Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zagadki |
Wydawca | Ludwik Merzbach |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Ludwik Merzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był to piękny dzień jesieni, słońce za pasmem Alp się kryło i sine góry mrokiem mglistym pokrywały szwajcarskie jeziora, u których brzegów na tle ciemnych drzew widniały spokojne domki... jakby gniazdka człowiecze...
Możeż być co piękniejszego nad ten kraj klasycznego krajobrazu, któremu jedno zarzucić się daje, że jest do zbytku wymuskany, wyszukany, wykomponowany. Patrząc na Helwecki pejzaż, często się zdaje, że go stworzył artysta, nie pan Bóg; tak umiejętnie ustawione są plany, oświecone, poubierane... Nawet najdzikszy kątek jest w pretensyach, skały się wdzięczą, złamane burzą drzewa wyginają się z kokieteryą; potoki uczyły się mruczeć od znakomitych artystów — nieba malował Calame, miasteczka m usiał obmyślać Stroobant.
Ponieważ te wdzięki Szwajcaryi od lat wielu cała Europa i Ameryka przyjeżdża regularnie co lato podziwiać i oglądać z uwielbieniem; ma to do siebie jeszcze każdy kątek, że, czując się tak pięknym, — różuje się, bieli i stroi do gości. Natury więc pod tą politurą nie widać, tak jakby ją mieć pragnęło oko i dusza...
Nie ulega wątpliwości, iż Szwajcarya popsuta, o ile nieśmiertelnie piękna rzecz, dzieło Boże, popsuć się daje; mimo swych hotelów, ścieżek, mułów, przewodników i ucywilizowania jeszcze to jeden z najśliczniejszych kątków na świecie. — Żal, że się niesmacznie wystroił — ale ileż to razy pomimo téj farby człowiek zdziwiony oczom prawie nie wierzy, na każdym skręcie drogi znajdując nowe cudo?
Całą wadą tego kraiku, że wygląda jak komponowany obrazek, jak jedna z tych kolorowanych litografii, które sprzedają w Genewie, jak wieczko od pudełeczka, jak wachlarz XVIII wieku. Ale co za wdzięk w żywiołach, które się na krajobraz składają? w tych łańcuchach gór to złoconych, to śnieżnych, to sinych, to różowych, które się zdają stężałemi chmurami... a często ich od obłoków, które je naśladują, rozeznać nie podobna?... Na tle tych mglistych zębatych szczytów rzućcie całe kobierce lasów i zielone łąk smugi i wiązanki z drzew cudnych i bielejące mury starych grodków a miasteczek... w dolinie puśćcie strumień biały, mętny, spieniony, rozbijający się o ogromne głazy — na przedzie postawcie szalet pół drewniany na pół kamienny ze swym dachem ponaciskanym kamykami, aby go wiatr i burza nie porwała... będziecie mieli Szwajcaryą... a przynajmniéj cząstkę jéj najzwyczajniéj spotykaną przy wielkim gościńcu...
Ale nie cała ta stara Helwecya tak wygląda... trzeba zboczyć z dróg bitych, pójść bez przewodnika tam, gdzie nikt nie bywa... aby wynaleść Szwajcaryą starą, nieznaną, ubogą, cichą i nie zepsutą odwiedzinami wszystkich diletantów natury.
Na tych dróżynach, gdzie chleba dostać trudno, gdzie jeszcze hotelista się nie osiedlił, któremi się reklama nie zaopiekowała... inaczéj wyglądają strumienie, skały, drzewa i góry.
Niejakie wyobrażenie o dzikich zakątkach dać może część drogi wiodąca od Genewy do Chamonix... tylko nie tam, gdzie w dolinie Balma z armaty dla podróżnych strzelają. Za St. Martin... zbliżając się pod Montblanc, gdy już król gór europejskich w majestacie swym i grozie ukazał się na horyzoncie, gdy gospód coraz zaczyna być mniéj, a droga coraz gorszą się staje — chwilami wśród pustego lasu, zasianego złomami poobrywanych kamieni, w śród drogi pooranéj wodami z ostatniéj burzy, na któréj mało znać rękę ludzką... można się sądzić gdzieś w Ameryce... lub na drugim końcu świata...
Uroczysta cisza panuje w téj ustroni, w któréj nawet ptastwa i zwierza, coby ją ożywiał, braknie. Droga pnie się w górę a u nóg rozścieła się coraz szerzéj dolina czarnemi lasy wysłana, przez którą wstęgą białą przerzyna się strumień, potok... coś mętnego i zagniewanego jakby biała krew z wnętrzności gór dobyta...
