraz i o téj mówić ci nie śmiem...
Jenerał zbliżył się żywo...
— Pamiętasz Albina?...
— Mało — odpowiedział jenerał — nie widzieliśmy się od lat dziecinnych...
— Ale to brat twój stryjeczny... a jam ci zawsze donosiła o nim, bo mi on jakoś ciebie przypominał... Rówieśnik twój był dla mnie obrazem tego syna, którego widzieć nie mogłam; zdawało mi się, że Pan Bóg go stworzył na to, abym w nim ciebie czytała... na twój wzrost patrzała... Albin.
— Cóż się stało z Albinem...
— Stasiu, ty chyba go uratujesz! ja cię za nim błagać przybyłam... Albin zesłany do... Nerczyńska.
Jenerał uderzył w dłonie... i pochwycił się za głowę.
— Do Nerczyńska! powtórzył wzruszonym głosem, który usiłował uczynić cichym — a! to nad wyraz wszelki wielkie nieszczęście... on... ale za cóż?
— Za co? czyż pytać trzeba? codziennie co najlepszego u nas wywożą za westchnienie, za słowo, za wejrzenie, za milczenie... za nic. Potrzeba tę Polskę nieszczęśliwą ogołocić z ludzi, wypuścić z niéj krew młodą... Albin jest jednym z tysiąca tych, których wysyłają co dzień... ale ty...
— Ale ja — przerwał żywo jenerał — ja na żaden sposób, nikogo... rodzonego nawet brata ratować nie mogę... to niepodobna!!
Na te słowa, których nie spodziewała się matka, twarz jéj pobladła, usta zadrgały... nie chciała wierzyć uszom... zbliżyła się...
— Powtórz! coś powiedział! krzyknęła gorąco. Jenerał się uląkł.
— Mamo! na rany Chrystusowe, zawołał — zlituj się nademną, nie znasz położenia mojego...
— Jak to nie znam? brwi marszcząc odparła matka i wyrywając mu rękę, którą pochwycił. A któż zna lepiéj nademnie to położenie... Jak to? ja, matka nie mam prawa cię sądzić i powiedzieć ci coś uczynić powinien? Więc ty, obawiając się stracić ich łaski i względów, poświęcić gotów jesteś brata — mnie?
Zakryła oczy i cofnęła się kilka kroków. Syn stał jak posąg, dziwnie jakoś nabiegło mu czoło krwią, oczy się zaczerwieniły, żyły wezbrały, zdawało się, że czémś stanowczém wybuchnie, ale jakby się jeszcze raz zwyciężył — westchnął głęboko i szepnął.
— Tak! i to... znieść potrzeba!
— Stanisławie, mierząc go oczyma już oschłemi z łez odezwała się matka, tyś dla mnie straszną zagadką... nie chcę jéj odgadywać, bo słowo jéj zabiłoby mnie może...
Ironiczny uśmiech przebieg po wargach jenerała.
— Tak, rzekł ponuro — jestem dla ciebie mamo, dla siebie, dla wszystkich jedną z tych zagadek, przed któremi się cofa serce macierzyńskie... uczucie polskie.. sumienie własne... Ale zaklinam cię, mamo droga, wstrzymaj to przekleństwo i potępienie, które ci drży na ustach. Kiedyś może nie starczyłoby ci łez na opłakanie go. Tak — w téj chwili jestem i muszę być bez serca, bez litości, głuchym, niemiłosiernym... Albin zginie i ja mu ręki nie podam... Spytają mnie oń i wyprę się... ja jestem wierny poddany cesarza... jam polskiego nazwiska i czucia się wyrzekł — oto czém jestem... poczwarą! A czém inném w téj chwili być nie mogę — i nie będę.
— Ale to oszaleć od tego można!!... krzyknęła matka... rzucając się na krzesło...
Jenerał stał, bladł, czerwieniał, nie rzekł słowa... zbliżył się znękany, przybity jak winowajca... padł kolanami na posadzkę, głowę ukrył na rękach matki... poczuła na nich gorące łzy... rozpłakała się sama i zamilkła.. Serce jéj ulitowało się boleści pomimo oburzenia, jakiego doznawała. W nieopisanym stanie, biedna kobieta zanosiła się od płaczu...
— Ale mój drogi — uprzytomniając odezwała się — jeźli ty mi odmawiasz dla niego posługi... czego pojąć doprawdy nie umiem... wskaż mi... naucz, poradź co mam zrobić...
— Nie mogę... moja matka nawet do żadnéj z tych spraw wmięszaną być nie powinna...
— Ale ja cię nie poznaję — Stasiu.
— Ja sam nie mogę siebie poznać — odparł gwałtownie syn — na miłosierdzie Boże, nie badajcie mnie...
— To nie do wiary...
— Tak... bo jestem w téj chwili katem... a niczemu innemu tego okrucieństwa przypisać nie możesz jak egoizmowi mojemu... A jednak zabij mnie ty coś mi życie dała — przeklnij mnie — inaczéj być nie może...