Do smutnego wrażenia, jaki ten krajobraz dziki, pusty, a straszny wywiera, przyczynia się zupełna chwilami nieobecność nie tylko człowieka ale śladów jego bytu. Jak okiem zajrzeć, nie widać tylko góry... lasy, potoki... przepaście, skały... a roślinności, coby ożywiła ten całun, szukać potrzeba schyliwszy się, bo tu ona maleje, drobnieje i prócz zdobnych jodeł i wymęczonych krzewów nie widać nie... To, co tu rośnie, dobyło się widocznie z ziemi wysiłkiem, walcząc z naturą, która nie chciała być matką. Zdaje się, że te jodły na przekorę skałom rozsadzają je korzeniami swemi, że się kłócą z otaczającym je gruntem, co się z pod nóg ich usuwa. Trawy i kwiaty niepostrzeżonemi się czynią, aby im żyć było wolno...
Powoli życie dolin bujne, hałaśliwe, zwycięskie tu ustaje, ginie, maleje, zastyga... Kwiaty, co tam niżéj śmiały się do słońca, wyrosłe potężnie, tu ze szczelin dobywają się jako niewolnicy z za kraty więziennéj... Jeszcze krok a drzew nie będzie... trawy nie stanie i białe płaty śniegu, topniejącego wiecznie, przybywającego nieustannie, zalegną zamarzłe wierzchołki.
Z odrobiną życia człowiek tu iść nie powinien, bo się w nim ono rychło wyczerpnie i ustanie... tylko młodość bezkarnie może walczyć ze śmiercią, któréj tu senne... milczące otwiera się królestwo... Ani z sercem smutném i rozpaczą nie trzeba szukać leków na wyżynach, bo tu smutek wyrasta do zwątpienia a rozpacz ciągnie w otchłanie.
Nieraz puścił się w góry człowiek i nie wrócił... mówiono — zginął przypadkiem... któż wie! Nad otchłanią stać niebezpiecznie, bo ciągną otchłanie i śmierć czasem ma urok wielkiéj zagadki...
Tego wieczora góry były cudownie piękne... słońce ubierało jedne purpurą i złotem, na drugie pokładło lazurowe i fioletowe osłony... w dolinach na tle mroków mgły bielsze zwijały się jak tanecznice rusałki... lasy dymiły gdzieniegdzie, to czerniały głębiami ubranemi w słupy pni żółtych i siwych... Na czołach niektórych iglic kamiennych obłoki swawoląc zwijały się w wieńce, które wiatr szarpał i zrywał... Słońca już nie było, ale skryte za gór szczyty jak doskonały artysta błyszczało tém jaskrawiéj nieobecnością swoją...
Wszyscy turyści już się byli pochowali do hotelów i studyowali z korzyścią Szwajcaryą w Baedekerach i Murrayach... na drogach nawet ubodzy, którzy z powołania czatują na jałmużnę podróżnych, poschodzili byli do gospód i pokrzepiali się jabłecznikiem i serem...
Pusto było... cicho... smutno a ślicznie... szkoda tylko, że nikt tego nie widział. Ostatni akt dnia odegrywał się przed pustemi ławkami...
Właśnie w jedném z tych miejsc, gdzie gościniec do Chamonix wiodący skręca się ponad szumiącym w dole potokiem i idzie skrajem przepaści... na zielonym kawałku łączki, uczepionéj jakby na przekorę na skale, która wisi nad otchłanią — siedział mimo mroku i chłodu młody człowiek. Nie zdawał się on turystą wcale... padł ze znużenia, błędném jakoś okiem poglądał po naturze; z całéj téj, która go otaczała, widział tylko serce swe może i czarny dół, którego mierzył głębią...
Uśmiechała mu się przepaść widocznie... oglądał się trwożliwie... a że świadków nie było, czynił bez ceremonii przybory do jakiegoś dziwnego kroku... w tak młodym jegomości nie wytłómaczonego.
Dobył naprzód pularesik wytarty i szybko bardzo na jednéj z kartek jego kilka słów napisał.. potém zdawał się rachować, czy pozostać z ubraniem, czy złożyć je na trawie dla kogoś biednego, coby zużytkować je potrafił — potém westchnął, w dłoniach skrył czoło i żegnał się ze światem.
Zasłonił może oczy, aby nie widzieć uroczego obrazu natury, coby go mogła z życiem pogodzić, aby przypomnieć inny świat, krajobraz... inną, może daleką stronę...