— Przekląć cię! powtórzyła znękana niewiasta — nie — Stanisławie — ja, ja nie potrafię przeklnąć ciebie — ale umrę może zabita twoją nieczułością... ale z żalu nad tobą życie mi obrzydnie, śmierć sobie u Boga uproszę... A! serce się kraje... zostaw mnie samą... niewytrzymałabym dłużéj...
Syn zmienił głos... pieszczotliwie począł szeptać.
— Mamo droga... jeżli masz litość nademną, nie zabijaj mnie słowy tak okrutnemi, może ta poczwara, któréj życie dałaś, jest jeszcze na coś potrzebne światu... może dla zbolałéj duszy przyniesie kiedy pociechę... może...
W téj dopiero chwili drżący głos jenerała, jego dziwna mowa, sprzeczność uczucia jakie okazywał dla niéj, z tém, którego się zapierał dla brata, obudziły dziwną jakąś wątpliwość, jakiś może domysł rozpaczliwy w sercu biednéj kobiety, spojrzała na syna, głęboko topiąc w nim źrenice...
Postrzegła na ówczas, że ta przedłużona scena nawet męskie siły jego wyczerpała, jenerał był zmieniony, straszny od bólu... obłąkany niemal, silną tylko nad wyraz wolą utrzymywał się jeszcze panem siebie. Bądź co bądź, biedna kobieta była matką, czuła, że kiedy dotąd nic wybłagać nie mogła, nic już uczynić nie zdoła, zrezygnowana spuściła głowę i milcząc płakać poczęła.
Szczęściem może w téj chwili w salonie dał się słyszeć znany chód starego Mateusza... Pułkownikowa zerwała się z krzesła. Pójdę spocząć, szepnęła... czuję się osłabioną...
Jenerał podał rękę, przeprowadzając do jéj pokoju, gdy w salonie wstrzymał go Mateusz...
— Proszę jenerała, przyjechał ten... ten... a! jakże mu to imie Arsen Prokopowicz...
Na te słowa gospodarz puścił rękę matki...
— Cóżeś mu powiedział?
— Że jenerał na daczy...
— A więc...
— Ale on wie, że pan jenerał tu, bo powiada, że wczoraj na dworcu pomagał pułkownikowéj.
— On! wzdrygając się odparł gospodarz.
— I prosi aby go wpuszczono na chwilę...
Jenerał się zawahał... i rzekł zniecierpliwiony.
— No — to go przyjmę... idź...
Spojrzał jenerał w zwierciadło, które już było odkryte, postrzegł sam zmianę twarzy, przybrał pożyczaną jakąś fizyognomią wesołą i ledwie miał czas się przygotować na przyjęcie natrętnego gościa, gdy do salonu wyświeżony, śmiejący się, z dziwnym pośpiechem wpadł ten jegomość, którego wczoraj pułkownikowa spotkała na dworcu...
Spotkanie tych dwóch ludzi może dla oka profana nie miałoby było nic tak szczególnego. Forma przyzwoita pokrywała znać wszelkie uczucia silniejsze, niż zwykle objawiają się w zetknięciu dwóch istót obojętnych sobie..
Jenerał stał sztywny, grzeczny, zimny jakby sam siebie pilnował, przybyły krył niewiadomo jakie usposobienia pozorem nader podejrzanéj czułości, troskliwości, serdeczności. Niedostrzeżona wszakże ironia tryskała z niéj jawnie niekiedy.
— A! Stanisław Karłowicz, zawołał w progu — darujcie! przebaczcie, ja wiem, że jestem natrętnym gościem. Winienem.. niemógłem się wstrzymać od powinszowania wam przybycia matki.. Co mnie za szczęście spotkało! wyobraźcie sobie.. wczoraj na dworcu przypadek.. dziwny przypadek nastręczył mi zręczność ułatwienia szanownéj pani... zwykłych przy debarkacyi trudnostek.. przybywam z obowiązku, aby o zdrowie podróżnéj się dowiedzieć i uciekam...
Mówiąc to, oczyma ścigał w lewo i prawo i w pokojach Maryi Pawłownéj zdawał się z uśmiechem niepostrzeżonym notować zaszłą zmianę..
Jenerał chwycił go za rękę.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję, kochany Arsen Prokopowicz..
— Nie ma za co! miły obowiązek.. rzekł przybyły.. Ale co widzę.. znać spodziewaliście się przybycia kiedy tak u was przemeblowano...
Uśmiechnął się i zbliżył poufnie.
— A cóż się stało z Maryą Pawłowną?.. To szczęście, że matka jéj nie zastała tu.. obieby były w ambarasie.
Począł się śmiać dziwnym głosem. Jenerał się namarszczył.
— Pojmuję w jak przykrém musicie być położeniu, bo naturalnie..
— Proszę was, ani słowa.. matka moja nie wie o niczém, rumieniąc się żywo począł jenerał i ścisnął go za rękę..
— Ale bądźcie spokojni.. jam nie głupi! nie wyrwę się z niczém.. wiem co, gdzie i jak powiedzieć.. Wy jednak zapewne przygotujecie matkę, bo o ile znam Maryą Pawłownę.. ona długo nie wytrzyma.. i gotowa..
— Matka moja nie bawi tu... odjeżdża natychmiast.
— A!! zawołał Arsen Prokopowicz.. czy miała interes jaki? Bo to teraz tam w Polsce kasza wielka, mało która familia nie podpadła surowości tych, co tą nieszczęśliwą Polską rządzą.. może jaki wypadek...
— Żadnego — żywo przerwał znowu jenerał — cóż znowu.. ja niemam familii a zresztą wy wiecie Arsen Prokopowicz.. służę od dzieciństwa monarsze i Rosyi, potępiam to, co się tam dzieje.. współczucia niemam dla agitatorów...
— Ale ja to wiem wszystko — począł powoli wpatrując się pilnie w jenerała Arsen Prokopowicz.. i — prawdę rzec, ja się wam dziwię i mam dla was nadzwyczajne poszanowanie. Jak wy potrafiliście tak doskonale zostać ruskim.. Ot ja — naprzykład — dodał z uśmiechem, ja jestem kurenny ruski, ale że moja babka była tylko polskiéj krwi.. czuję w sobie jakąś sympatyą dla tego narodu.. Oni są nieszczęśliwi.
— Ja tego nie znajduję, rzekł sucho jenerał.
Arsen wlepił w niego oczy i uśmiechał się.
— No tak! wy! ja wiem, to co innego... ale ja wam otwarcie się przyznaję, ja się lituję nad ich losem.. Bo cóż? wszystko to na złe wyjdzie, a nas na katów przed Europą wystrychną. A cóż my winni! Każdy się broni jak może i umie. Ich tam kilkakroćstotysięcy może tych szalonych Polaczków, a nas kilkadziesiąt milionów.. to my ich na miazgę zgnieciemy... A na co nas zmuszają do tego.
Stanisław Karłowicz milczał.
— Wy wiecie, szepnął niechętnie, że ja się polityką nie zajmuję, u mnie służba, ja nad służbę nic nieznam.
— No tak, począł śmiejąc się ciągle przybyły, a jak wam po służbie przyjdzie bić się z temi półgłówkami.. to przykra rzecz.. zawsze to krew swoja..
I patrzał mu w oczy napastliwie. Gospodarz jednak wytrzymał wejrzenie i nieokazawszy najmniejszego pomięszania, rzekł odwracając rozmowę:
— A wy, nie pojedziecie na daczę?
— Owszém! podchwycił Arsen — jeszcze dziś! A jakże! wszak pewnie Marya Pawłowna została tam.. ja właśnie mam odwiedzić wielkiego podkomorzego i kilku znajomych, to się téż pójdę pokłonić i Maryi Pawłownie. — Może każecie co powiedzieć?
Uśmiechnął się szydersko..
— Zawieziecie tylko ukłon odemnie, odezwał się jenerał chłodno, a ja tam téż sam dziś będę.
— Jak to! cóż a matka?
— Matka zmęczona drogą, wcześnie się zapewne spać położy.. ja przyjadę wieczorem..
Wiadomość ta nie musiała zupełnie zadowolnić Arsena Prokopowicza, bo się nieznacznie skrzywił — ale zaraz ten wyraz nieukontentowania poprawił uśmiechem.
— No z was zuch (mołodiec!), wam niema nic trudnego, już kiedy potrafiliście taką kobietę jak Marya Pawłowna... natchnąć taką szaloną miłością.
— Wiecie, odezwał się jenerał kwaśno, że ja o tém mówić nie lubię.
— Milczę, odparł kłaniając się grzeczny przybysz... skromność wasza słuchać o tém nie dozwala..
— Ale — począł po chwili natręt, trzymając jenerała, który go nawet siedzieć nie prosił — na nogach — ale, matka zdrowa?
— Jak może być osoba nie młoda po podróży.
— Dziwna! dziwna zaprawdę rzecz,... mówicie nie młoda... paplał Arsen, a ja wczoraj mając szczęście widzieć ją, nigdybym nawet nie przypuścił tego wieku jaki mieć musi... tak jeszcze dobrze wygląda...
Na tém skończyli, gość pojął naostatek, iż go się pozbyć chciano, a że już był wysypał te wszystko z czém przyszedł, z nadzwyczajną, drażniącą zaprawdę czułością, począł żegnać. Jenerał nie chciał mu znać zostać dłużnym, bo odprowadził go do drzwi, pokilkakroć dziękując najserdeczniéj za grzeczność dla matki... dziękując za odwiedziny, za pamięć, za przyjaźń...
Pożegnali się z nadskakiwaniem ludzi, którzy nienawidząc się, radziby do pewnéj chwili danéj pozostać w dobrych stósunkach i wzajem siebie oszukać. Chociaż w istocie wiedzieli już pewnie oba, że dla nich nie były tajemnicą usposobienia wzajemne.
— A więc — na progu jeszcze szepnął Arsen Prokopowicz, pokłonię się za was Maryi Pawłownie, bo niezawodnie was wyprzedzę i opowiem jéj jak tu na prędce urządziliście w domu... pewnie tego będzie ciekawa...