Obok niego leżała zapisana kartka, zrzucona odzież, kij podróżny... Wstał po długiém jakby uśpieniu, jakby marzeniu, zajrzał ze skrawka skały, na któréj stał, w dół... patrzał długo, potém gwałtownym ruchem skoczyć już chciał w przepaść... gdy najprozaiczniéj w świecie ktoś z za krzaka wychyliwszy się, porwał go za kołnierz i rzucił na ziemię. Ratujący i wyratowany upadli na śliską murawę... pierwszy z nich żywy i zdrowy, drugi omdlały... Zbyt silne było dla biedaka wrażenie, głód, znużenie, przestrach, duszna boleść... uderzyły go jak piorunem...
Zbawca ujrzał przed sobą bladą twarz czarnemi otoczoną włosami, niby martwą i przeraził się sądząc, że wrażenie zabiło biedaka.
— Raz w życiu miałem popełnić dobry uczynek... przypadkiem, mruknął ruszając ramionami — i to mi się nie udało. To trzeba mojego szczęścia prawdziwie...
Nie była to jednak śmierć, było to omdlenie tylko.
Mimowolny zbawca młodzieńca, który miał skończyć tak tragicznie, wcale nie był winien, iż ocalił życie bliźniemu. Spóźniony dyliżans, z Chamonix idący do Genewy, spuszczał się właśnie z góry; ów podróżny obawiający się i gór i koni i nocy, wyprosił się z powozu, a zapewniwszy, że rozbójników nie ma w téj stronie... wyprzedził powóz, zabezpieczywszy się rewolwerem od własnego strachu... Wtém jakby dla namówienia na opisanie wrażeń podróży... cicho skradającemu się nastręczył się widok nadzwyczajny... komedya czy rzeczywistość? zasadzka czy sen! sam z razu nie wiedział.
Nad skrajem przepaści moriturus salutował otchłanie.
— Czy zwaryował? rzekł w duchu podróżny — jeżeli nie ma co jeść, czy nie wolałby — pójść grać na bursie??
— Co to może być?
Trochę się lękał, ale bardzo był ciekawy, co sprawiło, iż na zimno zupełnie asystował gorączce przedśmiertnéj i mógł się przekonać, że rzecz na seryo była obmyślaną.. Zrazu wahał się turysta.
— Co u licha? czym ja po to przybył do Szwajcaryi, żebym ludzi ratował i obciążał się wspomnieniami heroizmów, w które Marya Pawłowna wierzyć nie zechce? A co mnie do tego, że ktoś sobie ma życie odebrać? — Co mnie do tego? Po co ja mam się mięszać w to, co do mnie nie należy? Przyznać muszę, że mam niepospolite szczęście, bo komu od stu lat w Szwajcaryi trafiło się na gorącym uczynku złapać samobójcę? Samobójcę! samobójcę w szopie z trywijalnym postronkiem na szyi... to nic — ale takiego artystę, który sobie wybrał pejzaż najpiękniejszy, najbardziéj malowniczą przepaść, zachód słońca najjaskrawszy... i..
Napróżno sobie drwił turysta, jakiś fatalizm pchnął go i w chwili, gdy miał być świadkiem dramatu — najniepotrzebniéj wmięszał się do niego. Że nie mógł się spodziewać podziękowania, dowiodło mu otwarcie powiek ofiary... i pierwszy wyraz, który się wyrwał z ust jego.
— Przeklęty!
Nieznajomy wybawiciel był w usposobieniu ironiczném i w niém jak widać pozostał, scena ta nie oddziałała nań, począł więc, przytrzymując rozbudzonego z omdlenia młodzieńca:
— Najmocniéj pana przepraszam, że mu przerwałem jego gimnastyczne ćwiczenia, ale nerwy mam słabe i patrzeć na to nie mogę. Znajduję téż, że ze wszystkich sposobów odbierania sobie życia, ten, który pan wybrałeś na prędce — jest najmniéj pewny i najnieprzyjemniejszy. Któż widział, mając strychninę, nikotynę i różne niewinne sposoby ukończenia dramatu, narażać się na niepewne szansy rozbijania się o skały? Instynkt konserwacyjny mógłby rękę zmusić chwycić za krzak, mogłoby nastąpić zawieszenie, szamotanie się, agonia i ostatecznie niedokładne zabicie się, które jest stokroć jeszcze gorsze od życia zwyczajnego w najgorszych warunkach.
Oczy ocalonego młodego człowieka zwróciły się na twarz mówiącego, dźwięk jego mowy z akcentem jakimś obcym uderzył go i odwrócił jego uwagę od samego wypadku.. mimowolnie zawołał, słuchając.
— Ah! Moskal!
— Tak jest, rzekł uśmiechając się nieznajomy, waćpan, jak widzę z tego, musisz być Polakiem, jeźli mnie zowiesz Moskalem. Wiadomo powszechnie, iż różnie nas determinują. My się mamy za Rosyan, nas mają za Tatarów, Mongołów, Finów i Moskali..