Wejrzenia ich skrzyżowały się.
— Moglibyście oszczędzić Maryi Pawłownie trochę zniecierpliwienia, rzekł jenerał z pewną dumą, bo chociaż ja jéj to wytłómaczę i miałem carte blanche na wszystko... zawsze może jéj to być... nie miłém...
— O! Stanisławie Karłowicz! czyżbym ja kiedy chciał jéj lub wam najmniejszą uczynić... nieprzyjemność!!
— O to was nieposądzam...
— Żartowałem... ale Marya Pawłowna, dodał — no! wy wiecie co to za istota... ona odgadnie to, czego nie widzi, ona się domyśli, o czém nie wie... ona...
— Bądźcie zdrowi szanowny Arsen Prokopowicz.
— Do zobaczenia, kochany jenerale... Moje uszanowanie matce waszéj... czcigodnéj.
Schodząc ze wschodów, Arsen Prokopowicz miał minę szatana, któremu się udało duszy niewinnéj zadać męczarnią. Jenerał zasępiony, ocierając pot z czoła, wrócił do sali i padł na kanapę.
Są między narodami tak nieszczęśliwe, że się im samoistnie nic nigdy stworzyć nie uda; to poczucie słabości, jakie rodzą nieustanne próby nadaremne, pędzi je do coraz nowych wysiłków, tém większe przybierających rozmiary, im dłużéj walczyły ze swą niemocą. Nie dziwilibyśmy się naśladowanéj pyramidzie egipskiéj w Petersburgu, jak nie zdumiewa nas cerkiew Izaaka, szlifowane porfyry, przesadzane skały całe i ogromem zdumiewające pałace. Wszystko to są dowody nie siły moskiewskiego narodu, ale niemocy stworzenia czegoś własnego, samoistnego. W sobie ta koczująca orda nie ma idei ani uczucia co tworzy, ale za to jaka rozmaitość, jaka potęga, jaka przemyślność gdy niszczyć i łamać, druzgotać i wywracać potrzeba! Dał im Bóg moc orania świata pod zasiewy nowe, ale nie dał ziarna... Dopóki idą jako niszczyciele, historya ich ma w sobie coś dziko-tragicznie wielkiego, gdy zchodzą z téj roli — są śmiesznymi.
To przeznaczenie zniszczenia posuwa się tak daleko, że nie mając nic do wywrócenia i skruszenia na zewnątrz, łamią się sami i tępią, nie mogąc przemódz instynktu i przeznaczenia. Ztąd krwawe panowań dzieje... Piotr zabija syna, Katarzyna skazuje męża, Aleksander cierpi mord Pawła...
Najgenialniejszy z ich twórców Piotr Wielki, w istocie najposłuszniejszy z naśladowców bezmyślnych, usiłując coś urodzić, dochodzi tylko do obalania i wynaradawiania, niszczy, łamie, wyrzyna... walczy z narodem własnym i małpuje zachodnią Europę na karkach swoich mużyków... Tu każda czynność musi nosić na sobie cechę fatalizmu tego... żony panujących zaczynają od zaparcia się swéj wiary i narodowości... matki carów są apostatkami wprzódy nim im wolno nazwać się żonami carów. Aby służyć Moskwie trzeba przejść przez tę próbę, topiąc miecz w macierzyńskiém łonie. Dopiero ten co dał dowód, iż dlań nie ma nie świętego... przyjęty zostaje do stowarzyszenia...
Na każdéj dziejów stronnicy stoi to przeznaczenie narodu wypisane głoskami niestartemi... Gdziekolwiek posuną się, czegokolwiek dotkną, ruina i śmierć... Dopóki przed nimi jest coś, co się im opiera jeszcze, póty spokojnie pozostać nie mogą...
Za to ilekroć najmniejszą rzecz utworzyć trzeba... ukraść ją muszą, zepsuć, aby przyswoić. Cała ta stolica na błocie jest tego dowodem, olbrzymi wysiłek próżen ducha... straszny zarazem i śmieszny... istna tragedya Shakespeara z patetyzmem śmierci i szyderstwem życia...
W ulicach, jak powiedział Adam, znajdziesz Rzym, Wenecyą, Londyn, Paryż skarykaturowane... z po za nich wygląda Pekin po troszę i Ispahan... Nie mogąc zdobyć Włoch i Południa, małpują je choć pod tym klimatem na przekorę i ironią... Stawią posągi nagie i wille bez dachów... sadzą drzewa podzwrotnikowe... Jest to ich przemyślny sposób katowania sztuki, dręczenia natury... gdy nie mogą inaczéj. — Jak Neron, który z wyzwoleńca nożem sobie kazał tworzyć urojoną niewiastę, oni z Północy próbują zrobić Południe — byle na przekór życiu swobodnemu wedle prawa Bożego... Młoda Rosya powiada sobie z wewnętrzną niewysławioną pociechą: Dziś trzeba wszystko obalić... gdy nic nie będzie prócz ruiny... zobaczymy.