Jakby nierozumiał lekkomyślnego szczebiotania, Polak patrzał ciągle osłupiałemi oczyma na swojego wybawcę.
— O ironio losu! zawołał...
— Za pozwoleniem, o tém wszystkiém możemy swobodnie pomówić późniéj, odparł Moskal — słyszę klaskanie z bicza, dyliżans nadchodzi... mam na parę godzin przynajmniéj prawo rozporządzania panem, jako moją nabytą legalnie u śmierci własnością... Ubieraj się pan, złóż pularesik z notatką niepotrzebną na dziś, siadamy razem — ja płacę na ten raz — jedziemy do stolicy Kalwina...
Wybawiony nie zdawał się słyszeć, zbawca podniósł go i rzekł poważniéj nieco.
— No — na nogi! co u licha! jestem ciekawy, nie mogę dla mojéj biografii puścić tak waćpana, nie dowiedziawszy się, kto jesteś... Musisz jechać ze mną...
— Po co? rzekł zimno młody człowiek...
— Ale nie lękaj się waćpan... w hotelu des Bergues, przynajmniéj póki mi będziesz opowiadał swe losy i dzieje, znajdziesz pościel, wieczerzę i dystrakcyą... jedziemy...
Po chwili namysłu dźwignięty ręką silną towarzysza samobójca wstał, milcząc nadział zrzucone odzienie... i miał sięgnąć po pugilares, na którym pożegnanie świata zapisał przed chwilą, gdy Moskal grzecznie pochwycił książeczkę.
— Za pozwoleniem, rzekł — ponieważ to była spowiedź przedśmiertna, któréj o fałsz posądzać niepodobna... a w opowiadaniu przedemną mógłbyś się pan dać unieść poetycznéj fantazyi i podać mi się za jakiego deposedowanego udzielnego księcia lub wygnanego z ojcowizny królika... wolę nazwisko przeczytać z karty...
Schylił się to mówiąc zbawca i o mroku wysylabizowawszy nazwisko... nagle porwał się za głowę, krzyknął, przyskoczył do ocalonego, chwytając go za ręce drżące.
— Nie może być! a! nie może być! pan byś był...
— Czy panu znane moje nazwisko?...
— Osoba nie — nazwisko... doskonale... największym z trafów w świecie, jakie się tylko w dramatach bulwarowych paryzkich zdarzają... wiem nawet po części historyą jego...
To mówiąc podniósł do oczów pugilares, drugi raz odczytał nazwisko, powtórzył znowu... i spytał.
— Na miłość Bożą — Albin... Albin Zbyski? ale to nie może być? zkąd pan się tu wziąłeś?...
Polak nie odpowiedział... był zdumiony i przerażony.
— Przecież pan nie ocaliłeś mnie — rzekł po chwili — aby oddać w ręce policyi.
— Ale dajże mi pokój z policyą! odfuknął nieprzyjemnie podrażniony zbawca — jutro przecie pod opieką praw wolnéj Helwecyi, któréj siła nie sięga o trzy kroki za granicę, ale w granicach... broni... od interwencyi mocarstw... Nie bójże się pan, proszę...
— Ja się nie boję nawet śmierci, dałem tego dowód — rzekł Albin smutnie — ale dość przeżyłem i przecierpiałem, bym napróżno już dłużéj nie miał prawa katowań przemyślnych unikać.
Zbawca uderzył go po ramieniu.
— Mówiłem panu, że znam jego historyą, nie zdziwisz się więc, gdy ci powiem, że na bohatera, jakim groziłeś, żeś miał zostać, nadto prędkoś się wyczerpał...
— Zwątpiłem, rzekł ocalony.
— O tém po tém, słowo honoru, że dojedziesz ze mną do Genewy, nie nastając na swe życie?
Targnął go za rękę.
— Dalipan, jak na zbawcę nie jestem zbyt wymagający!
— Ale ja panu za wybawienie mnie żadnéj nie winien jestem wdzięczności, i owszem.
— Czekaj, o tém po tém... Słowo?
— Słowo...
W téj chwili dyliżans się zbliżył i zatrzymał, nieznajomy Moskal, trzymając za rękę pana Albina, podszedł do konduktora... Było jeszcze jedno miejsce wolne przy nim na przednim koziołku, wskazano je zbiednionemu podróżnemu, który potrzebował pomocy zbawcy i konduktora, aby się na nie wdrapać, tak był bezsilny. Moskal zajął swoje miejsce w środku dyliżansu i ciężki powóz ruszył, nagradzając zwłokę kłusem wyciągniętym.