Są także garstki maleńkie narodów co wielkiemi jak Grecya być potrafiły, oni milionami potężni, doszli do tego, by tylko swą nikczemność wykazać. Olbrzymie ciało to porusza się i gniecie, posuwa się i zabija tchem; zapożycza geniusze i oddaje ich trupami i zdrajcami... Ironia jest ostatecznym wyrazem tego żywota niezrozumiałego... Ale Bóg miał na zepsute plemiona potopy, na zdegenerowany świat ma potop dziczy... który wylać się może na jego skinienie.
Taką ironią dziwaczną... była przepyszna willa, w miejscowym języku dacza Maryi Pawłownéj, w któréj na lato zamieszkiwał jenerał. Dano jéj nawet imię pożyczane, aby z fizyognomią zapożyczoną harmonizowało. Zwała się Il Bosco. Architekt co ją zbudował, ogrodnik, który ją drzewami otoczył, mieli jakby sen o Włoszech pod niebem podbiegunowém. Główny gmach z płaskim dachem, cały ubrany posągami, które w słomę i deski otulać musiano na większą połowę roku, z balkonami kamiennemi, z pergolami, wschodami i galeryami wyglądał wcale ładnie... ale powinien był stanąć nad Arno. Tutejszy klimat, jak ludzie, umiejący niszczyć tylko, już był tę młodą jeszcze kreacyą ponadkąsywał. Gzymsy powpadały w wielu miejscach, cynk poodlatywał, ściany się połupały, wilgoć jadła wewnątrz mur, zakradając się w rysy niewidoczne... pleśń od północy wielkiemi płatami rozrastała się po ścianach zdając się mówić: Jam tu pani... We wschodach chwiały się poprzegryzane kamienie, ani kamień, ani drzewo, ani żelazo nie mogły zwyciężyć powietrza pustyni mokréj. Gdzieindziéj kamień się w słońcu wyzłaca, tu czernieje... Słup stroną jasną nie błyszczy na zewnątrz, bo wilgoć niedostrzeżonemi zasiewa go grzybami.
A nie wszystko stawić można z porfyru. Gdzie słońca nie ma lub świecąc ono wypala co żyje, gdzie to źródło światła, jak tu staje się narzędziem zniszczenia — tam najmniejszą roślinkę trzeba kraść od zabójczego klimatu. Ale ludzki trud tu za nic się liczy... Niewidzialnych rąk tysiące pracują, aby się Bogu sprzeciwiać i co on uczyni we dnie, przerobić w mocy. Dla drzew budują domy, kwiaty przynoszą w gościnę na dzień, aby je ukryć o mroku... a ten sen o Italii okupuje się drożéj niż warte blade widmo jego.
Zdala Il Bosco wyglądało bardzo pięknie, na kilkadziesiąt dni było zielone, zdawało się żywe, pachniały w niém kwiaty, spinały się rośliny, rozwałowywały klomby na podżywianych sztucznie trawnikach... Z bliska wszędzie widać było... śmierć... Zielone drzewa marły od północy gnijąc i posychając... gdzie dwa dni nie spojrzał człowiek, wkradała się śmierć i pustynie... mur się trzaskał, schły trawy, marmur śniedział... kwiat zasypiał w pączku. Ale od czegoż sztuka i złoto, te rany i plamy pokrywano purpurą, osłaniano błyskotkami, malowane na dwa dni, zalepiano na godzinę i marzenie przeciągało się do jutra.
Taką sztuczną budową była dacza Maryi Pawłownéj, któréj zazdrościli jéj wszyscy, tylko wille carskiéj rodziny iść z nią mogły w porównanie.
Najkosztowniejszych roślin pełne były szklarnie czekające lata, by ogród niepłodny chwilowo zaludnić.. w gajach mruczały wodotryski, w ciemnych liściach klombów bielały umęczone posągi.. Ile tam uczyniła sztuki miłość i pragnienie piękna, a ile próżność ludzka — nikt nie zgadnie...
Na godzinę wszakże, gdy przypadkiem dzień był znośny, a klimat żyć dający.. można się było w oddalonym kątku sądzić po za obrębem rosyjskiego państwa. A, bądź co bądź, największćm szczęściem dla Moskała jest nie być u siebie i zapomnieć domu i katowni swojéj. Dla tego sobie tworzy niedołężnie Francyą, Włochy, Anglią, Hollandyą, Niemcy, żeby o Moskwie zapomniał.
Nazajutrz z rana słońce weszło łaskawie, nie było mgły, powietrze przyniosły skrzydła lekkiego wiatru urobione pod inném niebem i było niém można oddychać swobodniéj. Kwiatki obłamane popodnosiły głowy, drzewa szeptały coś sobie wesoło... W willi Maryi Pawłownéj pootwierano okna.. wpuszczano gościa — promień słoneczny..
Mnoga służba już była wszystko przywiodła do porządku... pod werandą od wschodu-południa stało zastawione śniadanie.. Niewolnicy szeptali coś po cichu, patrząc na panią i nie rozumiejąc zmienionego trybu życia. W nocy nagle przybył konny ze stolicy posłaniec, obudzono stojącego na górze jenerała.. natychmiast kazano zaprzągać konie.. co się stało? nikt nie wiedział.. Jenerał zbiegł ze wschodów.. zapukał do drzwi Maryi Pawłownéj, od któréj wyszedł przed godziną...
Słyszano cichą, potém głośniejszą coraz, nareszcie płaczem i wybuchami przerywaną rozmowę; jenerał pożegnał panią, siadł i wyjechał. Ona przeprowadziła go na ganek do powozu i nie położyła się do snu, przechodziła całą noc po ciemnych pokojach z cygaretą w ustach, i snuła się z tym ogniem.. jak błędna na pół zgasła gwiazda... szukając a niemogąc znaleść spoczynku nigdzie. Ranek zastał ją w salonie zwiniętą w kłąb na sofie, bladą, z rozpuszczonemi włosami, pół martwą, zapłakaną.. Gdy dzień ją rozbudził, zapaliła cygaretę i zaczęła chodzić znowu jak gdyby wyjść chciała z tego żelaznego koła, w którém ją uwięziło życie.
Biła się jak ptak niewolnik po klatce. Potém zawstydziła się swych ludzi — choć dla niéj były to tylko stworzenia, na które ledwie spojrzeć raczyła, ledwie dostrzedz ich mogła.. Kobiecy instynkt kazał jéj pójść przed zwierciadło i blade lice odświeżyć i oczy zczerwienione ugasić.. i skraść przed szpiegami niepokój. Milcząca siadła oddając się w ręce służącéj i chodziła znowu.. Trzy razy kamerdyner oznajmił jéj o śniadaniu.. nareszcie poszła popatrzeć na nie; wypiła herbatę, któréj nie poczuła smaku, zapaliła cygaretę nową i rozpoczęła przechadzkę. Z kolei brała wszystkie książki, których stos nierozcięty od Isakowa przysłany leżał na stole, rozdarła kilka kart, rzuciła okiem na kilka słów i tomy z kolei toczyły się w nieładzie na sofę, na dywan, na ziemię.
Wzięła bukiet ze stołu.. nie miał zapachu, siadła do fortepianu, z pod klawiszów jakieś mdłe odzywały się dźwięki a głos miały nieznośny... wyszła w ganek spojrzeć na zieloność.. drzewa zdawały się powiędłe.. trawniki żółte, róże opadłe.. posągi niecierpliwiące.. wodotrysk mruczał szyderstwem. Z oczów popłynęły łzy, a znużone usta otwarło ziewnięcie — a! utrapione życie.. o! nieprzeżyte godziny.. co zrobić z sobą?
Porwała się nagle i kazała zaprzęgać konie.. w kwadrans zaszła kareta.. popatrzała na nią, trzymała już kapelusz w ręku.. namyśliła się — i konie odeszły do stajni. Ludzie patrząc z za drzwi strwożeni, przelęknięci nie wiedzieli, co się z panią działo; tylko garderobiana Nastazya poglądając zdala śmiała się dziko białemi ząbkami. Cieszyło ją, że wszechmocna i szczęśliwa cierpiała jak drudzy... Ile razy boleść ściągnęła brwi pani, tylekroć usta jéj uśmiech rozpogodził... Dobrze ci tak! poznaj i ty żeś kobietą! mówiła w duchu.. płacz.. o! tak.. połykaj łzy.. Pan Bóg sprawiedliwy.. niejeden płakał dla ciebie, a tyś się śmiała naówczas...
Przyszło i przeszło południe. Zegary na żółwiach wlokły się nieznośnie. Zaturkotało — to on? nie! on być nie może.. wyjrzała... Ścieżką wśród trawników żółtych szedł przeginając się swobodnie niby elegant petersburgski, coś podobnego do przebranego na maskaradę w suknie pańskie lokaja. Kamerdyner zaanonsował Arsena Prokopowicza. Pogardliwie kazano go wpuścić.
Arsen Prokopowicz widocznie chciał być bardzo pięknym i przyzwoitym dnia tego, udało mu się tylko zrobić karykaturę paryzkiego żurnalu.
Pomiędzy nią, wyglądającą jak posąg z tragedyi greckiéj, a nim, co nie mógł wynijść ze skóry poliszynella, była przestrzeń tysiąca lat i cała przepaść. Byli z innych wieków, z innego świata... z innego ducha i krwi. Jak ten człowiek mógł się ośmielić przemówić do tego żywego posągu? Był to Tatar, co od kumysu ust nie otarłszy, wdać się chciał w rozmowę z Medeą...
Medea powitała go chmurno... stał się pokornym jak zdeptany niewolnik...
— Marya Pawłowna pozwoli się w samotności nawiedzić? rzekł z ukłonem ironicznym.
— A zkądże Arsen Prokopowicz wie, żem ja samotna?
— O! pani! ja muszę o wszystkiém wiedzieć co się was tyczy. Wy wiecie z jaką oddawna czcią dla was jestem, jak mnie obchodzi najmniejsza drobnostka, która wam przyjemność lub przykrość przynieść może...
Ruszyła ramionami.