Noc była piękna i spokojna, przeprzęgi krótkie i prędzéj niż się obaj podróżni spodziewali, — dyliżans zbliżył się do Genewy, która już, jako poczciwe miasto republikańskie jubilerów i fabrykantów zegarków, zasypiało snem strudzonego robotnika.
Gdzieniegdzie w ulicach paliły się przyćmione rewerbery... kiedy niekiedy odzywała się w dali wracającego z Carouge napiłego rzemieślnika ochrypła piosenka, a Rodan szumiał niestrudzony...
Dyliżans wysadził oto podróżnych pod wielkim, wspaniałym Hôtel des Bergues. Z pewnościąby tam odartego o kija Polaka nie przyjęto, gdyż hôtel jest bardzo przyzwoity i wszystkie w nim stawać zwykły znakomitości a wystrzega się włóczęgów i ludzi podejrzanych — o ubóstwo; ale Moskal był znajomy odźwiernemu... zaprowadzono go na drugie piętro... Wprawdzie służba widząc, że prowadzi z sobą nader nieprzyzwoicie odartego włóczęgę, niezmiernie była zgorszoną, ale Moskal kazał dać drugi pokój obok siebie i niezważając na noc, zadysponował herbatę, przekąskę, parę butelek szampana, pasztet zimny... Jakkolwiek pora była spóźniona, okoliczności dziwne — ci, co handlują strawą i dachem, nigdy klientom dobrym nic do odmówienia nie mają. Zaprzątnięto się około nasycenia zgłodniałych.
P. Albin padł, wszedłszy do pokoju, na aksamitem wybitą kanapkę tak bez ceremonii jak wprzódy na trawę, i milczący, wryty pozostał w miejscu. Moskal mógł się teraz swemu — ułaskawionemu — przypatrzeć.
Wyglądał straszno... żółty był, blady, oczy miał wpadłe, twarz wyschłą, usta białe, pierś wklęsłą, ręce, które rzucił na kolana, zdawały się kośćmi tylko powleczonemi skórą. Obudziłby był litość w najzatwardzialszym egoiście; tak wyrazisto na nim malowała się jakaś straszliwa przeszłość, która młodość zgnębiła i życie w gorączkowym wysiłku pożarła. A twarz to jednak była jeszcze tak młodą, była piękną... była szlachetną, zdawała się tylko stworzoną nie do walki dorywczéj, ale do powolnego pasowania się z losami. Resztki spokoju błogiego mieszkały jeszcze na czole przedwcześnie wypełzłém, wyniosłém i jasném...
Moskal, który nie był wcale piękny, jął po cichu w głębi duszy zazdrościć temu dziecku boleści jego marmurowéj twarzy... patrzał nań długo, nie przerywając milczenia.
Służba przyniosła na dwóch tacach samowary, flaszki, lód, ukrop, masło w plasterkach, miód na miseczkach, szynki postrojone zielonością i zimne pieczyste, zalotnie poukładane na srebrnych półmiseczkach.
— No, kochany mój przyjacielu, ozwał się Moskal, jakby plan całéj kampanii obmyślawszy, — mówię przyjacielu, gdyż byłbyś najniewdzięczniejszym w świecie, gdybyś mi zabronił używać tego imienia — no jedz, pij nim umrzesz, posil się i gadajmy...
Spojrzał nań i zdziwił się.
Biednemu Albinowi na widok tego bankietu Baltazara rysy się zmieniły, oczy zabłysły, instynkt zwierzęcy w nim zagrał — był widocznie głodny... Od trzech dni oprócz wody, jagód i kawałka spleśniałego chleba nic nie miał w ustach...
— Czekaj! zapytał Moskal — dawno jadłeś?
— Ja... jadłem... tak! nie pamiętam... odezwał się po cichu... ostatni raz... tak to było w Carouge pod Genewą... nie znalazłem roboty i poszedłem daléj, obiecano mi dać kamienie do tłuczenia na gościńcu... ale wszystkie miejsca i kamienie i młoty były zajęte... Żebrać nie umiem...
— O tém po tém, jeźli tak strasznie jesteś głodny — jedz powoli i ostróżnie — mało... inaczéj to cię zabije.
Albin się uśmiechnął.
— Nieszlachetna śmierć! rzekł.
— Ale ba — i dla mnie niewygodna, zawołał Moskal, w ostateczności gdy zechcesz sobie potém kiedy umrzeć gdzie na gościńcu, wola wasza, ale w moim pokoju! I jabym przed Jury jakimś miał się tłómaczyć, a głupi szewc mógłby mnie skazać jeszcze... ale pfe...