— Niewdzięczne rzemiosło! zawołała, puszczając dym z cygarety — wy wiecie, Arsenie Prokopowiczu, żem ja zepsuta i jestem kamiennym posągiem starym, który nawet kadzidła nie czuje. A są chwile, w których lubię być samą.
— Czy Marya Pawłowna mnie wypędza?
— Nie koniecznie — słucham przecie papugi, gdy się nudzę.
— Bez litości.
— Mów o czém inném.
— O Stanisławie Karłowiczu?
— Zapewne... to byłoby najlepiéj, żebyś go się szanować nauczył...
Arsen Prokopowicz ramionami ruszył.
— Przyjechała matka jenerała... Byłem nawet tak szczęśliwy, żem ją na wysiadaniu przyjął pierwszy...
— Wierzę, iż to wam szczęściem się wydać musiało... Widzieliście ją?
— Miałem ten honor! Kobieta nie stara jeszcze... poważna bardzo, surowa... zamknięta w sobie... widać, że nieszczęście ją skamieniło...
Marya Pawłowna patrzała roztargniona oknem na ogród; milczała.
— Co wam do nich? szepnęła...
— Nie mogąc kochać Stanisława Karłowicza, rzekł ponuro Arsen — muszę się z nim oswajać... zbliżam się umyślnie i służę mu dla was.
— Nie kłam... rzekła kobieta pogardliwie, nie tłum nienawiści — bądź szczerym... Nie będzie ci to do twarzy, bo masz naturę chytrą, ale mniéj mi się wydasz ohydny...
Arsen Prokopowicz zbladł.
Uśmiech przewinął mu się po ustach jak wąż po trawie i znikł.
— Przekonacie się kiedyś, rzekł głosem stłumionym, iż Pan Bóg dał jaszczurkom najpiękniejszą skórę, zatrutym kwiatkom najświetniejsze kolory a ropuchom serca co w kamieniu zakute po tysiąc lat biją...
— Wybyście powinni pisać poezye... odezwała się szydersko Marya Pawłowna, wolałabym was w książce niż żywego. Ale przybyliście z plotkami, wypluńcie je, boby was dusiły.
Arsenowi Prokopowiczowi oczy błysły, ale powiekami je przymknął i mówił chłodno... powoli.
— Szczęśliwym wszystko wolno... nawet nic nie szanować. Wiecie Maryo Pawłowno, trudno było oczom uwierzyć na Wasiljewskim Ostrowie już po was śladu nie zostało... wszystko znikło czarodziejsko... niktby się nie domyślił, że ten dom był świątynią.
— Moja myśl w nim mieszka... odparła bledniejąc Marya — a gdzie stopa moja stanęła raz, nie zatrze się jéj ślad tak prędko... Są ludzie co wracają upiorami, zkąd ich siłą wygnano — ja należę do upiorów.
— A któż o tém nademnie lepiéj wiedzieć może? odezwał się Arsen wzdychając... tysiąc razy wygnałem natrętną, a przecież...
— Arsenie Prokopowicz — jesteś nudny jak lukrecya, bądź zły, z tém ci lepiéj do twarzy. — Cóż więcéj?
— Ten człowiek was nie kocha.
— Ale ja kocham tego człowieka!
— I tego wam dosyć?
— Na dziś, jutro zobaczymy.
— Ten człowiek się was wstydzi!
— Ja sama wstydzę się siebie.. gniewnie odparła Marya Pawłowna — że was tak cierpliwie słuchać mogę. Co wam do nas dwojga, byście się między mnie a jego wsuwali?
— Mnie was żal, Maryo Pawłowno.
— A ja nie mam nad wami żadnéj litości... to darmo... i śmieję się... Co mi przynosicie więcéj za truciznę?
— Nic więcéj — jenerał resztę przyniesie z sobą, obiecuje, że tu dziś będzie.
Na lica jenerałowéj wystąpił rumieniec.
— Za tę dobrą nowinę przebaczam wam wszystko... Mówił wam?
— Tak jest... czuł, że ja tu przeciwko niemu świadczyć będę... chce się bronić.
— Przecież raz winna wam jestem coś miłego?
Przeszła się gospodyni po salonie i stojąc naprzeciw gościa, który wargi zagryzał do krwi — spytała —
— Wy, co wszystko wiecie, musicie wiedzieć po co ona tu przyjechała?
— Tak jest, Maryo Pawłowno, ja muszę wszystko wiedzieć, to moja siła... Tyle mogę tylko, ile wiem... Muszę być strasznym, kiedy nie umiem miłym się zrobić. Ja w istocie wszystko wiem i daleko więcéj, niż się tym zdaje, coby się skryć przedemną chcieli. Ja nawet wiem — po co matka Stanisława Karłowicza tu przybyła, a wiedziałem o tém wprzódy niż on sam.
To mówiąc, uśmiechnął się tryumfująco.
— Ale że wam kłamstwo nic nie kosztuje, a często dobrze płaci — któż zaręczy, że mówicie prawdę?
— Albo ja zmuszam wierzyć mi? odparł śmiejąc się gość i ruszając ramionami — to mi wszystko jedno... Chcecie wiedzieć po co ona tu przybyła?
— Powinnam wiedzieć, rzekła chmurno Marya Pawłowna.
— Ja nietylko wiedziałem z czém ona przybyła, ale że przyjechać musi... rzekł tryumfująco Arsen, spoglądając z podełba na dumnie wyprostowaną i zimną gospodynią domu. Jéj się przytrafiło nieszczęście...
— Nieszczęście?
— Tak jest. Tym Polaczkom się nie wiedzie. Stryjeczny brat Stanisława Karłowicza spiskował, odkryli go... wzięli do cytadeli, posadzili... no i teraz wysłali skazanego w katorgę na dwanaście lat do Nerczyńska.
Jenerałowa wezdrgnęła.
— No, ona go kochała jak własnego syna... przyleciała za nim do Petersburga... ale to nic nie pomoże. Ja znam Stanisława Karłowicza, on nic nie zrobi dla brata, nic nie zrobi dla matki! To wielki człowiek ale — tchórz! śmiejąc się zawołał Arsen.
Pogardliwém wejrzeniem zmierzyła go jenerałowa i uśmiech przymuszony przeleciał po jéj ustach, ale w oczach błysła nienawiść ku mówiącemu i strzeliła mu w piersi.
— Jesteś potwarcą — przerwała śmiejąc się — ale to natura twoja. Stanisław tchórzem nie był, nie jest, nie będzie... to wiedzą ci, co go znają. Ty go nie znasz... podniósłszy oczy, nie jesteś w stanie wzrokiem dosięgnąć jego czoła.
— Jak chcecie, jak się wam podoba, odparł gość, zawsze starając się być grzecznym, choć się w nim widocznie burzyło — ja to tylko wiem, że Stanisław za bratem kroku nie zrobi... Tłómaczcie to, jak chcecie...
Marya Pawłowna zamilkła.
— Brat? spytała — więc się nazywa tak jak on.
— Tak — jak on.
— Czy go wywieziono?
— Już musi być w Moskwie... a w Moskwie ich zatrzymują i rozsyłają po troszę... Ale na co wam to?
Marya Pawłowna zamyślona ruszyła ramionami, nie odpowiedziała nic.
— Czy myślicie, że jenerał doprawdy dziś będzie u mnie?
— Wszak sam mi to powiedział...
— Wam! a tak! prawda! Oznajmiliście mu, że będziecie u mnie, domyślił się, że po was trzeba powietrze oczyścić.
— Maryo Pawłowno — za co wy mnie katujecie?
— Odpłacam tylko to, co wy robicie dla mnie. — Ale powiedzcie wy mnie, za co wy czepiacie się nas dwojga... co jest wspólnego między nami a wami? co wam do mnie i do nas? Wasza gorąca miłość to obelga... Wierzcie mi, gdyby na świecie Stanisława Karłowicza nie było, gdybym umierała z suchót serca i nudów, nie wzięłabym was nawet za lokaja...
Arsen Prokopowicz uśmiechnął się po swojemu.
— Ja to już słyszałem — rzekł — to nie nowe, Maryo Pawłowno, a wy tyle macie imaginacyi, że wam nie godzi się powtarzać.
— Aleście nie słyszeli nigdy jeszcze odemnie tego, co posłyszycie dziś — zawołała gwałtownie, wskazując drzwi, jenerałowa... proszę was, abyście więcéj mojego nie przestąpili progu. Rozumiecie?
Arsen ujął kapelusz w obie ręce, twarz jego blada pożółkła... usta zadygotały, skłonił się nisko...
— Przepraszam, rzekł, gdy zawołacie, o czém nie wątpię, będę na usługi, ale trzeba będzie zapłacić drogo...
Schylił się i wyszedł na palcach...
Marya Pawłowna odwróciła się plecami i poczęła patrzeć w okno, pogróżka najmniejszego na niéj nie uczyniła wrażenia — uśmiechała się. Po chwili słysząc zamykające się za nią drzwi, zamruczała:
— Podły!!
Gdy powóz, który przywiózł gościa, zaturkotał w dziedzińcu, gospodyni zadzwoniła.
— Są konie moje?
— Wasza Wysokość kazaliście...
— Każę, żeby w mgnieniu oka były gotowe...
Zarzuciła na siebie szal, włożyła kapelusz... i nim powóz zaszedł, już stała w ganku, tak pilno jéj jechać było...
— Do Carskiego Sioła! zawołała lokajowi, który drzwiczki zamykał — a duchem...
I konie jak pioruny porwały karetę, niknącą w tumanach pyłu...:
Z bocznéj ulicy patrzał stojący w ogródku Arsen Prokopowicz i ręce zacierał. Wszystko, mruknął, jak chciałem i obrachowywałem... bardzo dobrze! Co to jest mieć rozum a nie mieć serca... człowiek tak wszystko widzi jasno, jakby ludźmi, pociągając tasiemki, kierował... Pojechała do Carskiego Sioła... Jam to wiedział... teraz już reszta sama pójdzie jak po maśle.. Zobaczymy, czy się bezemnie obejdą!!
[1]





  1. Dodano przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.