Dam ci naprzód filiżankę herbaty ze śmietanką, bułki i chleba nie tykać, pieczystego zimnego odrobinkę...
Starannie wydzieliwszy porcyą dla p. Albina, Moskal sam począł jeść z tém większą żarłocznością, że zwykle wzruszenie dodawało mu apetytu. Należał nawet do tych szczęśliwych co najlepiéj jedzą, gdy się najmocniéj wyzłoszczą.
— A propos, rzekł pierwszy przerywając gastronomiczny trud — co się tyczy waszéj przeszłości, panie Albinie, uwalniam was od opowiadania części przynajmniéj historyi... którą znam albo się domyślam. Imię wasze jest Albin Zbyski, macie brata stryjecznego jenerałem w wojsku naszém, a! bardzo zacnego człowieka ale diable twardego serca... Wy zamięszaliście się do zabawki waszéj politycznéj, którą opłacacie krwią od stu lat i skazano was na lat dwanaście do katorgi do Nerczyńska. Wywieźli was byli z Warszawy do Moskwy, ale, jak u trzykroć sto tysięcy diabłów, potrafiliście się dostać za granicę? hę?
Wiem i to — dodał jedząc i wpatrując się w młodego człowieka, że w Moskwie, skutkiem pewnych wpływów z góry... zostawiono was w lazarecie, że mieliście zamiast do Nerczyńska pojechać tylko na mieszkanie do Kazania... No — ale cóż tu robicie?
Albin, wysłuchawszy tego zdziwiony, rzekł.
— Ale na rany Boże, zkąd wy to wiecie?
— Ja i to wiem, że brat wasz za wami kroku jednego zrobić nie chciał a nawet domyślam się, dla czego...
— Podły jest! zawołał Albin — własnéj matce odmówił.
— I to wiem, odparł Moskal — ale czy jest podłym w tém rozumieniu, jak wy sądzicie — o tém ja jeszcze wątpię... podły ale.. inaczéj — mniejsza o to — mówmy o sobie,
— Nie mam co mówić wam obszernie — z Moskwy uciekłem...
— Ale cóż was skłoniło, będąc na swobodzie, życie sobie odbierać?
Albin milczał i namyślał się.
— Jesteś może szpiegiem, rzekł, należysz pewnie do tajnéj policyj — co mi tam! ocaliłeś mi życie, a sprawy naszéj nie zgubisz już, bo na dziś jest ona zgubioną... Na co mam ci taić? Posłuchaj... Nie powiem ci kto, jak ułatwił mi ucieczkę. Był to jakiś aniół opiekuńczy, niewidomy, który nawet opatrzył mnie w daleko znaczniejszą sumę pieniędzy, niżbym jéj mógł potrzebować.
Moskal począł się śmiać.
— Ja znam nawet tajemniczego anioła, zawołał...
— Ja go nie widziałem i nie mam wyobrażenia...
— Mów pan daléj...
— Miałem paszport... wszystko...
— No! i pieniądze, nastając dodał Moskal.
— Schwytano mnie nieopodal od granicy... okupując swobodę i wolność, musiałem oddać, co miałem...
— Co chcecie? to był jeszcze uczciwy człowiek, że wziąwszy pieniądze puścił, bo mógł — no — mówcie daléj.
— Wyrwałem się z tego więzienia i dostawszy na ziemię obcą, kląkłem podziękować Bogu. Zdawało mi się, żem zbawiony... i —
Uśmiechnął się Moskal znowu...
— Poszedłem... ale złudzenie moje nie długo trwało. Miałem to pojęcie o ludach Europy, że po dawnemu sprawę naszę mają na sercu, że dla nich każdy Polak, tułacz, wygnaniec, męczennik jest bratem... zdawało mi się, że bylem nogą stąpił na ziemię wolną, znajdę roztwarte ramiona, gościnę, przytułek, braci nie znanych... że świat myśli tylko o nas i drży, by przyjść nam z odsieczą...
Z tą wiarą dziecinną, mówił daléj wzdychając Albin... prześniłem pierwszych dni kilka...
To, com znalazł na świecie, tak było dla mnie niespodzianém, niepojętném, niezrozumiałém, żem w początku sądził, iż jakieś przeznaczenie wiedzie mnie na same wyjątki. — Niestety! to co miałem za nie, było stanem ogólnym...
Nie wątpiąc o niczém, o resztkach grosza puściłem się przez Niemcy do Paryża... Wśród Galicyi, gdzie mnie jak zapowietrzonego wysyłano od dworu do dworu, zostałem aresztowany, porwany i wyrzucony za granicę. — Udałem się do Francyi...
Ale nie — przerwał Albin — na co mam wam opisywać nieszczęścia moje, które może są przypadkiem... przywiązanym do... mojéj doli... Zrozpaczyłem o sobie, o Polsce... o europejskiém spółeczeństwie, nie mógłem znaleść pracy nigdzie... marłem głodem... postanowiłem życie sobie odebrać.
Dziś — dodał Albin — ja lepiéj widzę — to nie wina ludzi, nie wina spółeczeństwa, ale moja — moja własna. Jam winien, jam nie umiał nic, byłem niedołężnym, niezręcznym, to nie może być, aby świat był tak zepsutym — ja byłem niesczczęśliwy...
Moskalowi oko błysło.
— Teraz dopiero masz najzupełniejszą słuszność, rzekł z niedostrzeżoną ironią, któréj Albin nie poczuł — wcale inaczéj się ma niż sądziłeś — nie trzeba rozpaczać o Polsce, ani mieć tak złego pojęcia o Rosyi i Moskalach... Rosya się obejdzie bez Polski... młoda Rosya myśli o niéj... potrzeba sobie podać ręce i działać — ot co...
Polak spojrzał i lice mu się rozjaśniło.
— Możeż to być?
— Nietylko może, ale jest i będzie. — Kiedyście wy spiskowali... jeszcze rzeczy inaczéj stały u nas... Teraz komitety nasze porozumiały się z polskiemi... teraz my na jednę rękę działamy. Nam potrzeba także swobody, wstydzim się despotyzmu, co na nas ciąży od wieków... Polskę rozkujemy z kajdan, ale i my się uwolniemy. — Po co nieprzyjaciołmi być, albo mało dla nas miejsca na świecie? albo nas wieczne nie może łączyć przymierze?
Albin słuchał i uszom nie wierzył. Twarz Moskala przybrała tak wyuczony wyraz szczerości, że nawet wprawniejsze oko nie byłoby spostrzegło szyderstwa pogardliwego, które chwilami po niéj błyskawicą przelatywało.
— Nie żartujecie? zapytał.
— Żartować? z tak świętéj rzeczy... jakież macie wyobrażenie... o mnie?
Wprawdzie w chwili naszego tragicznego piątego aktu byłem nieco szyderski, ale miałem sobie za obowiązek was nieco rozweselić i siebie. Wasze salto mortale dało mi gorączkę, broniłem się jéj drwiąc.
Teraz wcale co innego. Zresztą przekonacie się, że wam prawdę mówię, z czynów. Wiecie, że czyn dopiero jest prawdy probierzem! Tak mówią filozofowie — nieprawdaż?
Otóż — uważajcie — dam wam środki działania dla Polski, w jéj sprawie... Albin drgnął i zerwał się z siedzenia, dłoń gorącą wyciągając do Moskala, który śmiejąc się ją przyjął.
— Siadaj pan, nie szaléj, rozmówmy się powoli... Festina lente, Eile mit Weile... Na tém stoją dzisiejsze roboty od czasu, jak was porwano i skazano i wywieziono, ażeby Polska nie porywała się sama — idziemy razem...
— Wy należycie?
— Do wszystkiego poczciwego... śmiejąc się nieznacznie, odrzekł Moskal, który ostrożnie cygaretkę sobie kręcił... Wy możecie być nam w Polsce bardzo potrzebni... wam trzeba wrócić... działać, przysposabiać umysły... agitować i naród rozgrzewać... Bez młodych serc, gorących, bez ludzi poświęcenia nic się nie zrobi.
— A! mój dobroczyńco! chwytając ręce jego obie, zawołał głośno Albin, ocaliłeś mi nędzne życie, to nic — aleś mi dał drugie, lepsze — nadzieję dla Polski. — Umrzeć dla niéj... a! co za szczęście!
Na zapał ten patrząc Moskal, miał chwilę dziwną, bał się parsknąć, ale śmiech zdusił i niby od cygaretki zakaszlał głośno.
Albin nalał sobie wina kieliszek, podniósł go do góry.
— Za wasze zdrowie, szczęście, chwałę — o mój dobroczyńco!
— To bardzo dobrze, odezwał się zimno gospodarz, ale będzie czas na toasty, na ruinach despotyzmu. Dopóki on żyje, cicho... trzeba pracować jak pracują krety, pod ziemią i nie dając się słyszeć. Dziś dosyć na was... Umarliście... wstaliście z martwych, byliście głodni, zjedliście trochę, idźcie spać, odpocznijcie... zobaczymy się jutro.. pomówimy obszerniéj... obok mnie macie przygotowany nocleg...
To mówiąc, wziął Moskal świecę i upojonego chłopaka przeprowadził do mieszkania... sam, ścisnąwszy mu rękę, powrócił uśmiechając się... Miało się już na dzień... wypił kieliszek wódki i poszedł do biurka... Znać nie miał czasu na odpoczynek, gdyż, nie tracąc chwili, począł pisać list, który mu przez ramię łatwo przeczytamy...
Otóż list:
„Antonowi Federowiczowi pozdrowienie zasyłam... ale zarazem mam honor mu oznajmić, że dane mi przez niego skazówki na nic się nie przydały...
Stanisława Karłowicza wprawdzie siłą uroku wywiozła Marya Pawłowna za granicę... ale nie mogę tych czułych dwojga istot odkryć nigdzie śladu... Wszystko to jest mi wielce podejrzaném, a trochę, jak wam wiadomo, mam dużo i osobistych moich powodów poszukiwania tych dwojga zbiegów.
Nie jest bez przyczyny, że Marya Pawłowna, mogąc go tam mieć w Petersburgu na oku, namówiła go, zmusiła do podróży.. Na co? po co? Chyba go podejrzywała, że mu Petersburg niebezpieczny...
Dla czego on tak łatwo dał się namówić na tę podróż?? Hę? chyba myśli, że z niéj do swych projektów skorzysta..:
Mnie nic z głowy nie wybije, że on sztucznie komedyą gra, ale i my téż potrafimy.
Pojechałem za Maryą Pawłowną do Szwajcaryi, wertuję wszystkie księgi po hotelach, wysyłam moich ludzi szukać i śledzić — jak w wodę wpadli...
Szczęściem, żem sobie trud wynagrodził po części wyszukaniem człowieka, który się przyda do moich planów, a ocaliłem mu życie i dałem mu jeść.
Ocalić życie to nic, ale porządnie nakarmić takiego, który o suchym żył chlebie od pewnego czasu i o sercu ludzkiém zwątpił, patrząc nań przez dziurawą kieszeń — to coś. —
Anton Federowicz na miłość Boga, po listach, które jenerałowa pisać musi do swéj przyjaciółki w Carskiém Siole, proszę, błagam, dójdź gdzie oni u diabła się kryją... kopertę ukradnij i telegrafuj mi natychmiast do Genewy, Hotel des Bergues, pod nazwiskiem jakie wiesz, nic tylko jedno słowo — miejsce gdzie oni się znajdują. Byłbyś niegodnym zajmować tak wysoką posadę w trzecim oddziele, gdybyś tak małéj rzeczy, mając pocztowe biura w ręku — nie doszedł. — Na miłość Bożą — skazówki, ja ich z oczu straciłem!
Zresztą wszystko dobrze. — W Europie duch taki, że my się od staréj kumoszki niczego obawiać nie powinniśmy. Od dołu źre ją rewolucya socyalna, a od góry jedzą spekulanci, wzięta w te podwójne kleszcze ani drgnie... Nadto jest kwestyi wewnętrznych wszędzie a komu brzuch boli, ten na wojnę nie idzie...
Oto Europa będzie jeszcze długo miała kurcze, a my tymczasem zjemy Polskę, że się tylko kosteczki z niéj zostaną. Ex ossibus ultor odnosi się do innéj epoki... teraz z kości robi się tylko nawóz pod ulepszone gospodarstwa...
Vale et me ama. Mniejsza zresztą o kochanie, bylebyś zrobił, czego żądam i wymagam.“ —
Podpisawszy cyfrą jakąś nieczytelną, szanowny Arsen Prokopowicz, którego czytelnicy dawno się zapewne domyślić musieli, zapieczętował list, zapisał, a że nie chciał czasu tracić, wziął go i zszedł ze świecą na dół wrzucić go do skrzynki pocztowéj. Wrócił potém w pantoflach po cichu, posłuchał podedrzwiami sąsiada ostrożnie co robi, przekonał się, że ocalony, nie mogąc usnąć, pędza mary wyobraźni po pokoju... a nie mając nic przeciw tym egzercycyom, po których wiedział, że długa prostracya i sen nastąpić musi — sam wrócił do swojego numeru... i z cygarem hawańskiém w ustach spać się położył.
Miał jeszcze wiele do myślenia i dzień był bieluteńki, gdy nareszcie rzuciwszy niedopalone trabucos — snem niesprawiedliwych, który jest teraz najspokojniejszym — usnął.
Uczciwym ludziom tylko troski sen kradziony przerywają... Takim jak Arsen Prokopowicz... szatan ich opiekun daje i strawność nieposzlakowaną i spoczynek jak najpożądańszy.